Sens niedocieczony
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Wszystko sobie powiedzieliśmy: i to, że jesteśmy dla siebie najważniejsi, i że jesteśmy dla siebie szczęściem. Nauczyliśmy się przechodzić do porządku dziennego nad drobiazgami. Wszystko zdążyłam mu powiedzieć i on zdążył mi powiedzieć.

Jan Grzegorczyk: Pamiętasz Wasze pierwsze spotkanie?

Barbara Stasiak: Tak. Przyszedł do mnie w moje imieniny, pracowaliśmy wtedy w NIK. Po jakichś dwóch tygodniach się oświadczył. Wiem, że wcześniej zrobił wywiad na mój temat. Poszedł do naszego wspólnego znajomego i spytał: „A ta Basia to z kim jest związana?”. Ten rozłożył bezradnie ręce, bo myślał, że chodzi o to, z jaką partią sympatyzuję. I na tym się skończyło. Dopiero żona znajomego wytłumaczyła mu, że Władek pytał na pewno o inny rodzaj „związania”. Śmialiśmy się z tego wiele razy. Zobaczyłam go wtedy pierwszy raz, biły od niego prawość i siła, a jednocześnie delikatność i wrażliwość. Onieśmielał. Czułam, że jest człowiekiem, któremu można zaufać. Od pierwszego spotkania wiedziałam, że to na niego czekałam tysiąc lat, że to jest ta moja druga połówka. Mimo że nie był w moim typie. Paradoksalnie. Nie lubiłam wysokich, szczupłych, takich do końca przystojnych. Lubiłam, gdy mężczyzna miał w sobie jakąś skazę, wydawało mi się – coś interesującego. A on był cały idealny. Żadnej wady.

Miał w sobie pasję życia, chciał zmieniać świat. Nie znałam wielu osób tak „żywych” jak on. Interesował się niemal wszystkim. Miał zdanie prawie na każdy temat i było ono zawsze przemyślane. We wszystko, co robił, wkładał całe serce. Na pierwszym roku w Krajowej Szkole Administracji Publicznej (KSAP) pisał projekt konstytucji. Koledzy z wielką uwagą mu sekundowali. To był taki rocznik, nazywali ich Pierwszą Promocją. Odpowiedzieli na ogłoszenie: „Chcesz zmienić wolną Polskę? Zostań nowoczesnym urzędnikiem państwowym”. A nie tak jak teraz: „Szukasz stabilnej rozwijającej pracy?”.

Od dziecka interesowały go historia i podróże. Do niedawna w jego pokoju można było się natknąć na tajne znaki templariuszy, pozostawione tam w dzieciństwie. Śledził postępy w odkrywaniu źródeł Amazonki – łączyło nas to zresztą, bo ja jako dziecko też to robiłam. Kiedy studiował historię, notatki na wykładach robił pismem runicznym, a pracę magisterską pisał o druidach, celtyckich kapłanach. Fascynował się Ameryką Południową. Pojechał tam tuż po studiach w 1989 roku. Kochał to połączenie egzotyki z kulturą łacińską. Uważał Amerykę Południową za przyszłość świata. Znajomi do dziś wspominają, jak po powrocie mówił językiem keczua. W tym roku mieliśmy tam jechać. Chcieliśmy przejść Meksyk z północy na południe.

W ostatnich latach poświęcał się fotografowaniu – dostał od przyjaciół wypasiony aparat fotograficzny i odkrywał jego możliwości. Ale najważniejsze były góry i ich mistyka. Tatry przeszedł wzdłuż i wszerz. Z dowolnego miejsca potrafił nazwać szczyty i dolinki. Wiem, bo pokazywał mi je wszystkie z dumą. Wejście na Zawrat od strony Czarnego Stawu Gąsienicowego z majestatycznymi skałami Kościelca po prawej stronie było szczególnym przeżyciem, jakoś mistycznym.

Twój mąż był pozytywnie odbierany przez ludzi różnych orientacji politycznych. Czy należał do jakiejś partii?

Władek był państwowcem. Traktował państwo jako całość, jako dobro wspólne, o które trzeba dbać.

Ponad złem

Mam przed oczyma ostatni wywiad Władysława Stasiaka z Krzysztofem Skowrońskim, na kilka godzin przed odlotem do Smoleńska. Wbrew atmosferze, w jakiej dochodziło do tej narodowej pielgrzymki do Katynia 10 kwietnia, mówił, że stanie się ona manifestacją jedności społeczeństwa i administracji państwowej. Niestety, nie była nią ani przed, ani po.

Takie same nadzieje mieliśmy po śmierci Jana Pawła II. Dokładnie pięć lat wcześniej. Władek organizował wtedy uroczystości żałobne w stolicy, które zgromadziły ponad 100 tysięcy osób. Wydawało się, że śmierć Papieża zjednoczy naród. Stało się inaczej. Myślę, że niestety takie wydarzenia nie zmieniają na trwałe ludzi.

Władysław Stasiak był jednak marzycielem. Wierzył, że Polska kiedyś wyjdzie z piekła kłótni.

On przede wszystkim nie uważał, że Polska znajduje się w jakimś fatalnym stanie. Miał zdolność wydobywania z wszystkiego czegoś dobrego. Nie twierdził, że wszystko jest takie, jak być powinno, ale koncentrował się na dobru.

Nawet w spotkaniu Putina z Tuskiem 7 kwietnia widział dobre strony. Nie postrzegał tych obchodów katyńskich jako konkurencyjnych.

Władek był ponad złem… Ludzie to wiedzieli. Zobacz, co napisała moja przyjaciółka: „Władek miał tę mądrość w sobie, by nie skupiać się na walce z czymś, ale kreować taką rzeczywistość, jakiej pragnął. Nawet ja z daleka to widziałam! Jest coś w walce, w stawaniu przeciwko czemuś, co paradoksalnie dodaje temu, z czym walczymy, mocy…”.

Władek nie robił afer z niczego. Jeżeli ktoś popełnia faux pas, także na poziomie politycznym, zwykle jedni starają się sprawę nagłośnić, podczas gdy inni praktycznie jej nie zauważają. Jego ogląd człowieka płynął z wiary. Patrzył na niego z wyrozumiałością. Uważał, że jest w gruncie rzeczy dobry, pragnie dobra. Popada często w konflikty, ale one są tylko jakąś powierzchnią. Człowieka nie można oceniać jedynie poprzez bitwy, które toczy.

To spojrzenie świętego…

Ja uważam, że Władek był jak święty. Przez wszystkie lata, kiedy go znałam, nigdy nie widziałam, aby zrobił coś, co byłoby złe albo uwłaczało godności drugiego człowieka lub mogło go skrzywdzić. Kiedy szedł do spowiedzi, żartem pytałam: „A z czego ty się będziesz spowiadał, przecież grzech musi być świadomym i dobrowolnym przekroczeniem przykazań?”. A on kiwał głową i mówił: „ha, ha”.

Mówi się, że tacy ludzie nie mają w polityce szans.

Jego życie udowadnia, że może być inaczej. Na sprawach bezpieczeństwa znał się jak nikt inny. Jego wiedzę i umiejętności merytoryczne dostrzegali politycy wszystkich opcji. Jako zastępca prezydenta Warszawy, a później minister spraw wewnętrznych i administracji pokazał, że można się koncentrować na rzeczach ważnych dla mieszkańców i rozwiązywać problemy, a nie je generować. Wielkim jego sukcesem było przeprowadzenie w sejmie ustawy modernizującej policję. Władek marzył, by przywrócić godność służbom mundurowym na wzór czasów przedwojennych.

Miał idée fixe, że policjanci będą chodzić po domach jak księża po kolędzie.

To nie była idée fixe. To był przykład jego realizmu. Dzielnicowi mieli poznawać mieszkańców, o których bezpieczeństwo mieli dbać. Policjanci powinni poznać swoje rewiry i robić wywiad środowiskowy – to ich zawód. To jeden z etapów opracowywania warszawskiej mapy bezpieczeństwa.

Skąd się w nim wzięło takie zainteresowanie mundurem?

Władek pochodził z rodziny, która kultywowała tradycje patriotyczne. Jego dziadek Augustyn Stasiak był legionistą Piłsudskiego i przedwojennym oficerem. Brał udział w obronie Warszawy w 1939 roku. Jak mówi rodzinna tradycja, w swoim wnuku pokładał wielkie nadzieje. Bardzo znacząca dla kształtowania postaw życiowych rodziny Stasiaków była postać Josepha Conrada Korzeniowskiego z jego sposobem pisania pełnym odniesień do spraw ostatecznych. O tym, że ma tak znakomitego przodka w rodzie, dowiedziałam się przypadkiem, podczas oglądania filmu o życiu Conrada. Mój mąż nie lubił się przechwalać. Gdy na ekranie pojawił się wuj małego Józefa, który ratował jego samego i jego matkę Elizę z Bobrowskich przed całkowitym wyczerpaniem na Syberii, Władek wskazał na jego małą córeczkę i powiedział: O, to moja prababcia! Wtedy też dowiedziałam się, że drugi wuj Conrada – Stefan Bobrowski – był pierwszym przywódcą powstania styczniowego. W czasie II wojny cała rodzina była oczywiście w AK.

Ale wiedziałaś, że Władek był czytelnikiem „W drodze”.

Oczywiście, często bywaliśmy u dominikanów na Freta. Tam, podczas mszy św., dowiedzieliśmy się, że zmarł nasz Papież. Po kościele chodziliśmy na kawę do „To lubię” w wieży kościoła i tam Władek kupował „W drodze”. Był związany na studiach z duszpasterstwem dominikańskim, wielu naszych znajomych we Wrocławiu też jest z tego środowiska.

Czy w Waszym domu dyskutowało się o polityce?

Tak. Oczywiście część spraw objętych tajemnicą Władek zostawiał za drzwiami gabinetu. Ale w naszym domu nie było rozmów o meblach czy firankach. Tu się toczyły dyskusje o tym, jak zbawiać Polskę, czy feminizm jest dobry albo czy policja ma dostateczne środki na realizację swoich zadań. Nie mieliśmy serca do spraw przyziemnych. Może czasem tego nawet brakowało. Przydałaby się nam żona – żartowaliśmy. Ale staraliśmy się. Kiedyś wysłałam go, by odebrał szafkę ze sklepu. Poprosiłam sprzedawcę, by wydał mu już złożoną. Niestety, Władek przyjechał z niezłożoną i uparł się, że sam to zrobi. Składał ją półtora miesiąca, bo nie miał czasu. Na koniec pokazał mi ją dumny. Jedna szuflada się wysuwa, druga też. „Działa… niesamowite” – powiedział uśmiechnięty. Teraz ta szafka jest dla mnie trochę jak relikwia.

Generalnie mieliśmy szczęście do fachowców, w ogóle do dobrych ludzi. Może to głównie dlatego, że Władek umiał z ludzi wydobywać dobre cechy. Przy nim stawali się lepsi. Potrafił sobie dobierać niezwykle ofiarnych współpracowników. Jeśli była taka potrzeba, mógł zadzwonić do nich w środku nocy i za piętnaście minut wszyscy się stawiali.

Kolczyki

Jak wyglądał Wasz ostatni dzień razem?

Dziewiąty kwietnia, moje urodziny. Tego dnia Władek przyszedł wcześniej z pracy. Ofiarował mi kryształowe kolczyki. Niewiele rozmawialiśmy o wylocie do Katynia. Władek mówił, że nazajutrz wróci wcześniej. Zwykle także w soboty przychodził do domu wieczorem, ale była szansa, że tego dnia nie będzie zbyt późno.

Czy w tę tragiczną sobotę miałaś jakiś impuls, że coś złego się stało?

Nie, żadnego. Zwykle się bałam, gdy latał, ale tego dnia nie. Leciał w takim szlachetnym celu, z tyloma wspaniałymi ludźmi. Zresztą rozmawiałam z wieloma bliskimi ofiar. Nikt nie miał żadnego przeczucia.

Ale atmosfera, w jakiej się toczyły przygotowania, była bardzo konfliktowa.

Bywały loty, którym towarzyszyła o wiele gorsza atmosfera. Nie poświęcaliśmy temu zbyt wiele uwagi w rozmowach, bo przez ostatnie dni przed podróżą do Katynia przeżywaliśmy odejście bliskiej osoby z rodziny. Zadręczałam się, bo nie dokończyliśmy ważnej rozmowy. Władek pocieszał mnie. – Nie można tak żyć – mówił – jakby każdy dzień był ostatnim. Nawet gdyby się nam to udało, to nic dobrego by z tego nie wynikło, bo nigdy byśmy nie poszli do przodu. Zawsze pozostaną sprawy nierozwiązane. Zawsze czegoś nie zrobimy, ale dzięki temu zrobimy coś innego.

To dla Ciebie jakieś przesłanie, daje ci to pokój?

Tak, choć jeżeli chodzi o nasze małżeństwo, to ja nie żyłam nigdy w przeświadczeniu, że czegoś nie zdążyłam. Wszystko sobie powiedzieliśmy: i to, że jesteśmy dla siebie najważniejsi, i że jesteśmy dla siebie szczęściem. Nauczyliśmy się przechodzić do porządku dziennego nad drobiazgami. Wszystko zdążyłam mu powiedzieć i on zdążył mi powiedzieć. Często powtarzał: „Masz rację. Nas nic nie zmoże”. To piękne, bo ja nie pamiętałam, kiedy tak powiedziałam. Nawet kilka razy chciałam go o to spytać…

Pożegnanie

Wahałaś się, czy lecieć do Moskwy?

Ani trochę. Chciałam lecieć jak najszybciej. Nie przyjmowałam do wiadomości tego, co się stało. Ludzie dzwonili z kondolencjami, a ja mówiłam: o co wam chodzi, przecież jeszcze nic nie zostało stwierdzone. Nie dopuszczałam do siebie wiadomości o śmierci. Mówiono, że niektórzy przeżyli, więc ja uważałam, że to na pewno Władek, bo on był taki silny. Nie dość, że żyje, to pewnie kieruje akcją ratunkową.

Zobaczyłam mojego męża około godziny osiemnastej w poniedziałek. Był cały. Miał dużo ran. To było ważne i jakoś piękne, że go widziałam. Pogłaskałam go… Nie wyobrażam sobie, jakbym mogła dalej żyć, gdybym się z nim nie pożegnała. Dla mnie to był mój mąż i mógł sobie wyglądać dowolnie. To było ukochane ciało.

Zwrócono Ci rzeczy, które zostały po Władku?

Tak, portfel. Były w nim dokumenty, obrazek z ks. Popiełuszką, Matką Boską i zdjęcia rodzinne. Nie mogę odżałować, że nie wzięłam garnituru. Strzępów garnituru. Najpierw powiedziałam, że go nie rozpoznaję, a potem zaczęłam płakać, bo stwierdziłam, że byłam niedobrą żoną, skoro nie wiedziałam, w jakim garniturze mój mąż poszedł do pracy.

Czy Władek przychodzi do Ciebie w snach?

Śniło mi się, że byliśmy w podróży, w dwóch różnych grupach. Pomyślałam, że nie chcę już tak osobno podróżować. Zadzwoniłam do niego, żeby przyjechał. I przyjechał. Powiedziałam, że chciałabym, żebyśmy jechali razem. A on powiedział: „Jeszcze trochę”, wziął mnie za rękę i szliśmy przez las, świeciło słońce. Trzymał mnie, jakby chciał zaprosić do tańca.

Nie mieliście dla siebie zbyt wiele czasu.

I tak, i nie. Władek wracał późno wieczorem. Często koło północy. Czekałam na niego. Jedliśmy wtedy kolację, bo miał przekonanie, że nie wystarczy z sobą porozmawiać, ale trzeba także razem jadać. Potem wychodziliśmy na taras, z którego mamy cudny widok na kościół św. Jakuba. Piękna architektura według projektu Oskara Sosnowskiego. Uwielbialiśmy oglądać księżyc w pełni. Bardzo często chodziliśmy też na wieczorne spacery. Rano wychodził wcześniej niż ja, więc z reguły mieliśmy do zagospodarowania noce.

Cudowne były też wakacje, które spędzaliśmy we dwoje na wędrówkach, nieraz ze znajomymi. Żadnych dużych ośrodków letniskowych ani hotelowisk, mieszkaliśmy wśród miejscowych. Przydawała się do tego znajomość języków. Władka angielski, francuski i hiszpański oraz mój rosyjski sprawiały, że cały świat był nasz. Na Krecie i na Sycylii odkryliśmy przestrzeń cywilizacji śródziemnomorskiej. Do tej pory niezdobyte góry, biblijne krajobrazy, półdzicy pasterze… A z drugiej strony najstarsza cywilizacja, oszałamiająca architektura, rzeźba, malarstwo, rzymskie mozaiki…

Później z inspiracji El Greco, który urodził się na Krecie, a życie zakończył w Toledo, dotarliśmy do Hiszpanii z Pamiętnikiem znalezionym w Saragossie Jana Potockiego jako przewodnikiem po Andaluzji. Po Prowansji oprowadzał nas Jean Raspail Pierścieniem rybaka. Dzięki niemu trafiliśmy do podupadającego Senes z katedrą romańską z XI w., gdzie do rewolucji francuskiej było biskupstwo. Mieszkaliśmy w ośmiopokojowym hoteliku wśród drzew, którego właścicielka snuła opowieści, np. o tym, jak jej mąż przejechał konno z Awinionu do Rzymu. Na pożegnanie zakrzyknęła: „Viva la Pologne!”. „Viva la France” – odkrzyknęliśmy.

Jednym z najoryginalniejszych wyjazdów był ten do Rumunii… z Drogą na Babadag Stasiuka. Byliśmy ciekawi, co to za kraj. Magia. Stare cerkwie na Bukowinie pokryte freskami – mało kto o nich wie. Region Maramuresz z piękną drewnianą architekturą. Czas się tam zatrzymał. Piękni ludzie pracujący w polu z kosami, z grabiami, natrafiliśmy nawet na zaprzęg z bawołami.

Niebo i ziemia

Powiedziałaś niedawno, że jesteś zawieszona między niebem i ziemią…

To się zmienia. Teraz chyba wróciłam do rzeczywistości. Wiem, gdzie jestem, doglądam terminów. Ale mam świadomość, że ja jestem wciąż zanurzona w życiu, a Władek jest już w niebie. Połowa mnie jest gdzieś indziej. Mam wrażenie, że tu, na ziemi już nigdy nie będę w pełni. To nie jest tak, że cały czas płaczę. Funkcjonuję normalnie, po czym przychodzi jakiś moment, w którym dociera do mnie świadomość wszystkiego, co się stało.

Wydaje się, że stoisz po stronie życia…

Hm… nie czuję się tak do końca. Ale nie jesteś pierwszą osobą, która tak mnie widzi.

Czujesz jakąś misję? Chcesz dokończyć jakieś sprawy, którymi żył Władek?

Chciałabym, choć wiem, że bez niego, jego siły, optymizmu i nadziei, jest trudniej. Czuję powinność, czuję obowiązek. Powinnam się uśmiechać, nieść jakąś nutę optymizmu, pokazywać, że nie jest źle.

Pustynia duchowa

Czy rozmyślasz nad sensem tej katastrofy?

Staram się coś zobaczyć…

Mówiło się, że nastąpiła w wigilię Święta Miłosierdzia, że jest bolesną ceną za to, aby świat i Rosja usłyszały o zbrodni katyńskiej sprzed 70 lat. Niektórzy żywili nadzieję, że być może przyczyni się do pojednania polsko-rosyjskiego.

Dla mnie ta cena jest zbyt wysoka. Znam inne sposoby, by powiadomić świat o tych sprawach. Hekatomba jest dla mnie absurdem. Już nie składamy ofiar z ludzi. Myślę, że na płaszczyźnie wiary, i tylko wiary, można nadać temu zdarzeniu jakiś sens, ale za życia będzie on przed nami zakryty. Będzie tajemnicą… Sens niedocieczony. Każdy sens nazwany będzie zbyt mały albo uwłaczający tym, którzy zginęli. Nie wiem, jak podchodzą do tego osoby niewierzące. To można przyjąć tylko dzięki wierze, choć wiara nie przynosi ulgi…

To dlaczego mówisz o różnicy w przyjmowaniu tego przez wierzących i niewierzących?

Bo to jest tak jak z krzyżem. Mnie się wcale nie wydaje, że wiara musi zawsze przynosić ulgę. Wiara nie wyklucza cierpienia. Nie mam poczucia, że gdy zatopię się w modlitwie, będzie mi lepiej, a jednocześnie wiem, że to ma sens. I dlatego się modlę. To jest jakaś pustynia duchowa, o której pisał św. Jan od Krzyża. To poziom wiary, który nie przynosi ani ulgi, ani poczucia sensu. Ale jest to jednocześnie jakieś przylgnięcie do krzyża. Jakaś powinność, a nie szukanie satysfakcji i tego, żeby było lepiej. Zawsze się buntowałam, czytając historię Hioba. Nigdy nie byłam w stanie tej księgi zaakceptować. Tego, że najpierw Hiob utracił wszystko, wszystkich bliskich, a potem znowu miał żonę i dzieci. Dla mnie w jego stracie było coś nieodwracalnego. Życie, którego nie da się odnowić, zreperować w ziemskim wymiarze.

Nie dopuszczasz myśli o nowym życiu?

Mam opór przed takim myśleniem, a jednocześnie wiem, że Władek chciałby, żebym coś zrobiła z tym życiem. Nigdy już się nie spotkamy w tej samej postaci. Co najwyżej duchowo. To nieodwracalne… Nieraz rozmawialiśmy o tym, że chcielibyśmy być ze sobą całą wieczność. Troszczyliśmy się o siebie. W Wielką Sobotę byliśmy we Wrocławiu w katedrze. Poszłam do spowiedzi w czasie liturgii światła. Ksiądz spytał, dlaczego tak późno, jak tak można? Jak mogłam do tego dopuścić? A co, gdyby coś się stało? Na koniec udzielił mi rozgrzeszenia i powiedział, że otwiera mi bramy niebios. Dokładnie w tej sekundzie w kościele się rozległo Alleluja. W bramy niebios weszłam z fasonem. Mówiłam o tym Władkowi, a on się uśmiechnął, ale nie za bardzo, przyjął to jako znak. Przejął się tym.

Znasz ludzi, którzy po katastrofie stracili wiarę?

Znam takich, którzy nawet nie chcą krzyży na Powązkach. Ja odbieram to jako rodzaj zaszantażowania Pana Boga. „Nie możesz dopuścić, żebyśmy utracili wiarę”.

A przeciwne reakcje?

Nie widzę ich. Czasy są takie, że ludziom łatwiej tracić wiarę, niż ją zyskiwać. Jestem socjologiem. Sprawa wiary jest sprawą ducha, ale od atmosfery też zależy, czy ludzie wierzą mniej czy bardziej. Może to jest taki czas, który nie sprzyja odnajdywaniu sensu? Może to jest czas osłabienia duszy i ciała?

Czy sądzisz, że kiedyś powstanie pomnik ofiar katastrofy, czy jest możliwe, aby rodziny ofiar tragedii uzgodniły jakieś wspólne stanowisko w tej sprawie? Gdzie pomnik ma stać i co ma symbolizować? Pamiętam, że nie chciałaś projektu, wedle którego pomnik miał być dwoma płytami granitowymi wbitymi w ziemię.

Ja chcę, aby mówił o nadziei, o przejściu do nieba… Będę o to walczyć, przynajmniej w takim zakresie, w jakim mam na to wpływ. Bo ja mocno wierzę – i może to powinnam powiedzieć wyraźnie i na samym początku – że oni wszyscy już nas spotkali w swoim niebie, gdzie nie znają smutku ani tęsknoty, a czas płynie inaczej niż tu, na ziemi. To my jeszcze czekamy na spotkanie z nimi. Oni już nas mają i tam już jesteśmy wszyscy szczęśliwi.

Sens niedocieczony
Barbara Stasiak

wdowa po Władysławie Stasiaku, szefie kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zginął w katastrofie samolotu Tu-154 pod Smoleńskiem....

Sens niedocieczony
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze