Liturgia krok po kroku
Cztery lata temu przed kościołem św. Marcina w Poznaniu ktoś zostawił niemowlę. Dziewczynkę. Życie Zuzanny – to imię widniało na przypiętej kartce – ktoś zdał na „przypadkowych znalazców”. – Ona musi być nasza – oświadczyli wtedy zgodnie Paszkiewiczowie, którzy o Zuzi dowiedzieli się z mediów.
Ktoś kogoś nie chce, inny na kogoś czeka — niby proste. Gorzej, kiedy nie czeka nikt. W ubiegłych latach liczba dzieci, które mogłyby być adoptowane, przewyższała o co najmniej 1/4 liczbę rodzin albo osób samotnych, które były skłonne przyjąć pod swój dach małego domownika.
— Szanse 7–letnich dzieci na to, żeby ktoś je wziął, są minimalne — twierdzi Wojciech Walczak, dyrektor domu dziecka przy ul. Pamiątkowej w Poznaniu. — W najlepszej sytuacji są dzieci najmniejsze — zgadza się z tą opinią Małgorzata Neugebauer z Centrum mediacyjno–adopcyjnego „Pro Familia”.
Paszkiewiczowie czekali na swoją Zuzię trzy lata. Do ośrodka adopcyjnego zgłosili się zaraz po historii Zuzi spod kościoła. Wtedy wydawało im się, że to proste: Powiedzą, że chcą dziecko i je dostaną. — Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że procedura adopcyjna w Polsce jest trudna. Na dziecko trzeba czekać, bo nie my jedni chcielibyśmy dostać takie maleństwo — opowiada Lucyna Paszkiewicz. Są jednak tej anonimowej Zuzi wdzięczni za decyzję: po 10 latach bezdzietnego małżeństwa zdecydowali się zaryzykować. „Wreszcie” — powiedzieli nam wtedy znajomi i rodzina.
Chcący i niechcący
Nie wszystkie niechciane dzieci trafiają po urodzeniu do domów dziecka. Wiele matek zgłasza się już w czasie ciąży do ośrodka adopcyjnego, który pośredniczy w wyszukiwaniu nowych rodzin. — Te dziewczyny są najczęściej bardzo zagubione, nie wiedzą, czego chcą, jak sobie poradzić z całą sytuacją — opowiada Małgorzata Neugebauer. „Pro Familia” jest jednym z dwóch ośrodków adopcyjnych w Poznaniu. Dwa pokoiki — w jednym biuro, w drugim cały świat. Stół, półeczki, telewizor, klocki, kilka zabawek dla dzieci. I kanapa. Na tej kanapie życie wielu ludzi staje na głowie.
— Przychodzą do nas trzynastoletnie dziewczyny, ale też trzydziestokilkuletnie kobiety. Mężatki i panny. Młodzi ojcowie — to albo chłopaki z marginesu, albo już światek przestępczy. Niektóre dzieci są owocem małżeńskich zdrad. Inne — poczynają się w swojej naturalnej rodzinie, ale rodzice nie chcą już więcej dzieci. — Zdarza się, że do adopcji matki oddają trzecie, czwarte dziecko, chociaż warunki materialne rodziców są bardzo dobre — opowiadają specjalistki z ośrodka.
Na kanapie w „Pro Familii” siadają też małżeństwa, które chcą stworzyć tym dzieciom nowe rodziny. — Pierwszym naszym celem jest spróbować namówić matkę naturalną, żeby nie oddawała dziecka. Jeśli to się nie uda, jeśli decyzja jest ostateczna — zawiadamiamy rodzinę, która jest gotowa wziąć dziecko, że mają się szykować.
Paszkiewiczowie zanim doczekali się swojej Zuzi, zdążyli zaliczyć 9–miesięczny kurs dla rodzin. Byli przygotowani. — Na kursach dla przysposabiających specjaliści powinni pracować nad rodzicami, żeby chcieli zająć się starszymi dziećmi — mówi rozgoryczony dyrektor Walczak. — Po co to całe uświadamianie, skoro przed kursem chcieli dwulatka i po kursie chcą dwulatka. Jeśli naprawdę chcą pomóc — niech pomagają tam, gdzie tego najbardziej potrzeba.
Cztery sposoby na życie
— Kto bierze dziecko z litości albo z ambicji: „Poradzę sobie, chociaż nikt w to nie wierzy” — wytrzyma dwa tygodnie — twierdzi Basia Ostrowska, mama czworga przysposobionych dzieci, w tym dwojga upośledzonych. Najmłodsze z nich miało cztery lata, kiedy trafiło do Ostrowskich. Najstarsze — osiem. Żadne nie pamięta swojego życia przed domem dziecka. Kilka obrazów, kilka skojarzeń. Poza tym lęk, rany i zahamowania, z którymi Ostrowscy będą walczyć przez całe życie.
Siedzimy przy drugiej herbacie i ciastkach, przy długim stole w największym pokoju. Tu mieszkają mama z tatą — wyglądają, jakby wczoraj urwali się ze studenckiego rajdu, ale życiowymi doświadczeniami mogą obdzielić wszystkich sąsiadów. Ostrowscy właśnie wrócili z rodzinnych ferii w Karkonoszach. Za kilka dni zdjęcia z wakacji dołączą do dziesiątków innych: rodzina w górach, rodzina na koniach, Asia na basenie — startuje w olimpiadzie specjalnej. Rodzinne święta, spacery, wygłupy. — Czas dla siebie samych? — bardzo niewiele — podsumowuje Marek Ostrowski. — Teraz dzieci już podrosły i mamy zaprzyjaźnioną opiekunkę, więc zdarza nam się wychodzić do kina.
W pokoju za ścianą dwóch budrysów powoli kładzie się spać. Jacek jest w pierwszej klasie liceum. Po początkowych kłopotach z chemią młody licealista zaczyna odżywać. — W tym tygodniu przyniósł tróję z wypracowania — mówi z dumą Basia. Kto nie wie, co znaczy nauczyć się mówić w wieku 7 lat, ten nigdy nie zrozumie, czym jest trója z wypracowania dla Jacka. — Czyta mnóstwo, ale z abstrakcyjnym myśleniem ma ogromne kłopoty.
Piotr — starszy dwa lata — chodzi do szkoły specjalnej.
— A to królestwo Asi — mama Ostrowska otwiera drzwi kolejnego pokoju. Asia bawi się w łóżku i coś sobie sama wesoło opowiada. Trudno ją zrozumieć, ale treść jest niewątpliwie pogodna. — Pociąg ekspresowy do nieba — określa swoją przybraną córkę Marek. — Jej radość życia i poczucie humoru stawiają nas na nogi w najtrudniejszych sytuacjach.
Najmłodsza dziewczynka już śpi. Spod kołdry wystaje tylko ciemny łepek. Paulinka ma piętrowe łóżko. Górna część jest jeszcze wolna.
Moje sandały!
Mama Ostrowska: — Początek był ciężki. Postanowiliśmy wziąć kogoś z domu dziecka na wakacje. Pojechaliśmy do Otorowa. Dyżurna siostra przyjęła nas jakbyśmy byli z SB. Po wstępnych wyjaśnieniach — o co chodzi, podrapała się w głowę i powiedziała: „Jest jeszcze dwójka, która nigdzie nie wyjechała, ale oni się nie nadają”. Wtedy poznaliśmy chłopców. Jeden chodził sztywno jak żołnierz i salutował. Drugi pocałował mnie w rękę.
Potrafili wołać siusiu i jeść. W autobusie Piotruś zawołał „siki”, myśleliśmy, że chodzi o krzaczek, a chodziło o to, że zobaczył za oknem dźwigi. Bali się wszystkiego: psa, gołębia, komara. Spacery — to był koszmar. Byle pies, byle głośniejszy dźwięk — a nie wiedziałam, którego trzymać, żeby w szale ucieczki nie wpadli pod samochód. Wakacje spędziliśmy w odludnej piaskownicy.
Mama Paszkiewicz: — Początek to była wielka radość i lęk, czy poradzę sobie jako matka. Kiedy jechaliśmy ze szpitala z Zuzią — oboje z mężem płakaliśmy ze szczęścia. Najpierw chciałam coś wiedzieć o naturalnej mamie. Potem stwierdziłam, że nawiązywanie kontaktu mija się z celem. Zuza nie byłaby wtedy ani jej, ani moja.
Mama Ostrowska: — Pan Bóg przygotowywał nas na tę adopcję drobnymi kroczkami. Niezbyt wiele mieliśmy tu do powiedzenia. Kiedyś ktoś nam doradził: uczyńcie ze swego małżeństwa przygodę. Nie planujcie wszystkiego. A myśmy planowali — tak jak się spodziewała po nas rodzina. Zamieszkaliśmy z chorą babcią i niepełnosprawną mamą. Po roku miał być pierwszy wnuk, po dwóch latach drugi.
Stało się inaczej — adoptowaliśmy chłopców i wyprowadziliśmy się od mamy. Wynajęliśmy pokój, z czasem — znowu dzięki Opatrzności — dostaliśmy za małe pieniądze mieszkanie. Jak to komentowano? Adoptują opóźnione w rozwoju dzieci, a zostawiają matkę i babcię.
Mama Paszkiewicz: — Pokój Zuzy urządzaliśmy, kiedy już u nas była. Żywiołowo, z pomocą znajomych. Gotowość na spontaniczne zwroty w życiu — tego wymaga decyzja o przyjęciu pod dach przysposobionego dziecka.
Adoptowana pół roku temu Ania: — Cieszę się, że mieszkam teraz w pokoju z moją prawdziwą siostrą i bratem. I że mieszkam w domu tylko z nimi i jeszcze z mamą, tatą, z jednym ich synem — bo drugi już się wyprowadził. I z małą Kasią, którą mama urodziła dwa lata temu. My się już z mamą i tatą znaliśmy dawno, bo brali nas na święta i na wakacje. Ale teraz — to zupełnie coś innego.
Tata Ostrowski: — Pamiętam, jak Piotr nauczył się, że chłopiec na slajdzie i on sam to jedna i ta sama osoba. Długo nic go nie mogło przekonać. W końcu przyjrzał się dokładnie stopom chłopca na fotografii i wykrzyknął: „Moje sandały!”.
Wieczne kolonie
Marek Ostrowski pracował w domu dziecka przez rok. Zrezygnował.
— To były lata osiemdziesiąte. Socjalistyczny dom dziecka. Przychodzi się rano do pracy, a na biurku polecenie: „Zrobić dzieciom pogadankę na temat zdobyczy Wielkiej Rewolucji Październikowej”.
— Dom dziecka to wieczna kolonia — uważa Basia Ostrowska. — Życie bez cienia intymności.
Domy dziecka nie mają swoich fanów ani wśród rodzin adoptujących, ani wśród pracowników ośrodków adopcyjnych.
— Najłatwiej jest przekazać dzieci do rodzin adoptujących bez robienia im przystanku w domu dziecka — uważa Małgorzata Neugebauer. — Dzieci z domów dziecka trudno jest wydostać — często mają nieuregulowaną sytuację prawną, np. rodzice naturalni, z którymi dzieci od lat nie utrzymują kontaktów, nie są pozbawieni praw rodzicielskich. — Właściwie, gdyby sprawniej pośredniczyć między naturalnymi rodzicami a potencjalnymi chętnymi do adopcji, domów dziecka mogłoby nie być — twierdzi Lucyna Paszkiewicz.
Dyrektor domu dziecka przy ul. Pamiątkowej, w którym dorastają dzieci w wieku od 3–18 lat, nie zgadza się z tymi opiniami. — Sytuacja prawna dzieci jest uregulowana tam, gdzie to jest możliwe. 40% dzieci ma jakiś kontakt ze swoimi rodzinami. Wtedy nie dążymy do pozbawienia praw rodzicielskich. Szanse na adopcję nastolatków są praktycznie żadne. Poza tym — często w tym wieku oni sami już nie chcą.
Potencjalni rodzice adopcyjni muszą też liczyć się z tym, że postępowanie sądowe przyznające im prawo do dziecka trwa długo. Czasem — w przypadku małych dzieci — kontakty ośrodków adopcyjnych, ich pozytywna opinia i jasna sytuacja malucha (matki mogą się zrzec praw rodzicielskich najwcześniej po 6 tygodniach życia dziecka) znacznie przyspieszają postępowanie. Czasem cała procedura adopcyjna trwa dwa lata. Łatwiej jest z przyznaniem zgody na umieszczenie dziecka w rodzinie zastępczej.
Mama i tata
Święci albo nienormalni — mówią o Ostrowskich ci, którzy znają ich historię. Ich dzieci wiedzą o wszystkim. Sąsiedzi — jak to sąsiedzi — domyślają się i spekulują. — Kiedyś wszystkie sąsiadki naraz zaczęły mi opowiadać o swoich porodach. Po każdej historii zawieszały głos, oczekując z mojej strony rewanżu — śmieje się Basia.
— A dla nas to normalne, zwykłe, szczęśliwe życie — Basia spogląda na męża trochę niepewnie — czy potwierdzi. — A co! — kwituje krótko Marek. Mają tylko jedno marzenie — żeby ich dzieci nie trafiły kiedyś, gdy ich już zabraknie, do domu pomocy społecznej.
Lucyna Paszkiewicz wdzięczna jest Zuzi za wszystko, co dostała od niej przez półtora roku i za wszystko, co jeszcze dostanie. — A najbardziej za słowo: „mama”.
— Kiedyś poprosiłam dla żartu moją siostrzenicę: Powiedz do cioci „mamo”. A moja mama spojrzała na mnie z troską i dała mi reprymendę: „Oj, córko, jak się o swoje nie postarasz, to cudze nie będą nigdy tak cię nazywać”. Kiedyś w „Pro Familii” usłyszałam o dziewczynie, która chciała oddać dziecko do adopcji, argumentując swoją decyzję: „Nie zniosłabym takiego wstydu, żeby dzieciak zwrócił się do mnie na ulicy «mama»”. Zastanawiałam się — co się musiało w tej dziewczynie stać, że tak myśli.
Mama Zuzi wie już dziś, że jeśli zechce ona poznać swoją prawdziwą matkę — nie będzie miała nic przeciwko temu.
— Dzieci zawsze będą usprawiedliwiać dorosłych, obojętnie, co złego z ich strony je spotka — mówi Basia Ostrowska.
Oceń