Dzieje Apostolskie
Bądź sobą! Żyj chwilą, bo tempus fugit. I carpe diem! Zamartwianie się jest dla starych dziadów, myślenie też, mózg jest przereklamowany, liczą się tylko emocje. Wsłuchaj się w swoje wnętrze, odpowiadaj na delikatny podszept duszy, on nigdy cię nie zwiedzie. Nie przejmuj się przyszłością. Jakie OFE?! Jaki ZUS?! O czym oni mówią? A co, jeśli jutro wpadniesz pod tramwaj? Żyj, jakby to był twój ostatni dzień na ziemi. Tak, bądź spontaniczny, a będziesz szczęśliwy.
Tak mniej więcej wygląda nowoczesna koncepcja udanego życia. Reklama zachęca mnie, żebym spontanicznie wyjechał na wakacje last minute, najlepiej do Nowej Zelandii za 20 tysięcy od głowy, tam już nie będę musiał się niczym przejmować, bo biuro podróży, spontanicznie odpowiadając na moje spontaniczne zapotrzebowanie, wszystko na miejscu przygotowało. Albo żebym spontanicznie zmienił markę kefiru. Ale ja nawet nie wiem, jaka jest marka mojego kefiru, jak zombie wchodzę do sklepu i zbieram z tej samej półki ten sam kefir od lat, bardziej spontanicznie się nie da – tak sobie myślę, ale jednak nie! Okazuje się, że błądzę, bo wyborem spontanicznym jest tylko jedna marka kefiru, jeden rodzaj smartfona (akurat ten dzisiaj reklamowany), jeden pub w mieście (no może jeden na ten tydzień). Dobrze, postanawiam iść do tego pubu na piwo, ale kolega nie chce się ze mną umówić w konkretnym terminie, bo przecież zawsze może spontanicznie wypaść coś innego, więc lepiej się zdzwońmy, albo nie, mówi, najlepiej SMS ci wyślę.
Spontan szturmuje nasze życie za pomocą reklamy, internetowej sieczki, zawodnych znajomych. Nic nas nie chroni, zwłaszcza prosta, wydawałoby się, refleksja, że doprowadzenie filozofii spontanu do logicznego końca (wiem, że nie ma w niej logiki, ale spróbujmy mimo wszystko) oznaczać by musiało, że życie staje się nieznośne. Nie tylko dla innych, ale dla nas samych. Spontanicznie moglibyśmy łamać raz dane słowo albo nie oddawać długów, co pozbawiłoby nas przyjaciół. Spontaniczne wydawanie pieniędzy doprowadzić musiałoby nas do bankructwa, a całkiem spontaniczne podejście do wykonywanej pracy do trwałego bezrobocia. Oczywiście nikt tego by nie chciał, więc spontaniczność, nawet w wersji twardej, ma swoje ograniczenia, na które się godzimy. Jednak obietnica wolności, którą niesie ze sobą spontaniczność, jest na tyle nęcąca, że co jakiś czas testujemy jej granice.
Dlaczego? Pewnie dlatego, że nasz najbardziej wolny i wyzwalany z coraz to nowych barier świat meblujemy sobie w sposób, w którym na nic nie ma czasu, zwłaszcza na realny wybór. Pracujemy od rana do nocy, wolny czas jest odłamkiem wyrąbanym z zabetonowanego terminami kloca, który zresztą sami sobie zbudowaliśmy w przekonaniu, że na tym polega życie. Spontaniczność w takim świecie urasta do rangi marzenia o życiu lepszym, pełniejszym i bardziej atrakcyjnym. „A co tam, rzucę to wszystko i pojadę, wszystko jedno gdzie, byle dalej!” – myśli każdy, zanim wyrwie go z marzeń telefon szefa albo potrzeba sprawdzenia maili od znajomych.
W rzeczywistości ta nieustanna gonitwa w poszukiwaniu spontaniczności jest jednym wielkim oszustwem: przejawem infantylizmu albo zwykłej głupoty. Weźmy chociażby przekonanie o spontaniczności w sztuce. Jimi Hendrix, znany jako genialny gitarzysta oraz amator heroiny, która wpędziła go do grobu w wieku 27 lat, ćwiczył po 15 godzin dziennie. Wielu pamięta jego sztukę, prawie wszyscy wiedzą, że był narkomanem, ale to nie narkotyki, tylko ciężka praca i talent sprawiały, że był wspaniałym improwizatorem. Jack Kerouac ponoć napisał swoje hipisowskie arcydzieło W drodze podczas trzytygodniowej sesji spontanicznej prozy na czterdziestometrowej beli papieru, notując, co mu przyszło do głowy, podczas gdy jego żona Joan donosiła mu kawę i zupę z zielonego groszku. W tym micie rozpowszechnionym przez innego beatnika Allena Ginsberga prawdą jest tylko to, że ostatecznym efektem sześcioletniej pracy Kerouaca, złożonej z pisania i poprawiania wersji po wersji, była owa zadrukowana bela papieru. Nie da się improwizować w tańcu, muzyce, sporcie, literaturze bez lat ciężkiej pracy.
Spontaniczność nie jest jedyną słuszną metodą na życie, co nie znaczy, że każda nasza decyzja musi być dogłębnie przemyślana i wyważona. Amerykański psycholog Daniel Kahneman podaje przykład strażaka, który stoi przed płonącym domem. Gdyby zaczął rozważać wszystkie za i przeciw wchodzenia do budynku, dom spłonąłby, a ludzie znajdujący się wewnątrz straciliby życie. Również miłość pozbawiona spontaniczności byłaby zaprzeczeniem samej siebie – nie wybieramy partnera po probabilistycznej analizie pozytywnych i negatywnych skutków przyszłego życia z drugą osobą, tylko dlatego że w pewnym momencie uważamy, iż tak musi być. Potem przychodzi codzienne życie, któremu, jak się często okazuje, brakuje spontaniczności. I znowu o niej marzymy, być może dlatego, że to marzenie podszyte jest strachem – strachem o utratę czegoś jeszcze bardziej atrakcyjnego, co się czai za rogiem, wystarczy tylko się wychylić.
Są ludzie, którzy rozmawiając z tobą, rozglądają się na boki, żeby przypadkiem nie przeoczyć czegoś ekscytującego. Tu popatrzą za przechodzącą osobą płci przeciwnej, za chwilę sprawdzą pocztę w smartfonie, wejdą na Facebook – a wszystko w trakcie rozmowy. Mam na nich sposób: spontanicznie kończę rozmowę.
Oceń