Stan podwyższonego ryzyka…?

Stan podwyższonego ryzyka…?

Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Okres Bożego Narodzenia 1999 roku nie należał do spokojnych. Dwa tygodnie po zatonięciu u wybrzeży Bretanii tankowca „Erica” doszło do nowej katastrofy ekologicznej. Wiejący z prędkością ponad 200 kilometrów na godzinę wiatr poczynił wiele szkód. Sama tylko Akwitania utraciła 32 miliony metrów kubicznych drewna. Władze regionu stwierdziły po roku, że katastrofa była dla Akwitanii prawdziwą ruiną „ekonomiczną, społeczną, ekologiczną i kulturalną”, z którą do dzisiaj trudno się uporać. W Szampanii i Ardenach, oprócz lasów, poważnie ucierpiały linie wysokiego napięcia. Trzeba było interweniować — jak obliczono — 3705 razy i wymienić 286 kilometrów przewodów elektrycznych. W Paryżu i okolicach huragan powyrywał z korzeniami 140 tysięcy drzew. „Na każde 100 dachów 60 wymaga natychmiastowej reparacji” — informował jeden ze stołecznych dzienników. Ucierpiało wiele historycznych budowli, wśród nich paryski Panteon, kaplica Sainte–Chapelle i katedra Notre–Dame. Na czarnej liście huraganowych zniszczeń znalazł się słynny klasztor na Mont–Saint–Michel i wiele zabytkowych pałaców. Obliczono, że w jednym tylko regionie, Hauts–de–Seine, renowacja dróg i różnego typu szlaków kosztować będzie 200 milionów franków.

Od 1692 roku, kiedy kraj dotknęła groźna powódź, nie słyszano we Francji — jak stwierdził Emmanuel le Roy Ladurie — o tak wielkiej katastrofie. Francuski uczony nie chciał wyrokować, czy za „grudniową apokalipsę” 1999 roku należy winić ślepy los, przypadek czy też człowieka. Nie chciał też łączyć meteorologicznych anomalii z efektem cieplarnianym czy też opowiadać się za tezą o „niezwykle rzadkim zjawisku, na którego powstanie nikt nie miał bezpośredniego wpływu”.

Znacznie mniej powściągliwie wypowiadali się na temat klimatycznej katastrofy politycy i dziennikarze. Pojawiły się głosy, że z surowej, grudniowej lekcji jak najszybciej należy wyciągnąć wnioski. Wśród głównych oskarżonych znaleźli się… meteorolodzy z Méteo–France. Zarzucono Francuskiemu Instytutowi Meteorologii zbyt późne ostrzeżenie społeczeństwa przed zbliżającą się katastrofą. Wiele gorzkich słów padło też pod adresem ministerstwa ochrony środowiska. Deputowany z okręgu Bouches–du– –Rhône postulował, by utworzyć nowe, specjalne ministerstwo lub przynajmniej sekretariat do spraw „podwyższonego ryzyka”. Ów sekretariat miałby na czas ostrzegać przed grożącym niebezpieczeństwem, niekiedy przeciwdziałać ewentualnym zagrożeniom, jeżeli zaś to byłoby niemożliwe, łagodzić do minimum skutki ekologicznych katastrof.

Nie zawsze da się ujarzmić nieprzyjazne dla człowieka, potężne siły natury, ale — przekonywał Christan Kert — trzeba być przygotowanym na trzęsienia ziemi czy innego typu anomalie. Trzeba dopilnować, żeby sejsmiczne normy budowlane były przestrzegane w całej Francji, gdyż ryzyko wystąpienia wstrząsów tektonicznych dotyczy całego kraju. Trzeba skontrolować szpitale, szkoły, licea i internaty, trzeba zmobilizować odpowiednie służby — powtarzano — żeby nie zaskoczył ich kolejny huragan. Trzeba dopilnować, żeby państwo było przygotowane na „najgorszy nawet scenariusz wydarzeń” — przekonywali pesymiści.

Tornado zaskoczyło nie tylko Méteo–France i różnego typu prognostyków (z modnymi we Francji wróżbitami i wróżkami włącznie!), okazało się bowiem, że w 95% przypadków publiczne i prywatne tereny zielone nie są ubezpieczone. Państwo będzie musiało pokryć większość kosztów ich odtworzenia i choć na powrót do poprzedniego stanu rzeczy — jak mówił przewodniczący stowarzyszenia zajmującego się ochroną parków i ogrodów — potrzeba 150–180 lat, na lasy francuskie trzeba będzie w najbliższym czasie wydać 7 miliardów franków. Lasy stały się niemal symbolem poniesionych strat. Mówiono o ich znaczeniu dla ukształtowania wielu terenów, kultury, a nawet praktyk religijnych, drzewa bowiem „wyznaczały pielgrzymom drogę, służyły — jak słynny dąb de Gaulle’a — skupieniu i medytacji”. „Czy paradoksalnie huragan nie przyczyni się do pozytywnych zmian w świadomości społecznej?” — pytano jednego z historyków i zarazem specjalistę od tzw. psychologii roślin.

Lasy, które się niszczy we Francji od 150 lat, zaczęły do nas przemawiać, rany od dawna zadawane żywej tkance natury zaczęły poważnie krwawić i pilnie skłaniać do — często bolesnej — refleksji. Gonzague Saint– –Bris, cytując najpiękniejsze, odnoszące się wprost do symbolu drzewa, strofy francuskiej poezji, przestrzegał przed dalszym zobojętnieniem i brakiem respektu dla psychologii natury. Zdaniem pisarza należy się opamiętać i zacząć przywracać zerwaną więź człowieka z naturą.

Przez rok, który minął od ekologicznej katastrofy, toczyła się we francuskich mediach poważna, ożywiona, często bardzo gorąca dyskusja. Do zmiany postaw chyba jednak daleko. Kolejna katastrofa tankowca u wybrzeży Bretanii, strawione przez ogień ogromne połacie lasów na Korsyce, wzrost zanieczyszczenia powietrza, sprawa tzw. szalonych krów i w gruncie rzeczy coraz mniej „zdrowszej” żywności, rewelacje na temat — jak to określił tygodnik „Le Point” — „chemicznego AIDS”, czyli trujących dioksyn itp., itd. Lista zagrożeń jest bardzo długa. „Realia są bardziej niż zatrważające” — pisali autorzy tekstu „Le rapport qui ne dit pas tout” [Raport, który nie mówi wszystkiego], oceniającego raport Francuskiej Agencji Ochrony Sanitarnej Żywności.

Do raczej przemilczanych spraw nie należy jedynie „dodawanie do dobrego burgunda mniej chodliwych trunków” i sprzedawanie owej mieszanki po zawyżonej cenie czy rzeczywista odpowiedzialność „TotalFiny”, czyli naftowej spółki, za katastrofę „Eriki” i zanieczyszczenie całego południowego wybrzeża Bretanii, ale także kwestia przedłużenia przez francuski parlament okresu dopuszczającego przerywanie ciąży (z dziesięciu do dwunastu tygodni) i coraz śmielsze poczynania, by — na wzór Holandii — zalegalizować eutanazję.

Jeśli się mówi o potrzebie powrotu do naturalnych metod hodowli zwierząt; jeśli bije się na alarm (tak było w roku 1999 i 2000 z kukurydzą) z powodu genetycznie modyfikowanej żywności; jeśli przestrzega się przed wszelkiego rodzaju sztucznymi ingerencjami w życie człowieka, powołując się przy okazji na zasady ekologii, dlaczego — należałoby się zapytać — odrzuca się owe ekologiczne kryteria w sprawach o wiele ważniejszych, podstawowych? Dlaczego ci sami ludzie, którzy odrzucają różnego typu społeczne racje (jak na przykład zysk, tańszą produkcję i większy zbyt, a w konsekwencji stabilność zatrudnienia), uznają je za wystarczające w kwestii aborcji i eutanazji? Dlaczego ci sami miłośnicy natury, którzy bronią wilki przed „ludzką agresją” albo ronią łzy nad bezdomnymi psami i zabiegają o to, by ich nie usypiano, nie mają żadnych wątpliwości ani wyrzutów sumienia, opowiadając się za likwidacją innych bezbronnych istot?

Zmiany dotyczące środowiska naturalnego, czyli wody, gleby, powietrza, zwierząt czy roślin, stały się faktem i coraz mniej ludzi ma wątpliwości, czy należy przeciwdziałać dalszym, negatywnym procesom zachodzącym w atmosferze, na lądzie i morzu, a nawet w ludzkim organizmie. Polski, podobnie jak i francuski termin „ekologia” to tyle, co greckie oikos — dom, środowisko oraz lógos — nauka, słowo. Takie pojęcia, jak „ekosfera” czy „ekosystem” zrobiły w ostatnich latach zawrotną karierę. Ekologizm, który jest stosunkowo młodą dziedziną nauki, stara się wskazać na związki i zależności człowieka nie tylko od środowiska przyrodniczego, biologicznego czy abiotycznego, ale i społecznego. Idzie się znacznie dalej. Mówi się nie tylko o wpływie temperatury, ciśnienia, składu atmosfery i pożywienia, czy też rodziny, szkoły, miejsca pracy, wspólnoty narodowej, uwarunkowań społeczno–kulturalnych; mówi się o skomplikowanej sieci relacji, sięgających daleko w przeszłość i daleko w przyszłość. Mówi się nie tylko o genotypie i odkrywaniu ludzkich tajemnic — a co za tym idzie — najbardziej zaskakujących związków zachodzących w materii ożywionej. Mówi się o całej sieci czy spirali powiązań, która nie wiadomo, gdzie się zaczyna i gdzie się kończy. A jednocześnie, jak niegdyś, gdy nie licząc się z prawami natury, budowano sztuczne koryta rzek, przemieszczano jeziora lub wypalano ogromne połacie lasów, by zdobyć nowe tereny uprawne czy przemysłowe, próbuje się ingerować w cały skomplikowany ludzki ekosystem.

Pan Bóg nakazał czynić sobie ziemię poddaną. Ingerencja człowieka w naturę jest czymś normalnym, można by powiedzieć — naturalnym. Jednak może ona zmierzać w różnych kierunkach. Uprawa stać się może bezmyślnym wyjaławianiem gleby. Gospodarka zasobami ziem i oceanów — egoistyczną eksploatacją. Hodowla — produkcją. Leczenie — reperacją. Kiedy owoce natury stają się raczej chemicznym produktem; kiedy to, co zostało dane człowiekowi, by służyć jego dobru, staje się — jak przysłowiowy dynamit — zagrożeniem, narzędziem zbrodni; kiedy zwierząt się już nie hoduje, a produkuje, a ludzi już się nie leczy, a reperuje, ale tylko tak długo, jak długo są użyteczni, to czy owa ingerencja nie idzie zbyt daleko?

Biblijna przypowieść o rajskim drzewie, z którego nie wolno zrywać owoców, mało kogo dzisiaj obchodzi, ale zawiera ona głęboką prawdę. Jeśli człowiek wyciąga rękę zbyt daleko, zazwyczaj kończy się to w tragiczny sposób. Bóg niejednokrotnie, poprzez słowo objawienia czy swoich proroków, ostrzegał człowieka przed grzechem pychy. I zapowiadał trzęsienia ziemi, ogień z nieba, wichry i potopy. Kataklizmy przychodziły na ludzi (tak na winnych, jak i niewinnych!) nie z woli Boga, lecz z winy człowieka. Za winy jednego człowieka czy grupy osób musiały płacić całe pokolenia.

Jak dotąd, nie trzeba chyba przypominać, jakim kataklizmem dla ludzkości okazał się hitlerowski, stalinowski czy maoistowski totalitaryzm. Totalitaryzm to nic innego, jak zawłaszczenie sobie prawa ingerencji we wszelkie dziedziny życia. Z ekologią czy tzw. efektem cieplarnianym pozornie nie ma on nic wspólnego. Jednak czyż zarówno degradacja środowiska, jak i łamanie podstawowych — chciałoby się rzec — ekologicznych zasad, nie rozpoczyna się od wyciągnięcia ręki nie po swoją własność?

Stan podwyższonego ryzyka rozpoczyna się wtedy, kiedy widać już na horyzoncie zbliżający się tajfun czy tornado? O zagrożeniu należy mówić, kiedy domy podmywa już woda albo dopiero wtedy, kiedy susze niszczą rolnicze uprawy? Na egoizm, chciwość czy nieumiarkowanie reagować należy wtedy, kiedy szaleństwo człowieka nie tylko krowy skazuje na straszną chorobę? Wreszcie, zdać sobie sprawę, jakie owoce może wydać ludzka pycha, należy dopiero wtedy, kiedy czyjaś ręka zerwała już owoc z drzewa wiadomości, czy znacznie wcześniej?

Stan podwyższonego ryzyka…?
Marek Wittbrot SAC

urodzony 16 września 1960 r. w Polanowie – pallotyn, dziennikarz, redaktor, fotografik, autor tekstów poświęconych literaturze i sztuce współczesnej, duszpasterz środowisk twórczych, działacz polonijny we Francji, był redaktorem miesięcznika katolickiego „Nasza Rodzina" (199...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze