Śniło mi się, że spowiadam
Oferta specjalna -25%
Wyczyść

Boję się księdza, który nikomu nie stwarza problemów, jest fajny i wszystkim udziela rozgrzeszenia. Ale boję się też rygorysty, który wobec najmniejszych wątpliwości, rozgrzeszyć nie chce.

Paweł Kozacki OP: Spotykam się z opiniami, że spowiedź to robienie karykatury z Bożego miłosierdzia i że wykorzystywana jest jako prysznic dla sumienia, zastępujący rzetelną pracę nad sobą. Na co trzeba zwracać uwagę, by z sakramentu pojednania nie zrobić jego karykatury?

Wojciech Prus OP: Istotne dla właściwego jego przeżywania, zarówno przez penitentów, jak i spowiedników, jest powracanie do znaczenia dogmatu chrystologicznego. Jezus Chrystus, nasz Zbawiciel, jest jedną osobą w dwóch naturach. Ma w sobie pełnię człowieczeństwa i pełnię bóstwa. Dogmat ten objawia się w sakramentach, bo Chrystus jest ich źródłem. Z Jego przebitego boku wypłynęła krew i woda. Tam wzięły początek sakramenty, tam początek wziął Kościół. Gdy myślimy o spowiedzi, to widzialny znak niewidzialnej łaski mówi o dwóch płaszczyznach: boskiej i ludzkiej, między którymi trzeba zachować równowagę. Nam czasem grozi karykatura, czyli przesada w akcentowaniu jednego albo drugiego, co prowadzi do antropologizmu albo teologizmu.

Które z tych niebezpieczeństw bardziej nam zagraża?

W polskim Kościele bardziej jesteśmy naznaczeni niebezpieczeństwem teologizmu. Kiedyś istniały na naszych ziemiach męskie klasztory kontemplacyjne, a dziś w Kościele, który ma najwięcej księży na świecie, jest ich niewiele. Trzy klasztory benedyktynów i dwa kamedułów. To wynik przerwanej tradycji. Zaborcy, likwidując w Polsce życie zakonne, zlikwidowali też opactwa kontemplacyjne. Odtworzenie klasztorów czynnych było dość proste. W wypadku kontemplacyjnych okazało się to znacznie trudniejsze, ponieważ przekazywanie mądrości dokonuje się z mistrza na ucznia. Zachwianie ciągłości przekazywania rytmów kontemplacyjnych sprawia, że jesteśmy Kościołem akcji, żyjemy w ciągłym działaniu. Mamy mnóstwo księży, a ludzie narzekają, że nie ma się u kogo spowiadać. Brakuje spowiedników i mistrzów duchowych. Nieumiejętność spowiadania sprawia, że księża akcentują wymiar obiektywny – boski, przesuwają ciężar na niewidzialną łaskę. Przychodzi grzesznik, spełnia warunki spowiedzi, otrzymuje rozgrzeszenie i to powinno mu wystarczyć. Ksiądz powołuje się na to, że sakramenty działają ex opero operato, mocą samego sakramentu, niezależnie od tego, co reprezentuje sobą kapłan.

Jak miałby się przejawiać ów wymiar ludzki w posługiwaniu mnichów, ludzi kontemplacji?

O podejściu dowartościowującym ludzki wymiar spowiedzi chciałbym opowiedzieć, odwołując się do zdjęcia zrobionego podczas wizyty w domu moich znajomych. Włożyłem je kiedyś w książkę, jako zakładkę, niedawno wpadło mi w ręce i doznałem olśnienia. Był wieczór, ich mała córeczka była już przygotowana do snu, wykąpana, w piżamce, ale jeszcze przyszła porozmawiać. Nie pamiętam, o czym mówiliśmy. Na zdjęciu widać, jak ona się cieszy spotkaniem ze mną, macha nóżką, coś pokazuje, radość się w niej nie mieści. Byłem dla niej ważną osobą. Jeśli w takim dziecku jest tyle emocji i przeżyć, to one nie znikają wraz z dojrzewaniem. To zdjęcie opowiada mi, ile różnych przeżyć jest w człowieku przychodzącym do spowiedzi, spotykającym księdza. Czasami bardzo się cieszy, ale często też się boi albo nie wie jak wypowiedzieć pewne rzeczy lub też próbuje zainteresować sobą spowiednika, przeciągnąć go na swoją stronę. Niedobrze, jeśli ksiądz nie dostrzega tych przeżyć i domaga się od penitenta, by nie koncentrował się na emocjach, tylko rzeczowo i krótko wyznawał grzechy. Brakuje tradycji kontemplacyjnej, która sprawia, że rozeznawanie duchów przychodzi wraz z uważnym otwarciem się na tajemnice człowieka.

Takie kontemplacyjne przyjęcie człowieka kojarzy mi się ze spokojem pustelni, dużą ilością czasu, leniwą rozmową, cierpliwością starca czekającego, aż człowiek dojrzeje, powoli odkryje to, co istotne. Na to nie ma szans w konfesjonale. Czy to więc nie jest idealizm?

Dlatego największym trudem są spowiedzi przedślubne, zdeterminowane datą ślubu, lub przedświąteczne, gdy przed konfesjonałem czeka długa kolejka. Nie mamy wtedy czasu wsłuchać się w człowieka, który przychodzi z marszu, często nieprzygotowany, z pozornym lekceważeniem – bo raz do roku, czasem jakby nieświadomy, po co klęczy przy konfesjonale. My, spowiednicy, podejrzewamy wtedy penitentów o złe intencje, o niedojrzałe motywacje, o to, że chcą nas oszukać. Jeśli nawet nie zareagujemy ostro w konfesjonale, to będziemy narzekać w swoim gronie. A może warto docenić sam fakt przyjścia do spowiedzi, próbę przełamania strachu. Co byśmy musieli zrobić, gdybyśmy chcieli prawdziwie rozeznać sytuację wewnętrzną człowieka, który przystępuje do spowiedzi przedślubnej po kilku latach nieobecności w konfesjonale? Już samo to, że przyszedł, jest dla niego epokowym krokiem.

Tymczasem, mając wizję idealnego grzesznika i pięć warunków dobrej spowiedzi, narzekamy na kondycję duchową penitentów. Na gruncie czysto teologicznym penitent słabo przygotowany do spowiedzi, nierozumiejący nauki Kościoła, jest kłopotem. A ksiądz nie chce kłopotu, zwłaszcza jeśli kolejka jest długa i zależy mu, by jak najszybciej wszystkich wyspowiadać. Wyczuwa to penitent i woli nie mówić, że nie ogarnia przesłania Jezusa, że nie rozumie, co ksiądz do niego mówi. Woli przytaknąć i jak najszybciej spowiedź zakończyć. Gdyby w całym naszym Kościele, również wśród polskich dominikanów, docenić bardziej tradycję kontemplacyjną, należałoby wyłączyć z pracy duszpasterskoakcyjnej najlepszych, najbardziej duchowo wyrobionych księży i posyłać ich do konfesjonału, by mieli czas posłuchać człowieka. Wtedy można by prowadzić ludzi do momentu prawdziwego nawrócenia.

Jeden z naszych ojców, będąc w Sandomierzu, całe dnie spędzał w kościele. Siedział, modlił się, czytał i czekał na ludzi. Gdy pojechał tam mój znajomy, stwierdził, że po raz pierwszy widzi dominikanina, który nie biega, który nie ma tysiąca zadań, ale który ma czas, z którym można porozmawiać.

Czy od razu potrzebna jest wielka duchowość zakorzeniona w tradycjach monastycznych, by usłyszeć, co gra komuś w duszy? A może wystarczy zwykła ludzka wrażliwość, ciekawość człowieka, trochę czasu na słuchanie drugiego?

Zapytałbym zatem, dlaczego jest to tak rzadkie zjawisko? Jeśli niepotrzebna jest wielka duchowość, to wystarczyłoby powyższe reguły poznać i wcielić w życie. Ale praktyka mówi, że zasłuchany spowiednik to rzadki ptak. Żeby ksiądz przyjął postawę, o której mówisz, musiałby sobie powiedzieć, że spowiadanie jest jego najważniejszą posługą, że wszystkie siły warto inwestować w ten sakrament. Wymagałoby to od niego doskonalenia, poznawania tradycji duchowych, czasu, by nie siadać do konfesjonału z biegu, by móc się wyciszyć przed spowiadaniem. No i nie mieć po skończonym dyżurze następnych stu zadań, bo jeśli one na spowiednika czekają, to automatycznie będzie poganiał penitentów. Przez prawie rok mieszkałem w Gdańsku, gdzie nie miałem żadnych konkretnych zadań. Zupełnie inaczej słuchałem wtedy ludzi niż teraz, gdy jestem dyrektorem wydawnictwa. Liczba zadań ciążących na księdzu zmienia jakość jego posługi w konfesjonale.

Upieram się jednak, że większym problemem jest brak czasu, jego złe inwestowanie niż brak ciągłości w życiu kartuzów na ziemiach polskich.

Brak czasu jest efektem złego zarządzenia. Menedżerowie powiedzą, że w firmie najważniejsze jest pytanie o cel jej istnienia. W Kościele też warto pytać, dlaczego coś robimy, w coś się angażujemy. Były dominikanin, obecnie trapista o. Michał Zioło, zostawiając kwitnące duszpasterstwo akademickie w Gdańsku i odchodząc do kontemplacyjnego zakonu, przypominał, że istnieje Inny, który się o Kościół troszczy. My oczywiście wierzymy, że Pan Bóg ma wszystko w swoim ręku, ale – jak mówi mój znajomy, ks. Krzysztof Grzywocz – pieczemy chleby dla pięciu tysięcy ludzi, gdyby czasem Jezusowi nie udało się rozmnożyć chleba. Głosimy, że Jezus czyni cuda, ale pieczemy mu chleby. „Starajcie się o królestwo niebieskie, a wszystko inne zostanie wam dane”. Tradycja monastyczna i to, co zrobił Michał Zioło, przypomina, że warto zaufać Jezusowi, wszystko zostawić, by oddać się posłudze sakramentalnej. Może klasztory, instytucje kościelne, inicjatywy duszpasterskie istnieją tylko dlatego, że inwestujemy w nie mnóstwo energii? I nie zauważamy, że one już nie służą budowaniu Kościoła. Może warto się z nich wycofać? Skoro brakuje nam czasu, skoro dominikanie mają – żartobliwie ujmując – nową regułę: „Żyć w nieustannym rozproszeniu”, to może warto wrócić do tradycji klasztorów kontemplacyjnych, które przypominają, co jest najważniejsze.

Zacząłeś od krytykowania teologizmu, który opiera się na zbytnim pokładaniu nadziei w mocy sakramentu, a teraz mam wrażenie, że krytykujesz zbyt ludzkie podejście, wyrażające się w duszpasterstwie typu „Zrób to sam”, zakładające, że jak się o coś nie zatroszczymy, to tego nie będzie.

No widzisz, może trzeba też nie zapomnieć o poczuciu humoru. Rysujemy tu niebotyczne perspektywy, a przypomina mi się historia, nieżyjącego już o. Władysława Skrzydlewskiego. Opowiadał kiedyś w Krakowie: „Śniło mi się, że spowiadam, budzę się i… rzeczywiście spowiadam”. Tak sobie tutaj z tobą gawędzę, a przecież muszę się uśmiechnąć nad wszystkimi moimi spotkaniami, w których widzę własne zabieganie, pośpiech, nieuważność w słuchaniu penitentów. Wiem, że jest to nie do uniknięcia i potrzeba czegoś więcej, wiary, że Bóg dopełnia nasze niedostatki.

Obok twojego zdjęcia postawiłbym inne. Bez trudu mogę sobie wyobrazić zrobioną podczas wizyty księdza fotografię, na której widać naburmuszoną dziewczynkę. Rodzice kazali się jej przywitać, ale ona ma to w nosie, bo właśnie przerwano jej oglądanie dobranocki albo oderwano od fajnej zabawy. Ilustrowałoby to sytuację, w której ksiądz siedzący w konfesjonale wychodzi w stronę penitenta, chce rozmawiać, słuchać, rozumieć, a penitent chce mieć jak najszybciej spowiedź za sobą.

Jeśli ktoś przychodzi do konfesjonału przymuszony przez stronę formalną, to mimo wszystko musi w nim być element prawdziwości, do którego trzeba starać się dotrzeć. Odnalezienie prawdziwej struny wymagałoby znowu czasu, ale może nawet w krótkiej chwili udałoby się dowiedzieć, co człowiek naprawdę myśli o spowiedzi, o wierze, o tym, że ktoś czy coś przymusza go do sakramentu. Może wtedy byłaby szansa na prawdziwą rozmowę. Jeśli jednak penitent wie, że za chwilę ksiądz będzie się o wszystko czepiał, to stara się przetrwać ten nieprzyjemny moment. O szczerej i sensownej rozmowie nie ma wtedy mowy.

Przypomina mi się tu Ewangelia o bogatym młodzieńcu. W jego osobie widzę wielką grupę penitentów. Dlaczego on nie rozdał swoich majętności i nie poszedł za Jezusem, ale odszedł zasmucony? Stwierdził, że nie umie być doskonały, że wymagania stawiane przez Pana Jezusa przekraczają jego możliwości. Wielu penitentów przychodzi ze świadomością, że nie potrafią spełnić warunków dobrej spowiedzi, że nie potrafią spełnić wymagań stawianych przez Ewangelię, ale jakoś – tak po swojemu, może czasami opacznie – chcieliby trwać przy Jezusie. W związku z tym nie mówią, co tak naprawdę myślą. W momencie składania obietnicy poprawy, nie wierzą, że przestaną sypiać z narzeczoną czy narzeczonym. Że cotygodniowa obecność na niedzielnej mszy św. jest nierealna. I ci ludzie czują równocześnie, że nie ma dla nich takich, jacy są, miejsca przy Jezusie, bo czegoś nie potrafią zrobić. Boją się usłyszeć, że nie mają prawa przystąpić do Eucharystii, lękają się przede wszystkim, że nie dostaną rozgrzeszenia. Wolą zatem schować się za milczenie i nie wchodzić w dialog. Jak w kawale o ojcu i synu, góralach, którzy mieli iść do spowiedzi w czasie odpustu. Kłopotem była jednak skradziona jałówka. Wiedzieli, że ksiądz będzie kazał ją oddać. Pierwszy udał się syn i wrócił bez rozgrzeszenia. Ojciec splunął, poprawił spodnie, chrząknął i poszedł. Dobrą chwilę nie wracał. Wreszcie wstał od konfesjonału. Syn pyta: – Dostałeś rozgrzeszenie? – Dostałem – mówi ojciec. – A musimy oddać jałówkę? – pyta znowu syn. – Nie musimy! – To jak to, łojciec, zrobiliście? – Zacołek na początku mszy, i tak mówiłek małe rzecy i czekałek; a jak organista nacisnął Gloryja, to ja tą jałowecke, myk i przesła.

Mam wrażenie, że czasem ludzie nie tylko nie potrafią, ale też nie chcą spełnić wymagań spowiedzi. Wielu młodych tylko formalnie akceptuje kwestię czystości przedmałżeńskiej, a gdyby tylko mrugnąć okiem, to radośnie współżyliby dalej. Gdy przychodzi kobieta porzucona przez męża, która po dziesięciu latach znalazła mężczyznę, to nie chce słyszeć nauki Kościoła o nierozerwalności małżeństwa. Oczekiwałaby raczej błogosławieństwa dla powtórnego związku. Tacy ludzie, gdy nie dostaną rozgrzeszenia, czują się odrzuceni, oskarżają Kościół o nieżyciowość, a przy okazji formalnie potwierdza się fakt, że nie ma dla nich miejsca przy stole Pańskim.

Uważałbym ze stwierdzeniem, że nie chcą. Do pewnych spraw dojrzewa się powoli. W kwietniowym numerze „W drodze” pisałem, że wielokrotnie ściągałem na sprawdzianach, a dopiero niedawno dostrzegłem w takiej postawie nieuczciwość. Psychologowie powiedzą nam o granicach każdej osoby. Gdy delikatnie oszukujemy, to demontujemy swoje granice, rozmywamy wartości.

Jeśli chodzi o czystość przedmałżeńską, to można powiedzieć, że każdy człowiek ma swoje granice, ma swoje sanktuarium, miejsce święte świętych. Gdyby zapytać dlaczego wpuszcza do tego miejsca drugą osobę, często okazałoby się, że dokonuje tego bezrefleksyjnie. Bo jest fajnie, bo jest przyjemnie. Może warto wtedy podsuwać refleksje, prowokować do myślenia. Na przykład pytając: jeśli kobieta czy mężczyzna idą do łóżka z kimś, kto nie jest sakramentalnym małżonkiem, to czy nie zrobią tego samego w przyszłości, gdy będą już żyli w sakramentalnym związku? Może wtedy udałoby się mówić o wartości czystości. Oczywiście wszystko opiera się na założeniu, że są wartości, że jest dusza, że człowiek nie jest tylko ciałem.

Wracając do samej spowiedzi, myślę, że masz zbyt optymistyczną wizję penitentów. Jeśli można w Internecie znaleźć rady, jak spowiadać się przed ślubem, jakich używać sformułowań i jaką postawę przyjąć, by się ksiądz nie czepiał, to znaczy, że czasem mamy do czynienia z ludźmi, którzy przychodzą w maskach, którzy z góry odmawiają spotkania, którzy w punkcie wyjścia unieważniają sakrament, a mimo wszystko zależy im na formalności.

W takiej sytuacji trzeba stwierdzić, że każdy odpowiada przed Bogiem we własnym sumieniu. Spowiednik może pracować na tym materiale, który zostanie mu dany. Zaniedbaniem byłoby najwyżej lekceważenie natchnień, by dopytać o coś niewygodnego. Co więcej, trzeba, byśmy jako spowiednicy zakładali dobrą wolę człowieka, wierzyli, że on mówi to, co myśli i czuje. Jan Paweł II powtarzał, że jeśli do bramy klasztoru przychodzi żebrak, to lepiej dać się dziewięć razy oszukać, niż odprawić jednego człowieka prawdziwie potrzebującego. W konfesjonale nie mamy być Sherlockami Holmesami. Raczej powinniśmy przyjąć postawę, która pozwoli komuś stwierdzić, że jeśli miłość Boża jest taka, jak ją opisujemy, to głupio jest grzeszyć. I głupio jest nas oszukiwać. Warto ryzykować, nawet jeśli dziewięciu spośród dziesięciu przychodzących do konfesjonału pomyśli sobie, że ksiądz jest naiwny i dał się nabrać. Sądzę, że ludzie, którzy korzystają ze ściąg internetowych przed spowiedzią przedślubną, sprowadzają sakrament do formalnego egzaminu, do wymiaru czysto ludzkiego. Brakuje im wiary, ale też odwagi, by stanąć przed rodziną i powiedzieć: „Będę ślubował jako człowiek niewierzący”. Może zresztą to lepiej, bo często sami nie potrafią się określić, czy wierzą, czy nie wierzą, a nie jest naszą rolą namawiać ich do wyrzeczenia się wiary. Oni są pogubieni. Spowiednik powinien raczej być jak sługa Jahwe, który tlącego knotka wiary nie zagasi.

Oszukiwanie w konfesjonale oznacza, że mamy do czynienia z kimś niedojrzałym. Spowiada się człowiek, który ma dwadzieścia kilka, trzydzieści lat, a w środku, w przestrzeni wiary, jest kimś, kto nie potrafi rozeznać swoich czynów i nie chce wziąć odpowiedzialności za swoje wybory. To rodzi jeszcze poważniejszą implikację: jeśli stwierdzimy, że jest on w wierze kilkuletnim dzieckiem, mamy prawo przypuszczać, że zawarte przez niego małżeństwo będzie nieważne. Taka osoba nie zdaje sobie sprawy, czym jest sakramentalne małżeństwo, do czego się zobowiązuje. Zatem duszpasterz powinien mieć szansę rozeznania dojrzałości człowieka, a to pociąga za sobą konieczność poświęcenia każdemu penitentowi swojego czasu.

Mówiłeś wcześniej o kłopocie, który sprawiają spowiednikom ludzie w konfesjonale. Rzeczywiście mam problem ze spowiedziami przedślubnymi, bo w ich trakcie czuję, że niejednokrotnie powinienem powiedzieć człowiekowi: daj sobie spokój ze ślubem, ty się zastanów najpierw nad swoim chrztem, nad tym, czy jesteś chrześcijaninem, bo wydaje się, że twoja obecność tutaj to pomyłka. Z drugiej strony jest pragnienie ocalenia tego płomyczka wiary, który tli się w człowieku. Takie rozdarcie jest bólem nie do pogodzenia. Może z takiego powodu narzekamy na trud spowiedzi?

W kontekście twojego pytania jestem ciekawy, jak dojrzała była moja decyzja przyjęcia święceń kapłańskich. Czy jest ktoś dojrzały w stu procentach, tego nie wiem.

W stu procentach nikt, ale czymś innym jest niedorastanie do rangi sakramentu, a czymś innym traktowanie go jako czystej formalności.

Zastanawiam się nad rozeznawaniem duchów. Jak znaleźć drogę do człowieka? Jak uruchomić w nim proces wiodący do dojrzałości? Mamy penitenta na 10 minut, a on przychodzi z całą swoją historią, z historią swojej narzeczonej, dziedzictwem jednej i drugiej rodziny, uwarunkowaniami społecznymi, kształtem katechezy, stanem Kościoła polskiego… Wszystko przynosi w swoim sercu. Ma jeszcze za sobą spotkanie w kancelarii, gdzie ktoś powinien wychwycić jego niedojrzałość. I spróbuj komuś takiemu powiedzieć, że jest niedojrzały do małżeństwa. Albo dostaniemy charyzmatyczny dar trafiania do serca takiego człowieka, albo weźmiemy odpowiedzialność tylko za to, za co możemy wziąć. To doświadczenie bezradności, które nie było obce Panu Jezusowi. On od początku wiedział, co się dzieje w sercu Judasza, ale nie wykluczył go z grona swoich uczniów, nie wykluczył go nawet z Ostatniej Wieczerzy. Wiedział, że Judasz zdradzi, ale nie przeciwdziałał temu. Tu jest miejsce na to, co się nazywa krzyżem kapłańskim. Ksiądz, który wie, że ktoś jest niedojrzały do małżeństwa, który widzi brak nawrócenia człowieka przy konfesjonale, nic nie może zrobić. Bo nie ma ku temu formalnych podstaw. Może wtedy, tak jak św. Paweł powiedzieć, „w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół”. Może pokutować za takiego człowieka, modlić się o jego nawrócenie.

Czy mając świadomość takiego niedorastania, ksiądz nie robi karykatury ze spowiedzi, udzielając rozgrzeszenia? Na przykład gdy przychodzi człowiek, który wyznaje, że kradł prąd przez nielegalne przyłącze do sieci energetycznej. Spowiednik mówi: „Musisz się odłączyć”. Penitent: „To niemożliwe, bo nie będę miał światła, zmarznę w zimie, a poza tym, gdy złożę do energetyki wniosek o podłączenie do sieci, oni stwierdzą, że przez lata nielegalnie korzystałem z prądu i obciążą mnie kosztami za siedem lat wstecz. Wtedy to już koniec ze mną”. Albo mniej poważne: „Kłamię, ale to nic strasznego. Wie ksiądz, jak to jest, jak to w życiu”. Ksiądz mówi: „Właśnie z tymi drobnymi kłamstwami trzeba walczyć, bo one przesuwają granice uczciwości”, a penitent na to: „Tak się nie da, nie da się żyć bez kłamstwa”. Ksiądz próbuje dotrzeć do penitenta i odbija się od muru. Czy zaakceptowanie bezradności, o której mówisz, nie jest nadużyciem w sprawowaniu sakramentu spowiedzi?

Lepiej zgrzeszyć przez nadmiar miłosierdzia niż przez jego brak. Warto pomyśleć, co się dzieje w sercu człowieka, gdy stawiamy przed nim takie wymagania. Jeśli powiesz pajęczarzowi, by nie czerpał nielegalnie prądu, właścicielowi firmy, żeby zapłacił rzetelnie wszystkie podatki, albo w czasach komuny księdzu, żeby przestał donosić SB, a tym samym zgodził się na ujawnienie kompromitujących materiałów, to wymagasz od nich oddania życia. Dla tych ludzi nawrócenie oznacza koniec świata, oznacza śmierć. Zgoda na nie jest decyzją o męczeństwie, decyzją, by w imię wiary zakończyć życie. Bo wsadzą go do więzienia za kradzież prądu, naliczą mu podatki, które spowodują plajtę firmy i pozbawienie środków do życia, albo zostanie skompromitowany po ujawnieniu materiałów SB. To wymaga wielkiej wiary. Uczciwa z ich strony odpowiedź byłaby taka, jak człowieka w Ewangelii, który stwierdził: „Wierzę, ale zaradź memu niedowiarstwu”. Albo wyznanie Augustyna, który po wielu latach przyznał, że modlił się: „Nawróć mnie, ale jeszcze nie teraz”. Radykalne zawierzenie byłoby decyzją bogatego młodzieńca, który miał sprzedać wszystko i iść za Panem Jezusem. Czyli miał zrobić coś, co przekracza jego wyobraźnię. Ale do tego potrzeba procesu dojrzewania.

I znowu wracamy do tradycji mistrza duchowego – można by człowiekowi zaproponować odłożenie rozgrzeszenia, ale umówić się na rozmowę i podjąć duchową pracę, by dał się poprowadzić Duchowi Świętemu ku temu, co niespodziewane. Kto się jednak podejmie marnowania swojego cennego czasu dla penitenta z problemami? Też się czuję w podobnych sytuacjach rozdarty. Staram się wtedy znaleźć w sercu człowieka szczelinę, przez którą ma szansę przyjść Duch Święty. Poza tym ważne jest, by ksiądz wiedział, jak wygląda umieranie dla świata, jak przeżywa się swoją śmierć dla Pana Jezusa. Wówczas człowiek klęczący przed kratkami konfesjonału będzie czuł, że spowiadający go kapłan nie jest faryzeuszem formalistą, który bezwzględnie wymaga, a sam takiego ciężaru nie chce dźwigać. Ksiądz, który ma doświadczenie umierania dla Pana Jezusa, inaczej będzie doradzał niż ksiądz teoretyk drogi duchowej.

Może też stawiając wymagania, spowiednik powinien zastanowić się z penitentem, jak wybrnąć z tej trudnej dla niego sytuacji, w myśl słów „Jedni drugich brzemiona noście”.

W podobnym duchu spowiadałem kiedyś matkę piątki dzieci, która stwierdziła: „Umówmy się, że ja przestaję stosować antykoncepcję, a ksiądz bierze na siebie zobowiązanie do utrzymania dziecka, które może się począć”. A po chwili sama dodała. „Ja tego nie zrobię, bo już prosiłam księży głoszących z ambony pochwałę rodzin wielodzietnych o wsparcie dla mojej piątki. Dostałam karteczkę z adresem Caritasu”.

Kapłanów od ludzi oddziela ołtarz lub kratki konfesjonału. Można wtedy schować się w teologizm i udzielać ogólnie słusznych rad, a pomijać zupełnie realną wiedzę o człowieku, o jego zmaganiach, o przeżywaniu różnych sytuacji, problemach, które niesie za sobą wierność Ewangelii. Augustyn mówił: „Dla was jestem pasterzem, a z wami jestem chrześcijaninem”. Mam wrażenie, że nam, spowiednikom, czasem brakuje tego „z wami”, tego współodczuwania, współcierpienia. Boję się księdza, który nikomu nie stwarza problemów, jest fajny i wszystkim udziela rozgrzeszenia. Ale boję się też rygorysty, który wobec najmniejszych wątpliwości rozgrzeszyć nie chce. Zdarzają się czasami bardzo nieklarowne sytuacje, w których kapłan musi wziąć na siebie odpowiedzialność. Będzie miał potem wątpliwości, czy podjął właściwą decyzję, czy właściwie pouczył, czy dobrze wyjaśnił. A może czasami pozostanie z bezradnością.

Czy jednak zbytnie roztrząsanie każdej wątpliwości nie pcha nas w kierunku przeakcentowania czynnika ludzkiego w spowiedzi?

W praktyce może być tak, jak zdarzyło się jednemu z naszych braci. Wpada do niego do konfesjonału pewna pani i mówi: przepraszam, jestem poruszona, bo chciałam się wyspowiadać u jakiegoś poważnego księdza, a tam obok w konfesjonale siedzi chyba jakieś dziecko. A prawda była taka, że ksiądz, na którego się zdecydowała, był 10 lat młodszy od tamtego, od którego odeszła przerażona.

Nazywam tę tendencję w spowiedzi „psychologizmem” z dwóch powodów. Pierwszy to nasi bracia, którzy porzucali kapłaństwo po rozpoczęciu psychoterapii. Drugi to zdanie, które usłyszałem od jednego z naszych braci: „Ludzie spowiadają się przez 20 lat i nic w nich się nie zmienia, po czym idą na terapię i w ciągu trzech miesięcy widać efekty”. Psychoterapia przynosi wiele narzędzi poznania człowieka, pozwala docierać do motywów naszych działań, uczy mechanizmów radzenia sobie z problemami. Zachłyśnięcie się arsenałem psychoterapeutycznym może jednak prowadzić do pytania, po co się spowiadać, skoro terapia jest skuteczniejsza. Tylko że jest to spojrzenie czysto ludzkie. Ocenia działanie w perspektywie skuteczności, pragmatyzmu, sukcesu. A może warto zauważyć, że ktoś dojrzał do prośby o terapię właśnie w wyniku tego dwudziestoletniego, pozornie bezowocnego przychodzenia do konfesjonału.

W podobnym duchu zachłyśnięcia się wiedzą działali gnostycy, którzy odwoływali się do wiedzy tajemnej, specjalnego objawienia, ale chodziło o to samo: o posiadanie umiejętności, która pozwoli samodzielnie wejść do nieba. Ten psychologizm jest przedłużeniem pokusy rajskiej, prowadzącej do grzechu pierworodnego: „Będziecie jako bogowie”. Przenosząc to na sakrament, trzeba zaznaczyć, że chociaż mówimy o doskonaleniu słuchania, o czasie dla penitenta, o prowadzeniu duchowym, to najważniejszy jest wymiar boski, odpuszczenia grzechu, zmazania winy. Gdybyśmy o tym zapomnieli, moglibyśmy się spowiadać bez wiary. Ksiądz mógłby być wtedy rodzajem terapeuty, mędrcem udzielającym duchowych rad prowadzących do przemiany wewnętrznej. Tymczasem tajemnica chrześcijaństwa sprowadza nas do krzyża, czyli tajemnicy miłości działającej w głębiach ludzkiego serca. Nie da się ogarnąć tej tajemnicy i przerobić jej na skuteczny środek prowadzący do szczęścia i doskonałości. Nie jestem wrogiem terapii, bo jest to dobre narzędzie, pomagające porządkować swoje życie. Pamiętam jednak słowa znajomej terapeutki: „Teraz mamy w Polsce boom terapeutyczny, ale jak już wszyscy przejdą terapię, to pytania podstawowe, o to jak żyć, o to, co jest prawdziwą wartością, pytania o Boga i wieczność będą tak samo aktualne jak wcześniej”.

Rozmowy o spowiedzi z Wojciechem Prusem OP, które ukazały się na łamach naszego miesięcznika: Przywracanie życia „W drodze” 4/2002, Siedemdziesiąty siódmy powrót „W drodze” 2/2003, Kamienie i łzy „W drodze” 2/2005 oraz Ratuje nas Duch Święty „W drodze” 3/2008.

Śniło mi się, że spowiadam
Wojciech Prus OP

urodzony 10 kwietnia 1964 r. w Poznaniu – dominikanin, rekolekcjonista, patrolog, duszpasterz wspólnoty Lednica 2000. Jako nastolatek należał do duszpasterstwa młodzieży przy poznańskim klasztorze, które wówczas prowadził...

Śniło mi się, że spowiadam
Paweł Kozacki OP

urodzony 8 stycznia 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz, spowiednik, publicysta, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, w latach 2014-2022 prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Obecnie mieszka w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze