List do Rzymian
W komunizmie można było grzmieć odważnie i na najwyższej nucie, a ludzie siedzieli zasłuchani. Dziś, w dobie wolnego rynku idei, liczy się logika wywodu, precyzja tego, co kaznodzieja chce powiedzieć.
Ksiądz Jan dziwnie prezentuje się w szkolnej ławce. To, jak się nosi, świadczy o tym, że na co dzień przemawia i jest słuchany. Gustowny garnitur, początki uszlachetniającej łysiny. Na szyi fantazyjnie zarzucony czarny szal, okulary w cienkich oprawkach. Gdy podczas zajęć usłyszy, że takie właśnie oprawki wzbudzają u odbiorcy największe zaufanie — zdejmie je i z wyraźną dumą pokaże całej grupie. Ksiądz Jan jest proboszczem w małej miejscowości koło Myślenic. Pracuje tam od lat pięciu, księdzem jest od trzydziestu trzech. W ubiegłym roku zdecydował się zdawać na podyplomowe studia do krakowskiej Szkoły Kaznodziejów, którą tworzą Podyplomowe Studium Homiletyki PAT i Podyplomowe Studium Retoryki UJ. Odtąd co dwa tygodnie, od czwartku do soboty, zostawia sprawy parafii w rękach sióstr i dojeżdża do Krakowa na zajęcia. — Siostry od lat mają prawdziwe zamiłowanie do krytyki moich kazań. Ostatnio, nawet one przyznały, że mówię lepiej — wyznaje z satysfakcją ksiądz Jan. Jednak sukces sporo go kosztuje. Oprócz tysiąca sześciuset złotych rocznie, bo tyle płaci za Szkołę, nauka tutaj oznacza dla niego i jego kolegów po fachu wiele upokorzeń. W ostatni weekend podczas zajęć z powodzenia komunikacyjnego ksiądz Jan miał sprzedać krzesło.
— Najdrożsi! — początkowo uderzył w tzw. ton kaznodziejski, delikatnie gładząc poręcz mebla o socjalistycznym designie. — Mebel ten jest bardzo piękny. Jest bardzo cenny dla mnie, ale mam już trochę za małe mieszkanie. Mebel to zacny, wspaniały, wygodny… — ciągnął, gdy nagle słowny popis przerwał mu głos z sali: — Jak taki dobry, to dlaczego ksiądz oddaje? Oszust! — Ale ja chcę tylko, żeby komuś to krzesło służyło tak dobrze, jak mi — ksiądz Jan zdecydował się polecieć po miłosierdziu, ale grupa składająca się w większości z księży natychmiast to podchwyciła: — To niech ksiądz odda za darmo! — Ja bym chciał, ale jestem biedny jak mysz kościelna… — ratuje się desperacko ksiądz Jan. — No, mysz kościelna to nie jest znowu taka biedna… — cios ojca Radosława, franciszkanina i następujący po nim chichot ostatecznie go dobija.
Wybijamy ich z roli
Ojciec Wiesław Przyczyna, redemptorysta i założyciel Szkoły Kaznodziejów, prosi, by nie doszukiwać się prostych analogii między sprzedażą krzesła a głoszeniem Dobrej Nowiny. — Chcemy jedynie przywrócić życiu prawdę, że powołanie duchownego to dialog — mówi Przyczyna. Jego uczniowie twierdzą, że ze Szkoły wynieśli wiedzę o tym, że nawet perfekcyjne opanowanie kościelnej mowy nie wystarcza, by się z kimś dogadać. — Nasi księża studenci w kościele czują się świetnie. Chcemy pozbawić ich tej pewności siebie i z premedytacją wybijamy ich z roli — mówi Przyczyna. Ich przemowy są filmowane, a później bezlitośnie krytykowane przez polonistów, ale też m.in. przez speców od mowy ciała i międzyludzkiej komunikacji. Wykładowcy w czasie zajęć prowokują ostre debaty np. na temat aborcji czy homoseksualizmu. Połowa studentów to przecież ludzie świeccy: pielęgniarki, nauczyciele, prawnicy, biznesmeni. — Uczymy wszystkich tych, którzy mają w sobie coś dobrego, a nie wiedzą, jak to sprzedać — mówi doktor Renata Przybylska z UJ, kierownik Studium Retoryki. — I powtarzamy: wasz odbiorca jest inteligentny.
— Nie muszę wykładać mojemu słuchaczowi kawy na ławę. Zresztą nie mam monopolu na rozumienie prawdy, którą podaje Kościół. Chcę go tylko nią zaintrygować, resztę niech sobie domyśli. Życiowe decyzje i tak będzie podejmował sam, więc niech naprawdę będą jego — mówi ojciec Andrzej Konopka, dominikanin. Praktyka człowieka, który słucha średnio około 300 kazań w roku, upoważnia do stwierdzenia, że najbardziej popularna dziś metoda kaznodziejska mija się z pomysłami o. Andrzeja. Wystarczy pobieżny spacer po niedzielnych Mszach, by stwierdzić, że język, którym Kościół mówi dziś do wiernych, to najczęściej teologiczno–stylistyczny żargon („okres tej paschalnej formacji permanentnej naszego jakby nowego katechumenatu ma swoją kulminację w apofatyczności mistagogii, którą Kościół celebruje w Triduum Pentakostalne” — zasłyszane kilka tygodni temu) albo — choć na szczęście dziś już coraz rzadziej — wojenna retoryka. „Homilie jak ciężkie indyki, jakby ktoś przyszedł porozmawiać z nikim. Jezus na śmierć rozebrany bosy, prosi o słowa świeże, wilgotne od rosy” — tak ambonowe dokonania swoich kolegów po fachu streścił ksiądz Jan Twardowski.
Pluralis homileticus i inne grzechy
Problemy zaczęły się ujawniać około 1989 roku. Świat mocno przyspieszył, a wraz z nim odbiorca uformowany przez nowe media, przez inną kulturę. Nadawca zaś zmieniać się zwykł był z rozwagą i bardzo powoli. Nie trzeba było długo czekać, by coś zaczęło iskrzyć na łączach. Po krótkim okresie, w którym księża swoją retoryczną bezradność manifestowali choćby zwracaniem się do wiernych per „proszę Państwa”, spora część z nich wróciła do utartych, bezpiecznych, hieratycznych, jednokierunkowych modeli komunikacji. „Kaznodzieje recytują swe wywody do ścian, filarów, okien albo utkwią wzrok w jedno miejsce — i czyż słuchacz uwierzy, że to do niego mówią?” — to pytanie zapisano, choć trudno dać temu wiarę, w latach 20. Niestety, niewiele się od tego czasu zmieniło. Wystarczy posłuchać przez dwadzieścia minut o tym, iż „dziewictwo Maryi naśladujemy w ten sposób, że staramy się całe swoje serce oddać Panu Jezusowi, macierzyństwo zaś Maryi naśladujemy wówczas, gdy staramy się, żeby całe nasze życie było płodne również w wymiarze duchowym” — żeby nabrać przekonania, że nie wiadomo, o czym i do kogo kaznodzieja mówi.
Pierwszy bowiem szczegółowy zarzut, który można postawić współczesnym katolickim kaznodziejom, to nadmierna teologizacja treści i języka, ubranżowienie wywodów. Dr Bożena Matuszczyk, językoznawca z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, od lat zajmuje się językiem współczesnych kazań. Źródło ich słabości widzi w tym, że kaznodzieje zamiast głosić Dobrą Nowinę, nauczają teologii Dobrej Nowiny, zamiast mówić o obecności Boga w życiu człowieka, rozprawiają o „planach Bożych” i „ekonomii zbawienia”. — Jest to uboczny i niezamierzony chyba produkt posoborowej odnowy kaznodziejstwa, stworzenia „nowej jakości” przepowiadania słowa Bożego w oparciu o teologię — mówi Matuszczyk. Przykładów nie trzeba szukać daleko: „w ekonomii Nowego Testamentu przebaczenie wchodzi już jako element składowy i istotny Chrystusowego prawa. Ono też na sądzie ostatecznym będzie warunkiem naszego zbawienia. To nie jest tylko wymaganie natury moralnej, ale przebaczenie określa naszą relację do Boga, nasze powiązanie z Bogiem”. Rzecz jasna efekty takiej mowy są raczej mizerne. Zwykle wnioski praktyczne wyrosłe na glebie tej doktrynalnej poetyki ograniczają się do wezwań, byśmy „przemieniali nasze serca”, „pomnażali dobro” — ale co to znaczy, tak naprawdę nie wie nikt.
Drugim powszechnym grzechem polskiej ambony jest negatywizm, który ma swoje podłoże historyczne. Analizy kazań prowadzone przez językoznawcę z UW, dr Dorotę Zdunkiewicz–Jedynak pokazują, że tak jak w czasach komunizmu kaznodzieja był po stronie wiernych przeciw systemowi, tak we wczesnych latach 90. był z Bogiem, ale zdarzało mu się być w opozycji do wiernych. Okazało się, że nawyki językowe obalić jest trudniej niż system, który je wykształcił. Kaznodzieje zaczęli stawiać tzw. codzienne sprawy w opozycji do wiary i religii. Wtedy też triumfy zaczęły święcić zwroty tworzące poczucie powszechności zagrożenia: „słyszy się”, „mówi się”. Praktyczne recepty, które negatywiści, kreśląc malownicze wizje współczesnego Babilonu, fundują wiernym, ograniczają się zwykle do ogólnie słusznych, ale nic nieznaczących zdań w stylu: „Daj, abyśmy umieli pochylać się nad tymi braćmi i siostrami, którzy naszej pomocy potrzebują”.
Trzecia dająca się wyizolować tendencja to rozcieńczanie słowa Bożego źle pojętą retoryką. Wystarczy otworzyć choćby zbiory kazań zamieszczone w Internecie, by w pierwszym z nich natknąć się na rzadkiej urody metaforę: „nie po to umarł Lew Judy, byśmy teraz byli przestraszonymi myszami!”. Współcześni kaznodzieje nie dość, że nie pilnują rodzących się w ich głowach skojarzeń, to również nadużywają w kazaniach liczby mnogiej, czyli stosują tzw. pluralis homileticus („Otóż spójrzmy na dzisiejsze święte czytania w aspekcie naszego wzrastania w byciu Kościołem. Mamy się w nim nawracać!”). — Pluralis homileticus było pomyślane jako podkreślenie wspólnoty mówiącego i słuchaczy. Dziś liczba mnoga często zmienia kazania w słowną magmę — twierdzi ojciec Przyczyna. — Jeśli ksiądz zostałby niekiedy przy liczbie pojedynczej, czułby się chociaż w obowiązku wytłumaczyć ze swoich sądów i przekonań, a gdy zamiast tego powie „myślimy, czujemy, wierzymy”, ta odpowiedzialność się rozmywa — tłumaczy. — Zamiast rzeczowej argumentacji wymagającej namysłu i przygotowania księża chętnie uciekają się do tzw. definicji perswazyjnych, czyli zdań w stylu „Czuwać, to znaczy kochać Jezusa”, które podnoszą poziom emocjonalności wypowiedzi — zauważa Bożena Matuszczyk. Jak może się skończyć wywoływanie emocji przed audytorium niedysponującym pożądanym wachlarzem religijnych skojarzeń — pokazuje przykład przywoływany przez innego z moich rozmówców. Opowiada on, jak w jednym ze szczecińskich kościołów ksiądz w niezwykle emocjonalnym kazaniu próbował nakłonić dzieci do refleksji nad tajemnicą zwiastowania. Roztaczał przed nimi wizję cichej nocy w Nazarecie, uśpionego miasteczka, gwiazd na niebie, Maryi zajmującej się domowymi robótkami. — I nagle pośrodku izby — oślepiający błysk! Grzmot! Wszystko drży! Przy piecu staje anioł i mówi: „Witaj Maryjo!!!”. Dzieci, co odpowiedziałybyście aniołowi? — pyta zadowolony ze swych aktorskich talentów duszpasterz, ale odpowiada mu cisza. W końcu zgłasza się przerażony malec, który wyznaje do mikrofonu: „Ja to bym się chyba ze….ł ze strachu”.
Bank zdań ogólnie słusznych
Czy granie na emocjach nie wynika z faktu, że łatwiej jest popaść w kaznodziejskie uniesienie, niż szukać argumentów? — Nawet niewyrobiony słuchacz łatwo zauważa, kiedy ksiądz szuka tematu dopiero w trakcie kazania — mówi Matuszczyk. Ksiądz na ogół rzuca wtedy z ambony ogólniki, a jego język „sam się organizuje”. Uruchamia się popularne zjawisko znane szerzej jako „mówi się”, które w skrajnych wypadkach może doprowadzić do tzw. „pulpitofilii”, czyli zatracenia umiejętności schodzenia z ambony.
— W praktyce ma się wrażenie, że ksiądz dysponuje bankiem 50 ogólnie słusznych zdań, które łączy ze sobą w różnych konfiguracjach — opisuje Mariusz Kowalewski, 23–letni student z Warszawy. Psychologia zaś mówi, że im częściej odbiorca otrzymuje słowną pigułkę, taką jak np. „zbawcze dzieło odkupienia” albo też dowie się, że „poznanie Jezusa w cierpieniu jest zanurzeniem się w część boskiej tajemnicy zbawienia”, tym szybciej dochodzi u niego do tzw. habituacji bodźca, czyli zjawiska, które w praktyce oznacza, że nawet najpiękniejsza piosenka Czesława Niemena przy setnym jej odsłuchiwaniu traci ożywczą i ekscytującą moc.
Za tę szablonowość języka kazań w pewnym stopniu odpowiedzialne są tzw. pomoce kaznodziejskie. Nie jest bowiem rzadki widok księdza, który za nader żywą gestykulacją skrywa spojrzenia rzucane na pulpit, gdzie leży „Biblioteka Kaznodziejska” czy „Współczesna Ambona” (mniejsze ściągi księża ukrywają w rękawie alby i zręcznie wysuwają, podchodząc do ambonki, lub też umieszczają w lekcjonarzu). Trudno przecenić znaczenie tych publikacji zwłaszcza, jeśli kapłani nie grzeszą znajomością teologii, ale to przez nie człowiek religijny i mobilny jest narażony na ryzyko dwukrotnego wysłuchania identycznego kazania tego samego dnia. Tzw. „pomoce naukowe” są też odpowiedzialne za propagowanie wśród kaznodziejów mody na poszczególne wyrażenia z tzw. „pankościelnego” języka, którym mówi się do kleryków, obecnego też stale w prasie katolickiej. Zdaniem Bożeny Matuszczyk zawrotną karierę robią dziś takie słowa jak „szczególny”, „głęboki” i „pogłębiać” i z żargonu teologicznego pochodzące „tajemnica” oraz „zbawczy”.
Komunikacja to dialog!
Księża pytają, od czego zacząć. W zgodnej opinii moich rozmówców — od uświadomienia sobie, że wszystkie błędy, o których mówili do tej pory, to jedynie symptomy choroby. Przyczyna leży głębiej. Stosowanie językowych szablonów jest domeną języka propagandy. Jak sprawić, by głoszenie słowa Bożego nie przeistaczało się w propagandę doktryny chrześcijańskiej? Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zgodnie twierdzą, że jakiekolwiek próby szkicowania planu kuracji trzeba zacząć od przypomnienia sobie najprostszej prawdy: komunikacja to dialog. Ten zaś zakłada, że uczestniczą w nim dwie strony, a jedną z nich jest odbiorca.
Na razie w Polsce jest tylko jeden podręcznik homiletyki uwzględniający tzw. model komunikacyjny. Absolwenci szkoły ojca Przyczyny wykładają homiletykę w kilku seminariach, m.in. w Warszawie, Katowicach, Opolu, Szczecinie, Toruniu. — Choć to ja mówię do ludzi, staram się zmieniać to kazanie w dialog. Zastanawiam się, co myślę, ubieram to w pytanie retoryczne i wtedy argumentem ich! — emocjonuje się ksiądz Andrzej, świeżo upieczony absolwent Szkoły Kaznodziejów. Jednak to wciąż za mało. — Braki są już w szkole średniej — wskazuje ojciec Przyczyna. — Zaczynają się od kiepskich polonistów. Seminarium tego nie naprawia. Kleryk zna teologię, ale nie umie jej przekazać tak, by współczesny człowiek go zrozumiał — stwierdza Przyczyna.
— Nauczony do ludzi mówić to jestem, ale żeby tak do kogoś indywidualnie, to nie bardzo — wzdycha w chwili słabości ksiądz Stanisław, inny z uczniów Szkoły Kaznodziejów. — Zdaniem ojca Andrzeja Konopki, pierwszym odruchem dobrego kaznodziei powinien być zatem odruch empatii. — Zawsze przed wyjściem na ambonę staram się wczuć w tego na przykład 30–latka, który skądś przychodzi, żyje jakimiś problemami. Chcę się w to włączyć. Wyjście na ambonę to nie jest przywilej czy honor, a konkretne zadanie. I zanim tam się znajdę, zawsze muszę zapytać, po co. Chciałbym pomóc tym, którzy mają w życiu mniej duchowych pomocy niż zakonnik — opowiada ojciec Andrzej. Czasy są takie, że o słuchacza musi walczyć. Uruchomił więc „mszę spacerową” odprawianą w niedzielę po obiedzie, na której notuje coraz większą frekwencję.
Słowo musi rosnąć w człowieku
Szczypta empatii to początek. Później następują przygotowania. Jan Turnau, publicysta religijny „Gazety Wyborczej”, twierdzi, że z szacunku dla odbiorcy, dla jego uszu i czasu dobrze jest wybrać jeden temat, wokół którego będziemy się poruszać, precyzyjnie go zakreślić i przemodlić. — Gdy wiem, że mam wygłosić pięć kazań, biorę pięć kartek, piszę na górze, która to ewangelia, chodzę z tym przez tydzień, a gdy coś mi wpadnie — to zapisuję — mówi ojciec Maciej Zięba. — To słowo musi w człowieku rosnąć. Dzień przed kazaniem wyrzucam niepotrzebne skojarzenia, układam myśli w jeden ciąg, bo muszę wiedzieć, o czym chcę mówić — opisuje ojciec Zięba. Jego współbrat, jeden z najlepszych poznańskich kaznodziejów, ojciec Aleksander Koza stosuje podobną metodę: — Jeśli chcę powiedzieć krótko — to muszę być długo w kaplicy. Jeśli mam mówić długo, to mogę bez modlitwy — mówi. — Jeśli Pan Bóg posłużył się szczęką osła, żeby pogromić Filistynów, to może posłużyć się i całym osłem — dodaje skromnie, cytując legendarnego patrona proboszczów św. Jan Vianney’a. W odróżnieniu od świętego o. Aleksander nie uczy się swych kazań na blachę, a jedynie od czasu do czasu zanotuje jakieś punkciki, by wziąć w karby dygresyjną naturę. Jeśli chodzi o treść, to zasadę ma jedną — stara się nie topić słowa Bożego w tzw. moralinie. „Żywe jest słowo Boże i skuteczne, ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny” — kaznodzieja przypomina sobie, że kiedy mówił płomienne kazanie o egoizmie i wielkiej nieuczciwości, którą jest niepłacenie podatków, dwie kobiety siedzące w pierwszej ławce z minuty na minutę zaczynały się coraz mocniej wiercić. W końcu z hukiem wyszły. Wróciły dopiero po skończonej Mszy, i to tylko po to, by z nienawiścią cisnąć mu w twarz: „Savonarola!”.
Biskup Zdzisław Tranda, uznawany za jednego z najlepszych mówców Kościoła Ewangelicko–Reformowanego, przemyślenie tekstu biblijnego, o którym ma mówić, zaczyna tydzień przed głoszeniem kazania, a raz wygłoszonego nie powtarza wcześniej niż po kilku latach.
— Czytam ten fragment i z nim chodzę. Nie da się przygotować kazania jedynie w ciszy gabinetu lub parafialnej kancelarii, musi ono być głęboko powiązane z życiem pastora, wspólnoty — mówi biskup. Wspomina, że gdy był początkującym kaznodzieją, miał przygotować kazanie o podobieństwie faryzeusza i celnika. — Temat niby prosty, a szło mi jak po grudzie. Odblokowałem się dopiero wtedy, gdy stwierdziłem, że to właśnie ja jestem tym faryzeuszem. Chodziło o mój stosunek do matki: byłem oschły, opryskliwy, rozdrażniony. Dopiero gdy to zrozumiałem i postanowiłem zmienić, spokojnie i sprawnie dokończyłem opracowywanie kazania. Bardzo ważne jest, by kierować swoje kazanie najpierw do siebie samego.
Co zrobić, gdy kaznodzieja wpadł w czas duchowej posuchy, załamania? — Przeżyłem kiedyś taki okres. Sięgałem wówczas do kazań mego mistrza, księdza Edwarda Wendego — mówi biskup Tranda.
Ile minut wytrzyma słuchacz
Biskup reformowanych ewangelików cytuje jednego ze swych kolegów, profesora Akademii Teologicznej, że na minutę kazania trzeba godziny przygotowania. — Staram się mówić około 20 minut, niekiedy nawet 30, ale wtedy parafianie zwracają mi uwagę. Ludzie nie wytrzymują długich kazań — śmieje się. Jan Turnau formułuje to wprost: — Kazanie ma być krótkie, bo ludzie stoją i nogi ich bolą. Postuluje też wprowadzenie jako obowiązującej zasady über alles aber nicht über 20 minuten (o wszystkim, ale nie ponad 20 minut). Czy to wystarczy? — Jan Chryzostom potrafił mówić i dwie godziny, ale gdzie indziej przecież narzekał, że o dwie natury Chrystusa kłócą się spotkane przezeń na bazarze przekupki — tłumaczy ksiądz Jerzy Tofiluk, rektor Prawosławnego Seminarium Duchownego w Warszawie. — Ludzie czym innym wtedy żyli. Dziś są wychowani na krótkich komunikatach. Mówię więc średnio około 10 minut.
Słuchacze Szkoły Kaznodziejskiej zgodnie mówią, że dzięki zastosowaniu zasad retoryki skrócili swoje niedzielne kazania z kilkunastu do kilku minut. Ojciec Andrzej Konopka głosi średnio jeszcze krócej — przez 5 minut, a jego prowincjał, ojciec Maciej Zięba dzieli odbiorców na grupy i pozwala, aby kazania do publiczności zakonnej były pięć minut dłuższe niż do cywili (do nich mówi 11–13 minut). Zdaniem księdza Włodzimierza Nasta z Kościoła Ewangelicko–Augsburskiego, wykładowcy homiletyki na warszawskim ChAT–cie (Chrześcijańska Akademia Teologiczna), kazanie nie powinno trwać dłużej niż 15–20 minut.
— I nie powinno być patetyczne — dodaje Jan Turnau — przy czym patos protestancki jest najgorszy z możliwych. U nich kazanie jest najważniejszą częścią nabożeństwa, więc czasem pozwalają sobie na wodolejstwo straszliwe. — U nas faktycznie nic się nie może obyć bez krótkiej przemowy — potwierdza ksiądz Nast. Cytuje protestanckie wskazówki kaznodziejskie z XVIII wieku, które podawały, że kazanie nie powinno trwać dłużej niż 1,5 godziny. I nie powinno być w nim ani odrobiny mistycyzmu, a treści ściśle oświeceniowe. — Na Wielkanoc mówiono o niebezpieczeństwie zakopywania zmarłych żywcem. Na Boże Narodzenie o błogosławieństwie przebywania zwierząt na polu albo o pożytkach płynących z rodzenia na świeżym powietrzu. W Święto Reformacji tradycyjnie wytaczało się najcięższe armaty przeciw Kościołowi katolickiemu — opowiada ksiądz Nast. — Gdy pojawił się Bach, ludzie w niedzielę nie wychodzili z kościoła — kontynuuje. — Zaczynało się od porannego nabożeństwa, po nim była kantata. Później jakiś motet, a po nim był już najwyższy czas na nabożeństwo popołudniowe. Kazania zawsze trwały długo. — A dziś? — Nie ma siły, żeby nabożeństwo nie trwało 1,5 godziny — ocenia ksiądz Nast. — Młodsi umieją to zrobić krócej. Ja, mówiąc szczerze, nie bardzo wiem, co by tu skrócić, więc nie skracam. Ksiądz Nast wspomina, że w jego parafii przy placu Małachowskiego w Warszawie w ambonę wmontowany był zegar. — Ktoś go ukradł. Może lubił kazania.
Jak reagują wierni, gdy ksiądz przedawkuje im słowo? — Najgorsze, co zdarzyło mi się usłyszeć, to: „Jakie piękne pieśni ksiądz dziś wybrał!” — wspomina ksiądz Nast. — Nie zauważyłem, aby ludzie podczas moich kazań zasypiali, ale zdarza się, że zaczynają rozmawiać, kręcić w ławkach — przyznaje biskup Tranda. Co zrobić, gdy zaczynają gadać? — Kończyć! — biskup nie ma wątpliwości. Ojciec Przyczyna radzi: — Jeśli nawiązanie tej komunikacji nie idzie, to trzeba wybrać sobie ofiarę. Jeśli będę na nią patrzył, to ona z przyzwoitości, żeby nie robić księdzu przykrości, nie zaśnie — śmieje się. Takich problemów nie mają kaznodzieje w cerkwi prawosławnej: — U nas ludzie nie zasypiają, bo nie ma krzeseł, w czasie liturgii się stoi i nie ma gdzie usnąć. Zdarza się, że gdy już nie mogą wytrzymać, wychodzą — wyznaje ksiądz Tofiluk.
Nie widzę światła — nie mówię
Czy sposobem na utrzymanie uwagi wiernych oprócz przemodlenia treści i kontrolowania czasu nie powinna być odrobina aktorstwa? — Czas charyzmatycznych kaznodziejów, Piotra Skargi czy Billy’ego Grahama już minął — nie mają wątpliwości ksiądz Tofiluk i ojciec Przyczyna. — To w komunizmie można było grzmieć odważnie i na najwyższej nucie, a ludzie siedzieli zasłuchani. Dziś, w dobie wolnego rynku idei liczy się logika wywodu, precyzja tego, co chcę powiedzieć, żeby mi później wierny nie mówił, że ksiądz mówił o Panu Bogu i o grzechu. Co konkretnie mówił? No, był za Panem Bogiem i przeciw grzechowi. Dziś trzeba mówić mniej drapieżnie. Budować na doświadczeniu, lekko uwodząc słuchaczy. Jeśli tego zabraknie, to ludzie zasną. Na pewno — mówi ojciec Przyczyna.
— My też, żeby nie uśpić naszych wiernych, stosujemy retoryczne chwyty, ćwiczymy intonację, akcent logiczny — mówi ksiądz Tofiluk, który oprócz rektorowania w Prawosławnym Seminarium Duchownym wykłada też homiletykę. — Ale w cerkwi kazanie jest po to, żeby tydzień w tydzień dawać człowiekowi wykład jego wiary, nie oddziaływać na uczucia, a na intelekt, na wolę. Religia nie może być oparta na chwili. W cerkwi nie ma zwyczaju chodzenia „na kaznodziejów”. Idziemy do niej stanowić Kościół, a nie tylko posłuchać czyjegoś kazania — mówi ksiądz Tofiluk.
— Hipnotyzowanie tłumu jest najgorszym kaznodziejstwem. Gdy ktoś lubi błyszczeć — to może oślepić. Jak mówi jeden z Ojców Kościoła, mamy być misterium lunae, czyli jak księżyc świecić wyłącznie światłem Chrystusa — zgadza się ojciec Zięba. O tym, skąd powinno pochodzić bijące z pulpitu światło, przypomina też nestor polskich dominikanów, 90–letni ojciec Joachim Badeni. — Widzę światło, mówię. Nie widzę światła, nie mówię — zwykł był mawiać. Jak głosi dominikańska legenda, kilka lat temu w święto Przemienienia Pańskiego tego światła nie dostrzegł. Zdecydował się więc na kazanie minimalistyczne, które przytaczam w całości: — Dziś przemienienie Pańskie. Przemieniajmy się, przemieniajmy się. Amen.
Ostrożnie z próbami ożywienia
— Ludzie coraz bardziej boją się gadających głów — ocenia ojciec Przyczyna. W wielu miejscach stosowane zaczynają być nowoczesne formy przekazu. W kościołach protestanckich praktykowana jest na przykład tzw. sztafeta kaznodziejska, w której jeden mówca podejmuje ostatni wątek z wypowiedzi poprzednika. Dominikanie polscy propagują tzw. rekolekcje dialogowane, gdzie kaznodzieje rozmawiają ze sobą, a kazanie trwa nawet do godziny. W duecie z ojcem Marcinem Mogielskim prowadzi je ojciec Adam Sulikowski. — Jeśli na jakimś czuwaniu mówię przez godzinę sam, muszę pamiętać, żeby co siedem minut podawać słuchaczom anegdotę. Śmiech budzi ich i wtedy wiem, że przez minutę lub dwie mogę podać im rzeczy trudne.
— Tylko błagam, by z tym ożywianiem uważać — apeluje Jan Turnau. — Żeby to nie były historie z cyklu „Raz pewien książę płynął po morzu” — wzdycha. — Życie niesie tyle ilustracji, po co kombinować — irytuje się ojciec Przyczyna i wspomina przykład z innego bieguna niż Turnau — krakowskiego kaznodzieję, który podczas misyjnych kazań o śmierci, ku zaskoczeniu słuchaczy, wpadał do wykopanego grobu.
Wszyscy moi rozmówcy zgadzają się, że kaznodziejstwo w czasach ponowoczesnych to już nie może być tylko wykład tekstów, trzeba dotrzeć do tego, czym ludzie żyją. — Albo zasną — podsumowuje ojciec Przyczyna.
Język ulicy na ambonie
Zdaniem Przyczyny, ostatnie ważne pytanie, z którym musi się zmierzyć kaznodzieja, jeśli chce dotrzeć do współczesnego człowieka, to na ile jego język może zbliżyć się do języka potocznego. — Wiem, że gdy mówię swobodnie, tak jak na co dzień, to „mam zasięg”, czyli zostanę prawidłowo odebrany przez ludzi mniej więcej do czterdziestki — ocenia ojciec Sulikowski (sam trzydziestoletni). — Ja mam 48 lat. Nie nauczę się już przymiotnika „niesamowity”, zostanę przy „wspaniały” — mówi z kolei ojciec Przyczyna. Twierdzi, że język kościelnego nauczania wciąż walczy z pokusą nawiązania romansu z językiem młodzieżowym, a nawet językiem subkultur. Jak rozsądzić, co jest, a co nie jest dopuszczalne? — To zależy od językowej wrażliwości kaznodziei, ale gdy ma wątpliwości powinien kierować się zasadą, że się nie kuca — mówi ojciec Przyczyna i przypomina, że dwa lata temu w dyskusji na temat katechezy w katolickim miesięczniku jeden z dominikanów stwierdził, powołując się na swoich uczniów, że „Pan Bóg jest zajebisty”. Zwraca uwagę, że uwspółcześnianie języka może też polegać na tym, iż z ambony usłyszymy zdania znane z politycznych czy prasowych sporów. — Z moich obserwacji wynika, że w Kościele katolickim bardzo często język kazań zbliża się do języka publicystyki — potwierdza ksiądz Jerzy Tofiluk. — Ale być może jest to próba dotarcia do współczesnego człowieka, który w życiu codziennym posługuje się tym językiem, w tym języku odbiera informacje, rozumie go. Może więc tak trzeba dziś mówić o rzeczach ważnych — zastanawia się Tofiluk. Ojciec Andrzej Konopka na kontakt z człowiekiem wychowanym na telewizji ma inną metodę: — Moje kazanie to często krótka nowela, buduję ją wokół jednego motta, jednego zdania, żeby człowiek nie wynosił z kościoła zlepka teorii, a obraz, przykład, anegdotę, emocjonalny pejzażyk. To nie jest zalecanie się do słuchacza, to nie moja wina, że żyjemy w świecie, który tak a nie inaczej kształtuje ludzką wrażliwość. Biskup Zdzisław Tranda w potrzeby konsumentów telewizji wsłuchuje się również w warstwie treści: — Nie żyjemy na innej planecie, polityka obchodzi ludzi na co dzień, więc dlaczego w kościele mielibyśmy udawać, że jest inaczej? — pyta biskup. — Sam często mówię kazania pod wpływem tego, co przeczytałem w gazecie. Rzecz w tym, żeby zachować właściwe proporcje — mówi biskup. — Aktualności mogą się bowiem okazać polem minowym — potwierdza obawy biskupa Trandy ojciec Adam Sulikowski. — Bo co jeśli nawiążę w kazaniu do sukcesów Małysza, a w kościele będą fani Hannawalda?
* * *
Nasi rozmówcy o receptach na dobre kazanie mogliby mówić jeszcze długo. Ojciec Przyczyna zwraca uwagę, że wszelkie formy przekazu winny kończyć konkretne wnioski do natychmiastowego zastosowania w życiu. Od czego więc współcześni kaznodzieje, pozbawieni doradców, mieszkający z daleka od Szkoły Kaznodziejów mogliby już dziś zacząć? — Nie trzeba cudów, wystarczy dobrze robić to, co teraz — zapewnia ojciec Przyczyna. — Trzeba przestać się wymądrzać na ambonie, a zacząć od szacunku dla słowa, dla słuchacza, dla języka. Truizm panu powiem, ale największym błędem kaznodziei jest, gdy zasłania sobą Pana Boga. Duch Święty działa też przez prawa, które organizują nasz świat. Wie pan, że jak się przeczyta Ewangelię, choćby poprawnie akcentując interpunkcję, to brzmi ona zupełnie inaczej?
Oceń