Święta pachnące Florencją
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Kiedyś Boże Narodzenie było we Florencji nazywane „Festa del Ceppo”, czyli Świętem Pnia, ponieważ tutaj, jak i zresztą w innych częściach Europy, od czasów bardzo dawnych istniała tradycja, aby w wigilię Bożego Narodzenia spalać w kominie duży pień dębu lub drzewa oliwnego, który był w trakcie spalania obijany, aby uwolnić jak najwięcej iskier, z których wywodzono wróżby na rok następny. Dzień później popiół ze spalonego drewna rozrzucano na polach i w ogrodach, aby w ten sposób zapewnić sobie obfite plony.

Te zwyczaje, zmieniając się razem z upływem czasu, doprowadziły do powstania, obok tradycji pnia do spalenia, nowego zwyczaju – pnia jako daru. W wielu domach florenckich zamiast świątecznego drzewka, co jest tradycją północnoeuropejską, ubierano, aż do czasów powojennych, a niekiedy do dziś dnia, właśnie „il Ceppo”. Domowy „Pień” przypomina drewnianą piramidę z deseczek, z półeczkami na dwóch lub trzech poziomach, udekorowanych świeczkami, wyciętymi z papieru kwiatami, złoconymi szyszkami. Kładziono tam także świeże i suszone owoce, figurki z szopki oraz słodycze i drobne prezenty dla dzieci. Właśnie dzieci, dotykając pnia, śpiewały taką modlitwę-rymowankę:

Ave Maria del Ceppo,/Angelo benedetto! L’Angelo mi rispose/ Ceppo mio bello, portami tante cose! (Zdrowaś Mario od Pnia, błogosławiony Aniele! Anioł odpowiedział mi: Pniu mój piękny, przynieś mi wiele darów).

Ten pień, który kiedyś przecież miał swoje korzenie, jest symbolem Chrystusa łączącego ziemię z niebem przez żywienie nas swymi darami, duchowymi i materialnymi. Takie jest właśnie znaczenie słodyczy, które otrzymywały dzieci po podejściu do „ pieńka”.

Parę lat temu ktoś podarował mi takie właśnie Ceppo, małą piramidkę z deseczkami pomalowanymi na biało. Od tego momentu stoi zawsze u nas w domu w Warszawie obok choinki. Na półeczkach, wspominając modlitwię, którą przytoczyłam powyżej, umieściłam oprócz orzechów i cytrusów również wszystkie aniołki, kolekcjonowane przeze mnie, a zrobione z najprzedziwniejszych materiałów (mam takiego małego aniołka zrobionego z makaronu o różnych kształtach i pomalowanego na złoto).

Światło i żar, które dawał pień spalany w kominie, symbolizują, także w tym wypadku, Chrystusa – Światłość Świata i żar nieskończonej miłości. Światło i ciepło, którymi karmi się nasza nadzieja. 

***

W moim domu rodzinnym we Florencji przygotowania do świąt Bożego Narodzenia składały się (i nadal się składają) z całej serii zwyczajów będących dziwną mieszaniną tradycji włosko-anglosaskich. Powinnam tutaj wyjaśnić, że pochodzę z rodziny, którą dzisiaj można by określić jako „multikulturowa” i która w ciągu ostatniego stulecia przeszła przez wielkie krwi pomieszanie, przyjmując na swą florencką bazę elementy szwajcarskie, szkockie, irlandzkie, angielskie i greckie. Wpływy anglosaskie (spowodowane tym, że obie moje babki pochodziły z tego kręgu kulturowego) miały wyraźną przewagę nad innymi, szczególnie w tym, co dotyczyło Bożego Narodzenia. Tę tendencję wzmacniała także obecność naszej angielskiej niani Margaret Alice Beaver, która mimo że spędziła wiele lat we Włoszech, nigdy się nie nauczyła języka włoskiego, a tym bardziej włoskich obyczajów świątecznych .

Nanny (jak ją nazwaliśmy) była dla mnie i dla mego brata uosobieniem codziennego bezpieczeństwa i ochroną przed światem dorosłych. Była także głównym filarem domu podczas przygotowań bożonarodzeniowych: to ona zaczynała przygotowywać „Christmas Pudding” już na kilka miesięcy przed świętami, ponieważ ta kompozycja mąki, tłuszczu, alkoholu i bakalii musi długo „dojrzewać”, zanim zostanie ugotowana na parze w pierwszy dzień świąt. Podczas przygotowywania puddingu każdy z nas miał prawo zamieszać ciasto w dzieży, wypowiadając po cichu własne życzenia. Do dziś przestrzegam tego zwyczaju w moim domu w Warszawie. Staram się przygotowywać pudding w jedną z niedziel na przełomie października i listopada, tak aby wszyscy domownicy mogli być przy tym obecni. Moje życzenie jest takie samo od lat: miłość i jedność w rodzinie i poza nią. 

We Florencji, w dziecinnym pokoju, bożonarodzeniowa atmosfera dawała o sobie znać już na początku grudnia, kiedy z moim bratem Niccolem dostawaliśmy kalendarze adwentowe z okienkami, które otwierały się dzień po dniu, aż do wigilii. Były piękne – w każdym okienku znajdował się ślicznie namalowany obrazek, a nie jak dzisiaj czekoladki czy plastikowe figurki. Okienka otwieraliśmy każdego wieczoru po kąpieli, kolacji i modlitwie, a potem Nanny czytała nam fragment książki i śpiewaliśmy parę kolęd. 

***

Książka co roku była ta sama i czekałam na nią z utęsknieniem. Zatytułowana była Our Christmas Story (Nasza opowieść bożonarodzeniowa) autorstwa Ruth Bell Graham, żony słynnego amerykańskiego pastora ewangelickiego Billy’ego Grahama. Ruth urodziła się w Qingjiang, Kiangsu, w Chinach w 1920 roku. Jej rodzice byli lekarzami w szpitalu misyjnym położonym około 500 km na północ od Szanghaju. Tam spędziła dzieciństwo, a w oparciu o wspomnienia z tamtego okresu powstała mała, urocza książka, która zaczynała się od pytania Have you have ever had oysters for breakfast? (Czy jedliście kiedykolwiek ostrygi na śniadanie?), czy coś w tym rodzaju, ale ważne były te ostrygi na śniadanie w dniu Bożego Narodzenia jako zapowiedź dorastania w innej kulturze i w innych warunkach.

Our Christmas Story jest historią zbawienia opowiedzianą w sposób prosty, dla dzieci. Autorka wychodzi z własnych wspomnień, aby przeprowadzić czytelnika przez tę historię od samego początku: od stworzenia świata i człowieka do Narodzenia Jezusa w Betlejem.

Ja szczególnie nie lubiłam historii o grzechu pierworodnym i robiłam wszystko, żeby jej nie słuchać; chowałam głowę pod poduszkę albo zatykałam uszy palcami. Niania nie zwracała na to uwagi i czytała dalej. Wydawało mi się, że ze wszystkich głupot, o których słyszałam, ta była najgłupsza, a w dodatku popełniona dla jednego jabłka, no może dla kawałka czekolady to mogłabym jeszcze zrozumieć, ale dla jabłka, najnudniejszego owocu (wtedy tak myślałam) pod słońcem?

Pewnego razu mój brat, który zawsze wyskakiwał z dziwnymi pytaniami, powiedział: Nanny, ale jeżeli bez Adama i Ewy i tego wszystkiego nie byłoby Bożego Narodzenia, wszystkich prezentów i pięknej choinki, nie byłoby kolęd i czytania, to może dobrze, że tak się stało? Niania była wyraźnie niezadowolona z pytania i kazała kłaść się spać.

Pytanie mego brata wracało do mnie za każdym razem, kiedy słyszałam historię o kuszeniu Adama i Ewy, i też wydawało mi się, że świat bez Bożego Narodzenia byłby bardzo smutny i szary. Dopiero wiele lat póżniej, kiedy już sama byłam matką czytającą dzieciom, znalazłam odpowiedź w Orędziu Wielkanocnym: „O zaiste konieczny był grzech Adama, który został zgładzony śmiercią Chrystusa! O szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel”.

To, co powiem, nie jest niczym nowym i nie ma w tym żadnej twórczej myśli z mojej strony, ale miałam wrażenie, że znalazłam kolejny kawałek układanki mojej wiary. Żeby było jasne: dalej mało rozumiem, ale już nie chowam głowy pod poduszkę.

***

Chyba każdy w dzieciństwie napisał list do świętego Mikołaja. Gdy byłam mała, list zostawiało się wieczorem 6 grudnia w salonie obok kominka razem z kieliszkiem vin santo (toskańskie wino deserowe) dla świętego na rozgrzewkę. W liście wymienione były wszystkie prezenty, które chciałam dostać, a te najbardziej upragnione bywały kilkakrotne podkreślone. Następnego rana kieliszek był pusty, a obok niego leżał bilecik od świętego Mikołaja, lekko zabrudzony węglem, w którym dziękował za pyszne wino i obiecywał, że będzie się starał dostarczyć wszystkie prezenty pod choinkę.

Wieczorem 23 grudnia salon zamykano na klucz, by święty Mikołaj miał czas na ubranie choinki i ułożenie prezentów. Drzwi do salonu uroczyście otwierano 24 grudnia wieczorem, przy magicznym dźwięku srebrnego dzwoneczka, a naszym oczom ukazywała się stojąca w ciemnym pokoju pięknie przybrana choinka, oświetlona masą małych świeczek, których płomyki tańczyły wesoło, rzucając dziwne cienie na ściany. A pod choinką góra kolorowych paczek i paczuszek. W tym była i chyba nadal jest cała piękna tajemnica Bożego Narodzenia; to radosne misterium związane z listem pełnym próśb, zamkniętymi drzwiami, niecierpliwym oczekiwaniem, dźwiękiem dzwonka, a potem tą cudowną wizją utkaną ze świateł i kolorów.

W Polsce kształt i wielkość naszych kolejnych mieszkań nie dawały możliwości powtarzania florenckiego rytuału. Ale były inne niespodzianki. Do moich dzieci święty Mikołaj przybywał we własnej osobie z workiem prezentów i tubalnym głosem pytał, czy były grzeczne. Co prawda raz był niższy, raz wyższy i wyglądał czasami bardzo podobnie do wuja czy starszego kuzyna, ale to drobiazg; w oczach dzieci widziałam ten sam zachwyt, który towarzyszył mi, kiedy byłam w ich wieku.

W Polsce najpiękniejszym i najbardziej wzruszającym momentem Bożego Narodzenia stało się dla mnie czytanie Pisma Świętego i dzielenie się opłatkiem.

Jest coś nieprawdopodobnie majestatycznego i jednocześnie dodającego otuchy w słowach Ewangelii świętego Łukasza: „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym świecie… ”. Oto, myślę za każdym razem, jestem tutaj, ale dzięki tym słowom jestem także tam, przed stajenką betlejemską w towarzystwie Trzech Króli wędrujących, tak jak ja, z dalekich krajów, którzy zechcieli łaskawie przynieść także moje dary dla Bożego Dzieciątka. Pierwszemu daję moje bogactwa: miłość bliźniego, której doświadczam każdego dnia mego życia. Drugiemu – wdzięczność za dary, które otrzymałam: za to, że oczyma mogę podziwiać, uszami słuchać i ustami smakować, jaki ten świat jest dobry. Trzeci król nosi najtrudniejszą „paczkę”: moje porażki, smutki i lęki.

– Wybacz – mówię Dzieciątku – i dziękuję.

Dziecko wyciąga do mnie rękę, a Jego oczy patrzą w moje, widzę w nich bezgraniczne zaufanie i rozumiem, że On nadal we mnie wierzy, mimo wszystko. Otwieram więc szeroko drzwi mego serca i przyjmuję Go ponownie jak co roku, jak codziennie, jak co chwila. 

Święta pachnące Florencją
Tessa Capponi-Borawska

urodzona 3 marca 1959 r. we Florencji – ukończyła studia historyczne na tamtejszym uniwersytecie, do Polski przyjechała w 1983 roku, przez wiele lat wykładała na Uniwersytecie Warszawskim. Od wielu lat publikuje w „Twoim...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze