Shalom
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Shalom oznacza całkowitość i wyraża wewnętrzne dopasowanie do siebie wszystkiego, nieobecność jakiegokolwiek braku czy rozłamu.

Jedenastego grudnia 1995 roku w zakładach dziewiarskich Malden Mills wybuchł w nocy pożar. Zakłady znajdowały się w przemysłowym mieście Lawrence, w stanie Massachusetts, oddalonym prawie 30 mil od mojego domu. Nim strażakom z Lawrence i kilku okolicznych miejscowości udało się opanować pożar, większość zabudowań fabrycznych uległa zniszczeniu. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach, lecz pożar miał tragiczne następstwa ekonomiczne i psychologiczne dla okolicznej ludności. Zakłady w Malden Mills zatrudniały 3000 pracowników, którzy na dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia stanęli wobec perspektywy utraty pracy. Mieszkańcy Lawrence spodziewali się, że właściciel zakładów skorzysta z okazji stworzonej przez pożar, by obniżyć koszty produkcji i przenieść fabrykę do uprzywilejowanej strefy ekonomicznej, na południe Stanów Zjednoczonych, a być może nawet do innego kraju. Wszyscy obawiali się, że miasto straci jedno ze swoich najważniejszych źródeł wpływów z tytułu podatków.

Uznany za bohatera

Obawy mieszkańców okazały się bezzasadne. Następnego dnia po pożarze właściciel zakładów Aaron Feuerstein, wnuk ich założyciela, obwieścił, że wszyscy zatrudnieni przez trzy miesiące będą otrzymywać wynagrodzenie, mimo że nie będzie dla nich pracy. Oświadczył, że odbuduje fabrykę tam, gdzie się mieściła. Cytowano jego słowa:

Ponoszę taką samą odpowiedzialność wobec moich pracowników, jak wobec społeczności lokalnej. Nie miałbym sumienia wysłać na bruk trzy tysiące moich pracowników, a jednocześnie wymierzyć śmiertelny cios budżetowi miasta Lawrence. Być może wartość księgowa mojego przedsiębiorstwa dla Wall Street jest obecnie żadna, lecz ja wiem, że jest wielka.

Feuerstein został uznany za bohatera narodowego i było o nim głośno w prasie i telewizji. Prezydent Clinton, wygłaszając orędzie o stanie państwa, osobiście przedstawił go całemu narodowi amerykańskiemu.

Co sprawia, że ludzie pokroju Feuersteina postępują zacnie i przedkładają dobro swoich pracowników i społeczności nad własny interes? Na dodatek Feuerstein nie mieszka w Lawrence! Jest głęboko wierzącym Żydem, codziennie modli się i regularnie studiuje Biblię oraz Talmud. Jednak widzieliśmy, że wielu gorliwych wyznawców różnych religii nie jest aż tak idealnymi sąsiadami i obywatelami. Wiara obdarza jednak Feuersteina dodatkowym przymiotem, który można krótko opisać słowem odmienianym przez wszystkie przypadki w reportażach o zdarzeniu z Malden Mills. Tym słowem jest „integralność”.

Wewnętrzna spójność

Integralność oznacza scalenie osobowości, niezłomność i niepodzielność. Określenie to stosuje się w odniesieniu do osoby, która tak zintegrowała swoją osobowość, że jej dusza nie jest rozdzierana przez moralne rozterki. Zanim komuś uda się osiągnąć taką wewnętrzną spójność, różne składniki osobowości mogą dążyć do sprzecznych celów. Czy osobie, której chcesz sprzedać swój samochód, powiesz o jego wszystkich usterkach, czy też nie wspomnisz o nich, póki sama nie zapyta? Na co przeznaczysz część swoich pieniędzy: na wakacje czy na działalność charytatywną? Czy udaje ci się opierać pokusom, czy też ulegasz im? Większość z nas toczy ze sobą nieustanną wewnętrzną walkę będącą przyczyną głębokiego dyskomfortu. Gdy uda nam się doprowadzić do pełnej integracji własnej osobowości, wszystkie nasze dążenia będą podporządkowane jednemu celowi. Tak jak mistrzowi karate podczas tameshiwari 1 — osobie wewnętrznie zintegrowanej, czyli takiej, której dusza nie jest rozdzierana przez sprzeczne dążenia — udaje się dokonywać wielkich rzeczy dzięki koncentrowaniu całej swojej energii na jednym celu. Choć życie jest trudne, dla osoby wewnętrznie zintegrowanej jest ono prostsze: określ, co jest słuszne, i przystąp do działania. Wszystkie inne rozważania mają drugorzędne znaczenie.

Shalom

Podczas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2000 roku pisarz James Fallows zadał takie pytanie: Co przesądza o skuteczności polityka lub biznesmena? Jakie cechy wykazuje osoba, za którą inni z ochotą podążają?

Fallows doszedł do wniosku, że tą cechą jest wywieranie przez nią „wrażenia całości”; poczucia, że jest osobą „w jednym kawałku”, wewnętrznie spójną i konsekwentną. Taką, która jutro będzie taka sama, jak dziś, i która we wszelkich swoich poczynaniach będzie się kierować tymi samymi, niewzruszonymi zasadami. To dlatego większość z nas, opowiadając się za takim czy innym kandydatem, z uznaniem wyraża się o nim lub o niej: „Przynajmniej wiem, czym się kieruje”. Tak jak młodzi ludzie w wieku dojrzewania, niezadowoleni ze swojego wyglądu, oglądają się za atrakcyjniejszymi fizycznie kolegami, tak dorośli niezadowoleni ze swoich moralnych skaz darzą szacunkiem kogoś, kto wydaje się „nierozerwalną całością”.

Hebrajskie słowo shalom jest zazwyczaj tłumaczone jako pokój, choć w rzeczywistości znaczy dużo więcej niż brak kłótni i sporów. Shalom oznacza całkowitość i wyraża wewnętrzne dopasowanie do siebie wszystkiego, nieobecność jakiegokolwiek braku czy rozłamu. Tak jak pokój na arenie międzynarodowej oznacza brak wojen i waśni między różnymi stronami, tak shalom w odniesieniu do indywidualnego człowieka oznacza nieobecność wewnętrznej walki i szamotaniny. Mówiąc do kogoś shalom, życzysz mu błogosławieństwa wewnętrznego i integralności.

Jednominutowy menedżer

Dziesięć miesięcy po pożarze w Malden Mills reporter „Boston Globe” Bruce Butterfield tak napisał o dokonaniach właściciela fabryki:

Wiele dni i miesięcy po tamtych zdarzeniach reprezentant trzeciego pokolenia właścicieli zakładów, kierując się własną dumą, religią i poczuciem przynależności do jednej dużej rodziny, wciąż walczy z firmami ubezpieczeniowymi, biurokracją, administracją i konkurencją usiłującą odebrać mu klientelę, z własnym personelem kierowniczym, a nawet z samym sobą, by dokonać czegoś, o czym nikt w dzisiejszych czasach by nie pomyślał: odbudować zniszczoną fabrykę włókienniczą na jej dawnym miejscu. (…) Mimo upływu czasu wydarzenia te nadal cieszą się zainteresowaniem mediów i opinii publicznej: to historia ortodoksyjnego Żyda, którego wielkoduszność w czasie Bożego Narodzenia uczyniła zeń bohatera podobnego do Franka Capry — i to w erze korporacyjnej pazerności i obniżania kosztów własnych.

Wkrótce po ukazaniu się tego artykułu spotkałem Aarona Feuersteina na konferencji poświęconej duchowości w zakładzie pracy. Jego głęboko poruszająca prelekcja otwierała konferencję, natomiast ja byłem ostatnim mówcą. Znajdowałem się pod takim wrażeniem, że zmieniłem przygotowaną treść mojego wystąpienia. Zwróciłem uwagę na to, że w jidysz i w języku niemieckim feuerstein oznacza krzemień, kamień, którego dawniej używano do krzesania iskier, by zapalić od nich ogień. Zasugerowałem, że w tym przypadku należałoby to słowo przetłumaczyć na angielskie firestone, czyli kamień ogniotrwały. Był spoisty, cały i nie popękał na kawałki, nie rozpadł się. Nie strawił go ogień, który zniszczył wszystko dookoła. Co więcej, wchłonął ciepło płomieni, by w chłodne, grudniowe dni przekazać je innym.

Feuerstein ma niezwykłą, zintegrowaną osobowość, lecz na szczęście nie jest wyjątkiem wśród ludzi biznesu. Przekonałem się o tym, biorąc udział w dyskusji, która odbyła się z okazji spotkania z pisarzem i jego twórczością w Cleveland sponsorowanego przez „Cleveland Plain Dealer” 2. Jednym z uczestników dyskusji panelowej był Kenneth Blanchard, autor cieszącej się wielkim powodzeniem serii książeczek zatytułowanych Jednominutowy menedżer, a dotyczących zagadnienia skuteczności w prowadzeniu interesów. Po dyskusji spotkaliśmy się przypadkowo na lotnisku; on czekał na samolot do Kalifornii, a ja na swój do Massachusetts. Zaczęliśmy rozmawiać i bardzo ujął mnie cel, jaki przyświecał Blanchardowi przy pisaniu książek. Był przeświadczony, że Bóg polecił mu uczynić bardziej ludzkimi stosunki łączące pracodawców z ich pracownikami i sprzedawców z klientami. W dzisiejszych czasach kontakty związane z wykonywaniem pracy stają się w większości zupełnie bezosobowe. Mamy do czynienia z obcymi sobie ludźmi. Posługujemy się nimi jak sprzętem jednorazowego użytku, nie widząc w nich istot ludzkich i naszych współbraci. W swoich książkach Blanchard zwraca uwagę pracownikom zajmującym kierownicze stanowiska, by — gdy tylko będą mieli podstawy po temu — chwalili swoich podwładnych, by „przyłapywali ich na gorących, dobrych uczynkach”, zamiast reagować tylko na nieprawidłowości. Nie jest to tylko zabieg taktyczny mający na celu wyciśnięcie z pracownika przysłowiowych siódmych potów i zmuszający go do jeszcze większej wydajności pracy. Jest to część wysiłków, których celem jest uczynienie z biura czy fabryki miejsca przyjaznego pracownikowi, bardziej ludzkiego, gdzie ani kierownicy, ani podwładni nie są zmuszani do kompromisu z własnym sumieniem dla dobra zakładu pracy. Blanchard ostrzega personel kierowniczy, że podwładni, którzy czują się wykorzystywani lub niedoceniani, prędzej czy później znajdą sposób na wyrównanie rachunków z pracodawcą poprzez „nazbyt częste” absencje chorobowe, drobne kradzieże w zakładzie pracy lub obniżenie swojej wydajności.

Blanchard jest również współautorem książki napisanej przez pastora Normana Vincenta Peale’a, zatytułowanej The Power of Ethical Management. Przesłanie tej książki można sformułować następująco: „Nie ma godziwej metody czynienia niegodziwości”. Książka jest swojego rodzaju apelem o integralność w świecie biznesu, zarówno w codziennym prowadzeniu interesów, jak i jako naczelnej zasady. Stwierdzono, że firmy, które w celu zwiększenia zysków zachęcają swoich pracowników do nieuczciwości wobec klientów, same stają się ofiarą; tacy pracownicy bez skrupułów dopuszczają się oszustw przy rozliczaniu służbowych wydatków lub, co gorsza, przy zmianie pracy wykradają i sprzedają tajemnice służbowe.

Parafrazując cytat z Nowego Testamentu, można powiedzieć: Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, jeśli sukces w pracy osiągnie, lecz na swej duszy szkodę poniesie? Autorzy zachęcają czytelników, by odpowiedzieli sobie na pytanie zawarte w następującej fraszce: Skoro musimy oszukiwać, by wygrywać, zastanówmy się, jak nasza firma powinna się nazywać?

O co bym zapytał

Jak uzyskać taką moralną integralność, jaką reprezentują Aaron Feuerstein czy Ken Blanchard? Gdzież odnaleźć wewnętrzną siłę, by czynić to, co uważamy za godziwe, mimo uwarunkowań — społecznych i finansowych — skłaniających do innego postępowania? Jest taka gra towarzyska, w której zadaje się komuś pytanie: jeśli miałbyś możliwość spotkać się z jakąś wybitną historyczną postacią i zadać jej jedno pytanie, kogo chciałbyś spotkać i o co chciałbyś spytać?

Niektórzy odpowiadają szczerze i po długim namyśle, na przykład: „Spytałbym Jezusa, czy dobrzy, niewierzący w Boga ludzie mogą dostać się do nieba”. Inni mówią trywialnie: „Spytałbym Babe Rutha, czy spodziewał się biegu do bazy w meczu przeciw Cubs podczas zawodów baseballowych z cyklu World Series”.

Ja natomiast chciałbym spotkać jednego z moich ulubionych bohaterów — proroka Jeremiasza, który żył przed dwudziestoma sześcioma wiekami, w ostatnich latach przed upadkiem pierwszego państwa judzkiego. Jeremiasz przewidział zniszczenie świątyni Salomona w Jerozolimie przez Babilończyków i wygnanie wielu swoich rodaków do Babilonii. Na wiele lat przed upadkiem Jerozolimy starał się przestrzec swoich rodaków, że jeśli się nie odmienią i nie przestaną uciskać biednych oraz czcić obcych bożków, zamiast oddawać cześć Bogu — Bóg przestanie chronić miasto i wzniesioną ku Jego czci świątynię. Za te proroctwa Jeremiasz został znienawidzony i uwięziony jako zdrajca i wróg państwa żydowskiego. Jego współziomkowie uważali, że dlatego przewidywał zwycięstwo Babilończyków, gdyż był ich cichym zwolennikiem. Jeremiasz dał pierwszy i najdobitniejszy dowód słuszności twierdzenia, że prorok nie przepowiada przyszłości, lecz po prostu mówi prawdę.

Gdy myślę o tamtych czasach, w Jeremiaszu widzę tego, który ocalił judaizm i umożliwił powstanie chrześcijaństwa. Gdyby nie przestrzegał, że zburzenie świątyni jest karą Boga, a nie skutkiem militarnej przewagi Babilończyków, gdyby nie mówił o możliwości pogodzenia się z Bogiem dzięki zmianie myślenia i postępowania Izraelitów, wygnani mieszkańcy Judei mogliby dojść do wniosku, że bożki babilońskie są silniejsze i dają lepszą ochronę niż Bóg Izraela. Wygnańcy zasymilowaliby się z miejscową ludnością i stali Babilończykami, tak jak stało się z Ammonitami i Moabitami, o których wkrótce słuch zaginął. Nie byłoby Żydów i sześć wieków później nie narodziłby się Jezus.

Spytałbym Jeremiasza: „Cóż miałeś na myśli, mówiąc: »Pan skierował do mnie następujące słowo«?”.

W jaki sposób Bóg mówi do ludzi? Skąd możesz wiedzieć, że to słowo od Boga, a nie twoje życzeniowe myślenie? Pośród wielu głosów, których echo brzmi w naszych myślach, jak rozpoznać ten, który jest autentycznym głosem Boga?

Chciałbym wiedzieć, czy wrażenie, że przemawia do nas Bóg, było doświadczeniem niespełna dwóch tuzinów proroków w zamierzchłej przeszłości, czy też przypomina doświadczenie wielu współczesnych ludzi, którzy nagle poczuli przymus zrobienia czegoś, co wymagało od nich bohaterstwa i szczodrobliwości, jakimi do tej pory się nie wykazali.

Czy może przypomina to uczucie, gdy pisząc, nie mogę znaleźć właściwych słów, by prosto i zrozumiale wyjaśnić czytelnikom to, co pragnę im przekazać, aż tu niespodziewanie w moich myślach pojawia się doskonały przykład będący tego ilustracją, ja zaś nie mogę się nadziwić, skąd przyszedł i gdzie podziewał się, zanim o nim pomyślałem? Czy przypomina to moralny dylemat, gdy nie jesteśmy pewni, czy dany wybór jest słuszny, aż nagle mamy wrażenie, jakby ustąpiła mgła, i widzimy przed sobą oczywistą odpowiedź? Czy jest to zupełnie inne doświadczenie nieprzypominające niczego, co jest mi znane?

Być prorokiem

Jeremiasz jest prorokiem, o którym wiemy stosunkowo dużo. Mówi nam o sobie więcej niż inni skrybowie Biblii. Przyjrzyjmy się, jak opisuje swoje doświadczenie bycia prorokiem, czyli kimś w rodzaju rzecznika prasowego Boga:

Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś. (…) I powiedziałem sobie: Nie będę Go już wspominał ani mówił w Jego imię! Ale wtedy zaczął trawić moje serce jakby ogień, nurtujący w moim ciele. Czyniłem wysiłki, by go stłumić, lecz nie potrafiłem 3.

Komentując ten urywek, mój nauczyciel Abraham Heschel napisał:

Być prorokiem to coś więcej niż otrzymać powołanie. Wiąże się to z poczuciem ulegania przemożnej sile wbrew własnej woli.

Czymkolwiek by był autentyczny głos Boga, jest on czymś więcej niż życzeniowym myśleniem. Jest też czymś więcej niż decydowaniem, co uczynić chcemy, i opatrywaniem tego plakietką z imieniem Boga.

Dwudziesty ósmy rozdział Księgi Jeremiasza opisuje zdarzenie, które rzuca na to światło. Jeremiasz przepowiadał zwycięstwo Babilończyków, przez co stał się osobą najbardziej znienawidzoną w Jerozolimie. Prorokował, że Bóg nie ocali ludzi jak przedtem, gdyż na to nie zasługują. Jeremiasz włożył na siebie jarzmo, które się zakłada wołom roboczym, mające symbolizować nadchodzące nieszczęście, którym dla mieszkańców Judei będzie życie pod rządami króla Babilonii — Nabuchodonozora. Pewnego dnia spotkał się z innym prorokiem o imieniu Chananiasz, który ściągnął jarzmo z szyi Jeremiasza i złamał je, rozgłaszając w imieniu Pana, że Babilończycy zostaną pobici, a Judea będzie ocalona. Na te słowa Jeremiasz, który miłował swoich współziomków, choć otwarcie ich ganił, rzekł: „Niech się stanie! Niech tak uczyni Pan”. Osobiście życzy swoim współziomkom, by nie ponieśli szkody, i woli, aby zwyciężyli, lecz słowa Boga o wymierzeniu kary są w jego sercu „jak ogień nurtujący”. Nie ma innego wyboru, jak przekazać je swoim współbraciom.

Skąd mogę być pewien

Po tej konfrontacji z Chananiaszem Jeremiasz wraca do swego domu i zadaje sobie pytanie: „Skąd mogę być pewien, żem jest prawdziwym prorokiem, a ten drugi fałszywym? Czemu nie mogę mówić słów, które poklask zyskują i po których ludzie wołaliby »amen«, zamiast mi złorzeczyć?”. Uzyskuje odpowiedź, choć nigdy o niej jednoznacznie nie pisze, lecz która zawarta jest w jego komentarzach o prawdziwych i fałszywych prorokach: jeśli słowa, które masz przekazać, trudno jest wypowiedzieć, jeśli nie daje ci przyjemności ich wypowiadanie, lecz czujesz, że musisz je wyjawić, może to świadczyć o tym, że pochodzą od Boga. Jeśli jednak twoje słowa czynią cię popularnym i z łatwością wywołują aplauz słuchaczy, czy nawet wzbudzają ich niechęć, lecz ty czerpiesz przyjemność z ich wypowiadania (łajając, strofując lub krytykując), możesz podejrzewać, że są to twoje własne słowa udające słowo Boże. Gdy słyszę polityków i kaznodziejów surowo krytykujących stosunki społeczne i obecny styl życia, często przyznaję im rację, lecz nie udaje mi się dostrzec w ich krytyce smutku. Krytykowanie powinno ich boleć tak samo jak proroka Jeremiasza, lecz im najwyraźniej sprawia ono przyjemność, dlatego ogarniają mnie wątpliwości, czy faktycznie przekazują nam słowa i myśli od Boga, czy są to raczej ich własne przemyślenia.

Przed kilku laty rozważano kandydaturę jednego z wybitnych intelektualistów brytyjskich pochodzenia żydowskiego na naczelnego rabina Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Jego kandydatura spotkała się ze sprzeciwem. Twierdzono, że nie jest głęboko wierzącym Żydem. Jeden niezwykle konserwatywny członek gremium wyborczego wezwał owego kandydata, otworzył Biblię na piętnastym rozdziale Pierwszej Księgi Samuela i przeczytał słowa Samuela skierowane do króla Saula:

Tak mówi Pan Zastępów (…) idź więc teraz i pobij Amaleka, i wytęp jako obłożonego klątwą jego i wszystko, co do niego należy; nie lituj się nad nim, ale wytrać mężczyznę i kobietę, dziecię i niemowlę, wołu i owcę, wielbłąda i osła 4.

Skończywszy czytanie urywka, ów członek gremium powiedział: „Tak jest napisane w Biblii. Jak uważasz, czy Bóg rzeczywiście to powiedział Samuelowi?”. Kandydat na rabina odparł: „Uważam, że Samuel słyszał te słowa, lecz nie wierzę, że Bóg je wypowiedział”. Prawdziwy głos Boga z pewnością wymagałby od nas więcej współczucia i mniej okrucieństwa. Bóg chciałby, abyśmy okazali więcej szacunku dla niewinnego życia. On zawsze wymaga od nas więcej, nigdy mniej. Kandydat nie został wybrany na rabina. Egzaminujący go członek komisji był zwolennikiem interpretacji, że Bóg powiedział to, co on sam powiedziałby w tych okolicznościach, zamiast nawoływać do miłosierdzia i współczucia.

Rozpoznanie głosu Boga

Głos, który nakazał Aaronowi Feuersteinowi odbudować zakłady Malden Mills, głos zachęcający nas do pracy w charakterze wolontariuszy w schronisku dla bezdomnych i głos nakazujący nam przedłożyć dobro rodziny ponad własną wygodę jest głosem Boga, gdyż o tych sprawach najprawdopodobniej nie pomyślelibyśmy sami z siebie. W jaki sposób ten głos pojawia się w naszych głowach? W jaki sposób słowo Boga zawładnęło umysłem i sercem Jeremiasza? Poszukiwanie integralności wiąże się nieuchronnie z integrowaniem woli Boga z naszym sumieniem, czyniąc z niej czynnik jednoczący naszą dotychczas wewnętrznie rozdartą duszę. Mój mistrz — Heschel — w ten sposób pisał o Jeremiaszu:

Gniew, który dawał się u niego wyczuć, zniecierpliwienie, które okazywał, stały się tak intymnymi składnikami jego duszy, że ci, którzy mieli z nim do czynienia, mogli go z łatwością pomylić z osobistym gniewem człowieka, zamiast widzieć w nim wyrażany przezeń gniew Boży.

Lecz w tym momencie to był już jego gniew. Jeremiasz uczynił zeń swój własny gniew, gdyż nauczył się patrzeć na świat z Bożego punktu widzenia.

Fałszywi prorocy wzywający imienia Bożego, by usprawiedliwić to, co i tak sami, nie pytając Boga o zdanie, zamierzają zrobić, religijni i moralni brzuchomówcy, którzy udają, że Bóg mówi dźwiękami, które oni sami wydają, mówią sami do siebie. Możemy tylko spekulować, czy to Bóg, czy życzeniowe myślenie Jakuba zesłało mu sen jego pierwszej nocy po ucieczce z rodzinnego domu, w którym głos Boga zapewnił go, że wszystko się ułoży. Możemy wierzyć, że Bóg był obecny przed spotkaniem z Ezawem, gdy Jakub toczył pamiętną całonocną walkę z aniołem, po której zaczął utykać. Reguła zatem brzmiałaby następująco: gdy stoisz w obliczu dylematu moralnego, zawsze wybieraj rozwiązanie będące dla ciebie trudniejszym wyzwaniem.

Wielebny W. John White, pastor Kościoła ewangelickiego, rozpoznał głos Boga, odwiedzając swojego kolegę w szpitalu. Kolega i sąsiad pastora White’a pastor Juan Rivera cierpiał na poważne schorzenie nerek. Jedyną możliwość przeżycia dawał przeszczep nerki, lecz nie można było znaleźć odpowiedniego dawcy. Pastor White tak pisze o tym, co stało się przy szpitalnym łóżku: „Juan był nieprzytomny, a ja dosłownie usłyszałem głos mówiący do mnie: »Chcę, byś uczynił wszystko, aby ocalić Juana«. Było jasne, że mój przyjaciel nie przeżyje bez transplantacji nerki. Zrozumiałem, co muszę uczynić”. White dał przyjacielowi swoją nerkę.

Czasami rozpoznanie woli Boga wobec nas przypomina bardziej walkę. Jak pamiętamy, biblijny Jakub nie otrzymał przesłania od anioła, lecz zmagał się z nim. Rabin Roland Gittelsohn jest kolejną postacią, którą darzę wyjątkowym uznaniem i uważam za wzór do naśladowania dla młodych rabinów. To jego głos zachęcał do uczciwości w teologii i prawości w stosunkach z innymi ludźmi. Podczas drugiej wojny światowej był kapelanem marynarki wojennej i brał udział w inwazji na Iwo Jimę. Po bitwie poświęcił tamtejszy cmentarz. Przemawiając z tej okazji, wyraził nadzieję, że Ameryka, do której powrócą żołnierze — czarni, biali, żydzi i chrześcijanie — w czasie pokoju będzie równie zżyta, a ludzie będą mogli na sobie nawzajem polegać tak, jak żołnierze na polu walki. Gittelsohn napisał o swojej decyzji pełnienia posługi kapelana wojskowego we fragmencie pamiętnika, który równie dobrze mógłby pochodzić z Księgi Jeremiasza:

To był jeden z najbardziej dokuczliwych dylematów moralnych mojego życia. Dręczył mnie za dnia i nie dawał zasnąć w nocy. Po skończeniu liceum byłem zaprzysięgłym pacyfistą. Rozumowałem, że w czasach tak głębokiego kryzysu gospodarczego członkom mojego zboru jestem potrzebny bardziej niż kiedykolwiek, lecz przecież mój kraj uczestniczył w wojnie, która mogła się zakończyć zagładą wszystkich Żydów i oznaczać koniec judaizmu. Wielu naszych młodych mężczyzn dostało powołanie do wojska i nie miało luksusu wolnego wyboru, którym ja dysponowałem. Byłem ich dłużnikiem. Modliłem się więc częściej i bardziej zapamiętale. Stopniowo podczas moich modlitw zacząłem zbliżać się (czy raczej byłem przybliżany?) do rozwiązania mojego dylematu. Zacząłem czuć Obecność w moim życiu, którą przedtem rozpoznawałem jako pewną kosmiczną jakość, lecz której nigdy nie odczuwałem bezpośrednio w moim umyśle i sercu. Zaczynałem powoli rozumieć, że moja decyzja dotyczyła bezpośrednio celu, dla którego Bóg stworzył nas na tej ziemi. Zostałem poddany próbie stania się Bożym partnerem.

Dla osoby prawdziwie uduchowionej Bóg jest rzeczywisty. Nie jest etykietką bezwstydnie nalepianą na nasze własne życzenia i opinie. Bóg jest gdzieś daleko, lecz dzięki cudowi Boskiego porozumiewania się słowo Boże przychodzi do nas i po stoczeniu przez nas wewnętrznej walki wola Boga staje się naszą wolą. Wtedy dokonuje się zjednoczenie Boskiej perspektywy z naszym myśleniem i osiągamy integralność. Odbywa się to poprzez walkę, gdyż Boże wymagania nie są przez nas mile widziane. Tylko po tej walce możemy poznać, że jest to głos Boga lub nasze słowa wypowiadane w Jego imieniu, a nie nasze własne. Gdy tę walkę zakończymy, dokona się pełne zjednoczenie woli Boga z naszą wolą, które da nam odczuć, że zyskaliśmy dar integralności.

Ta nagroda często objawia się w pozornych błahostkach. Mój przyjaciel pamięta coś, co zdarzyło się ponad trzydzieści lat temu, gdy wraz z żoną oczekiwali pierwszego dziecka. Pewnej deszczowej nocy około godziny trzeciej jego żona zbudziła się z nieodpartą chęcią zjedzenia czekolady z migdałami. Ubrał się więc i pojechał szukać nocnego sklepu, supermarketu czy innego miejsca, w którym mógłby kupić tabliczkę czekolady. Jeździł tu i tam, lecz wszystkie sklepy były już zamknięte. Wreszcie w hotelowym holu znalazł automat sprzedający czekoladę, której szukał. Z tej nocy najbardziej zapamiętał to, że nie czuł żalu do żony z powodu jej zachcianki. Wręcz przeciwnie, ponieważ ją kochał i fascynowała go jej ciąża, był szczęśliwy, mogąc zrobić jej przyjemność. Gdyby jego dusza nie była zintegrowana, zapewne prócz radości czułby nieco żalu, a jego nocne poszukiwania wynikałyby bardziej z poczucia obowiązku niż potrzeby serca. Zintegrował się ze związkiem małżeńskim tak dalece, że utracił zdolność do odczuwania żalu i czuł jedynie zadowolenie. Mężczyzna lub kobieta, którzy spotkali anioła i osiągnęli poczucie integralności, wiedzą, co znaczy miłować Boga i kierować się Jego prawością we wszelkich swoich poczynaniach.

Czy zwróciłeś uwagę na to, co wspomniany przeze mnie Bruce Butterfield napisał w „Boston Globe” o Aaronie Feuersteinie? Pisał on o Feuersteinie walczącym z „firmami ubezpieczeniowymi, biurokracją, administracją i konkurencją usiłującą odebrać mu klientelę, z własnym personelem kierowniczym, a nawet z samym sobą” . Feuerstein nie jest święty. Takich jak on określa się żydowskim słowem mensch 5. Dobry człowiek. Święty nigdy nie uległby pokusie obrania łatwej drogi, na której można osiągać zysk i bogacić się kosztem innych. Mensch jest wystawiany na ciężkie próby, lecz potrafi oprzeć się pokusie. Będzie z nią walczył i przezwycięży ją. Pozwoli zwyciężyć aniołowi. Tak jak Jeremiasz, rozpozna głos dominujący w jego myślach jako swój prawdziwy głos mówiący słowami Boga i nie będzie miał innego wyboru, jak okazać mu posłuszeństwo.

Gimpel Głupek

W 1978 roku Literacką Nagrodę Nobla otrzymał Isaac Bashevis Singer. Na jego twórczość składały się powieści i opowiadania o życiu Żydów w Europie Wschodniej i o żydowskich emigrantach do Stanów Zjednoczonych. Moim ulubionym opowiadaniem jest Gimpel Głupek. Gimpel to ciężko pracujący piekarz z małej żydowskiej wioski w Europie Wschodniej. Został sierotą i wyrósł na prostodusznego, uczciwego człowieka niemającego pojęcia, do jakich niegodziwości zdolni są ludzie. Mieszkańcy miasteczka bez przerwy robili sobie z niego żarty. Opowiadali mu niestworzone historie i udawali obrażonych, gdy im nie wierzył. Pytali go wtedy: „Masz nas za kłamców?”. Pewnego dnia przyszli do jego piekarni i powiedzieli, że przybył Mesjasz i wskrzesił jego zmarłych rodziców, którzy czekają nań w domu. Potem śmiali się z niego, widząc, jak biegnie do domu na spotkanie z rodzicami.

Gimpel, udawszy się po radę do rabina, usłyszał: „Lepiej być głupcem do końca dni swoich niźli złym człekiem choćby przez godzinę. Nie ty jesteś głupcem, lecz oni. Ktokolwiek zawstydza bliźniego swego, wyrzeka się swego miejsca w przyszłym świecie”. Te słowa pocieszyły Gimpla, mimo że nawet córka rabina oszukała go i śmiała się z jego łatwowierności.

Sąsiedzi namówili Gimpla do ożenku z jędzowatą i rozwiązłą kobietą, której nikt nie chciał za żonę. Gdy po czterech miesiącach urodziła dziecko, wmówiła mu, że jest jego ojcem. Jako małżonka dopuszczała się coraz to nowych aktów niewierności. Przyłapana in flagranti przez męża, wykorzystała jego łatwowierność i wmówiła mu, że nie robi nic złego. Gimpel pomyślał, że inny mężczyzna odszedłby od takiej kobiety, a on znosi to wszystko w milczeniu. Cóż, Bóg dał brzemię, ale dał też ramiona do dźwigania.

Po kilku latach jego żona poważnie zachorowała. Umierając, wyznała mężowi, że jej życie było jedną niekończącą się zdradą. Słysząc to, Gimpel doznał szoku. Doszedł do wniosku, że źle zrobił, ufając radzie rabina, aby był uczciwy i ufny mimo nieuczciwości innych. W kilka dni po śmierci żony śniło mu się, że Głos Zła szepce mu do ucha: „Świat z ciebie kpi. Teraz przyszedł czas, byś ty z niego zadrwił. Żadnego Boga ani przyszłego świata nie ma. Oszukiwali cię”.

Gimpel obmyślił plan zemsty. W mieście jest tylko jedna piekarnia — właśnie jego — a ludzie, którzy zeń szydzą, codziennie kupują jego chleb. Do zaczynu dodał więc brudy i ludzkie nieczystości, by ci, którzy zeń drwili, się rozchorowali. Potem poszedł spać, by wcześnie z rana wstać i upiec „bochenki zemsty”.

Ledwo zasnął, przyśniła mu się jego zmarła żona. Ubrana w łachmany, z twarzą osmaloną piekielnym ogniem, powiedziała mu, że choć ona go oszukiwała, to nie znaczy, że wszystko jest oszustwem. Oszukując go, oszukiwała jedynie siebie samą, za co teraz przyszło jej płacić. Gimpel wstał i wyrzucił zaczyn, zawstydzony tym, co chciał uczynić. Uświadomiwszy sobie, że nie chce być taki jak inni, zamknął piekarnię i wyniósł się z miasta. Resztę życia spędził na tułaczce. Będąc starcem i czując bliskość śmierci, pomyślał: „Cokolwiek czeka mnie po drugiej stronie, będzie rzeczywiste, wolne od szyderstwa i oszustwa. Tam, dzięki Bogu, nie będzie można drwić nawet z Gimpla”.

Gimpel to człowiek, któremu życie dało niewiele. Nie był zamożny, nie został obdarzony bystrością umysłu, nie miał przyjaciół, a nawet normalnej rodziny. Była w nim jednak naiwna integralność czyniąca go bogatszym od jego bliźnich. Nie chciał kłamać, choć inni kłamali, nie chciał krzywdzić, choć inni go krzywdzili. W końcu dochodzimy do wniosku, że rabin miał słuszność. To inni byli głupcami, odmawiając sobie nieba, czymkolwiek ono jest, dlatego że wykorzystywali drugiego człowieka.

Opowiadanie zostało napisane przez Singera w jidysz. Angielski tytuł, Gimpel the Fool (Gimpel Głupek), nawiązuje do częstego w bajkach ludowych archetypu „świętego głuptasa”, osoby prostodusznej, której „nieskomplikowana radość” z obecności Boga jest w rzeczywistości bardziej szczera niż modlitwy i kazania uczonych teologów. Archetyp ten był rozpowszechniony w społecznościach, w których nie patrzono na chorych umysłowo jak na ludzi nienormalnych, lecz na takich, którzy mają dostęp do prawdy innej, ale równie ważnej jak prawda racjonalistów. Przywodzi to na myśl szekspirowskiego króla Leara, w którym głupiec widzi prawdę wyraźniej niż ktokolwiek inny.

W podobnym duchu utrzymane są chasydzkie bajki o niepiśmiennym pasterzu, który nie zna modlitw, więc recytuje litery, prosząc Boga, by ułożył je w elokwentne słowa, i o kuglarzu Maryi Panny. Kuglarz był prostym, wierzącym człowiekiem, któremu było smutno, że nie miał prezentu, by przynieść Maryi na urodziny, więc podzielił się z nią jedynym darem, który miał. Pokazywał jej swoje sztuki, pragnąc okazać jej cześć. Singer, by uspokoić tych czytelników, których niecierpliwiła pasywność Gimpla, wyjaśnia, że w jego głupocie jest coś świętego. W niebie jest miejsce dla głupców takich jak Gimpel, lecz bramy nieba są zamknięte dla sprytnych, wyrachowanych i okrutnych kombinatorów, którzy zatruwali mu życie.

Tytuł opowiadania w jidysz Gimpel Tam daje nieco więcej do myślenia. Słowo tam pochodzi z hebrajskiego i znaczy tyle, co „zwykły, prosty, nieskomplikowany”. Ci, którzy znają legendy żydowskie, mogą sobie przypomnieć, że pojawia się ono w pesachowej opowieści O czterech synach. Słowo tam jest spokrewnione z ważnym biblijnym słowem hebrajskim tamim, które znaczy „zupełny, nietknięty” i nawiązuje do integralności. Gimpel jest człowiekiem prostym nie tylko dlatego, że jest naiwny i głupi. Jest prosty, bo jest nieskomplikowany. Nie ma wielu twarzy: raz uczciwej, a kiedy indziej oszukańczej, jednej łatwowiernej, a drugiej sceptycznej. Jego prostota polega na tym, że przez cały czas jest takim samym człowiekiem. Choć niewielu wzięłoby Gimpla za wzór godny do naśladowania, Singer chciałby nas przekonać, że jego integralność jest więcej warta niż cokolwiek innego.

Walka Jakuba

Słowo tam pojawia się dziewięć razy w żydowskiej Biblii. Raz znajdujemy je w Księdze Psalmów, raz w Księdze Przysłów i sześć razy w Księdze Hioba, gdzie jest używane w odniesieniu do Hioba na określenie jego dobroci, nienaganności i uczciwości. W każdym z tych ośmiu przypadków tłumaczone jest jako „nienaganny”, co pasuje do niewinności i naiwnej integralności Singerowskiej charakterystyki Gimpla. Słowo to pojawia się raz jeszcze w Torze — w pierwszych pięciu księgach żydowskiego kanonu, które żydzi uważają za najświętszą część Pisma. Czy chcielibyście odgadnąć, który z bohaterów biblijnych opisywany był słowem tam? W dwudziestym piątym rozdziale Księgi Rodzaju możemy przeczytać: „Ezaw był mężem biegłym w myślistwie i żył na stepie. Jakub zaś był mężem prostym, przebywającym w namiotach”.

Jakub — prostym mężem? Czy młody Jakub mógł być człowiekiem prostym i nieskomplikowanym, zasługującym na szacunek za swoją integralność? Jakub jest chyba najbardziej skomplikowaną i zwodniczą (i być może dlatego najbardziej interesującą) postacią wśród bohaterów biblijnych. Być może w Biblii użyto słowa tam w odniesieniu do Jakuba, opisując jego dziecięcą niewinność lub jako zwiastuna jego późniejszych dokonań?

Największą życiową przygodą Jakuba będzie trud wspinania się po drabinie z jego snu; drabinie sięgającej od ziemi do nieba, stanowiącej most między jego potencjałem osiągnięcia scalenia, który Biblia dostrzega w młodym Jakubie, i wykorzystaniem tego potencjału. Po latach Jakub odrzuci swoją wcześniejszą jaźń, tak jak rosnący wąż zrzuca swoją skórę. Będzie walczył z lepszym aniołem swej natury, wpierw stawiając opór powołaniu, by stać się innym, lecz ostatecznie ulegając. Podobnie Jeremiasz opierał się swemu powołaniu na proroka, lecz w końcu ustąpił, akceptując cierpienie i krytycyzm, jaki to za sobą pociągało, i przyczyniając się do zmiany świata.

Jakub — tak jak większość ludzi — na początku jest tam, naiwny i ufny. Okoliczności, w jakich przyszło mu żyć, czynią zeń człowieka podstępnego, cynicznego, zwodniczego i skłonnego do krętactwa. Pewnej nocy trafia jednak na swego anioła. Walkę kończy wyczerpany i z obrażeniami, po których będzie utykał do końca życia. Wtedy w Biblii nazwą go shalem, czyli zupełny, zjednoczony i wolny od wewnętrznych sprzeczności. Stał się człowiekiem zintegrowanym.

przeł. Cezary E. Urbański

Tekst jest fragmentem książki Harolda S. Kushnera Być kimś, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S–ka. Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Shalom
Harold S. Kushner

urodzony 3 kwietnia 1935 r. w Brooklynie w Nowym Jorku – amerykański rabin, teolog. Po polsku ukazały się jego książki Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom, Komu potrzebny jest Bóg, Czy musimy...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze