Ściany wstydu
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Największym wyzwaniem w życiu każdego z nas jest rezygnacja z bycia centrum świata. Jest to prawda, której jestem świadomy, lecz którą niezmiernie trudno mi żyć.

Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: „A kto jest moim bliźnim?

Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. To proste. Jednak uczonego w Prawie to nie satysfakcjonuje. On żąda jednoznacznej, choć pewnie skomplikowanej odpowiedzi — prawnicy nie mieliby nic do roboty, gdyby odpowiedzi były zbyt proste! Uczony w Prawie chce wiedzieć dokładnie, jakie są jego obowiązki. Żydzi wiele czasu poświęcili rozważaniu, kto jest bliźnim. Słowo to oznacza kogoś, kto jest blisko mnie. Im jest bliżej, tym więcej mam wobec niego zobowiązań. Z kolei niektórzy ludzie są ode mnie tak bardzo oddaleni, że nie są już moimi bliźnimi, a ja nie jestem im nic winien. Takie rozumowanie odnosiło się przede wszystkim do heretyków, Samarytan.

Pytanie: „Kim są nasi bliźni?” jest pytaniem skierowanym do nas, mieszkańców współczesnej Europy. Czy bliźnimi są członkowie naszych rodzin? Odpowiedź jest twierdząca, zwłaszcza tu, we Włoszech. Czy są to ci, którzy mieszkają obok nas? Prawdopodobnie w środowiskach wiejskich jeszcze tak, lecz w wielkich miastach, gdzie czasami nie znamy naszych najbliższych sąsiadów, już nie. Do czego jesteśmy wobec nich zobowiązani? Czy bliźnimi są obywatele innych krajów Unii Europejskiej? Czy Anglicy są bliźnimi Włochów? Odpowiedź znów mogłaby być twierdząca, gdyby chodziło o premiera, ale już nie, gdy byłaby mowa o kibicach piłkarskich. Jakie są nasze zobowiązania wobec emigrantów napływających do Europy z jej wschodniej części czy spoza jej granic np. z Azji i Afryki? Czy naszymi bliźnimi są nielegalni emigranci uciekający przed nędzą i niekiedy przed politycznym uciskiem? Podobnie jak uczony w Prawie, żądamy jasnej odpowiedzi. Chcemy wiedzieć, jakie są konkretnie nasze powinności.

Jezus nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. On opowiada historię:

Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha…

Przypowieści nie są ilustracją jakiejś tezy. Są wydarzeniami o wielkiej mocy, które nas przemieniają. Wywracają nasze życie do góry nogami. Pewien rabin tak opowiadał o swoim dziadku, uczniu słynnego rabina Baala Szem Towa:

Mój dziadek był sparaliżowany. Pewnego dnia poproszono go, aby opowiedział o swoim nauczycielu. Wówczas dziadek zaczął mówić o tym, jak święty Baal Szem Tow miał w zwyczaju skakać i tańczyć w trakcie modlitwy. Mówiąc te słowa, wstał z miejsca i do tego stopnia dał się ponieść opowieści, że sam zaczął skakać i tańczyć, aby zademonstrować, jak czynił to jego mistrz. W tym momencie został uzdrowiony. Tak właśnie należy opowiadać historie 1.

Przypowieści Jezusa powinny nas porywać i pochłaniać — odnajdujemy się w ich wnętrzu, a one nas przemieniają. Przypowieści Jezusa zazwyczaj doprowadzały do tego, wywołując szok u słuchaczy. Nasz problem polega na tym, że znamy je tak dobrze, iż nieczęsto potrafią nas one zadziwić. To tak, jakby słuchać po raz kolejny tego samego dowcipu, którego puentę doskonale znamy. Musimy odkryć na nowo sens zadziwienia, gdyż w przeciwnym razie przypowieści nie spowodują przemiany naszych poglądów. Na przykład, Margaret Thatcher przytaczała przypowieść o miłosiernym Samarytaninie na potwierdzenie swoich poglądów — był bogaty i mógł pozwolić sobie na skorzystanie z oferty prywatnej służby zdrowia! Jednakże przypowieść o miłosiernym Samarytaninie była zgorszeniem dla tych, którzy słuchali jej pierwsi. Trzeba, abyśmy ten element szoku odnaleźli na nowo.

W czasie rewolucji w Nikaragui pewien dominikanin amerykański pomógł grupie tamtejszej młodzieży zainscenizować w trakcie mszy św. przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Przedstawiono scenę, w której młody Nikaraguańczyk zostaje pobity i porzucony na poboczu drogi. Przechodzący tamtędy zakonnik dominikański zignorował go. Kolejny przechodzień, uczony, także nie zwrócił na niego uwagi. Wreszcie nadszedł ubrany w mundur wojskowy człowiek wrogiej grupy contras. Zatrzymał się, włożył różaniec na szyję Nikaraguańczyka, dał mu wodę i zaniósł go do pobliskiej wioski. W tym momencie połowa uczestników mszy zawrzała gniewem i zaczęła protestować. Nie mogli zaakceptować faktu, że rannemu pomógł contras. To przecież potworni ludzie — „My nie mamy z nimi nic wspólnego”. Wierni pogrążyli się w chaosie. Po chwili zaczęli dyskutować nad znaczeniem przypowieści. Doznali szoku, dlatego lepiej zrozumieli tę historię. Zgodzili się, że w przyszłości nie będą nazywać innych los contras, lecz „nasi kuzyni w Hondurasie” czy „nasi błądzący kuzyni”. Następnie odnowili akt pokutny z początku mszy św., przekazali sobie znak pokoju i powrócili do przerwanej liturgii. Taki właśnie szok powinna ta przypowieść wywołać i w nas.

Oczywiście, pierwszym szokującym elementem będzie fakt, że to nieczysty, heretyk, Samarytanin śpieszy z pomocą, nie zaś kapłan czy lewita. Ale przypowieść stanowi o wiele poważniejsze wyzwanie. Podważa ona najbardziej fundamentalne rozumienie tego, co oznacza być człowiekiem, i tego, kim jest Bóg.

Historia opowiada o podróży z Jerozolimy do Jerycha. Sam przemierzyłem pieszo ten liczący 25 kilometrów odcinek kamienistej pustyni Wadi Qelt. Było tak gorąco, że jeden z moich towarzyszy doznał lekkiego pomieszania zmysłów, co nie jest niczym zaskakującym, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że był dominikaninem. Jest to jednak opowieść o podróży w głąb. Termin, którego używa św. Łukasz w odniesieniu do podróży — hodos — jest tym samym słowem, którym posługuje się w odniesieniu do wiary chrześcijańskiej — droga. Przypowieść jest więc drogą, która przemienia nasze pojmowanie Boga i człowieka.

Któryż z nich trzech okazał się, twoim zdaniem, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?

Uczony w Prawie zapytuje o to, kim jest jego bliźni. Na końcu swojej opowieści Jezus zadaje inne pytanie: „Któryż z nich trzech okazał się, twoim zdaniem, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?”. Pytanie prawnika stawia jego samego w centrum. Kto jest jego bliźnim? Przypowieść przekształca to pytanie: teraz w centrum jest pobity człowiek. Kim byli jego bliźni?

Uwolnienie się od egoizmu jest najbardziej radykalną drogą, którą musi przemierzyć każdy człowiek. Tę drogę rozpoczynamy jako dzieci. Nowo narodzone niemowlę jest centrum własnego świata. Dorastanie wiąże się z powolnym odkrywaniem tego, że istnieją także inni i że nie są oni powołani wyłącznie do realizowania naszych oczekiwań. Za piersią jest matka. Stajemy się w pełni ludźmi, gdy uczymy się podporządkowywać siebie innym ludziom.

Największym wyzwaniem w życiu każdego z nas jest rezygnacja z bycia centrum świata. Jest to prawda, której jestem świadomy, lecz z którą niezmiernie trudno mi żyć. Sądzę, że jest ona szczególnie trudna do osiągnięcia we współczesnym społeczeństwie. Czasy nowoczesne usankcjonowały wizerunek człowieka jako istoty nieodwołalnie samotnej, odizolowanej od innych, wolnej od zobowiązań i trwałych relacji z innymi. Takie jest ego społeczeństwa konsumpcyjnego. We Włoszech, dzięki Bogu, zachowano w pewnym stopniu bardziej tradycyjne podejście do człowieka. Jednak wszędzie w globalnej wiosce jesteśmy świadkami triumfu „pokolenia ja”, tyranii ego. W jaki sposób możemy ustąpić i nauczyć się oddawać pierwsze miejsce innym?

Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko.

Słowo tłumaczone jako „wzruszyć się” jest jednym z najważniejszych terminów Nowego Testamentu. Oznacza ono, że jest się poruszonym do głębi swojego jestestwa, do samych trzewi. To właśnie jest szok świadomości drugiego.

Swego czasu przeprowadzono w Nowym Jorku taki oto eksperyment. W ramach zajęć z homiletyki grupę kleryków poproszono o przygotowanie rozważań na temat przypowieści o miłosiernym Samarytaninie. Klerycy przygotowywali swoje teksty w budynku, z którego mieli przejść ulicą do studia, gdzie ich wystąpienia miały być nagrywane na wideo. Na ulicy, którą musieli przemierzyć, leżał ucharakteryzowany na rannego aktor i błagał o pomoc. 80% kleryków minęło go, nie zwracając na niego uwagi. Choć wcześniej analizowali przypowieść, a nawet tworzyli na jej temat płomienne kazania, potrafili przejść obojętnie obok rannego człowieka. W jaki sposób możemy otworzyć się na drugiego?

Dla większości ludzi ta całkowita świadomość drugiego rodzi się w momencie, w którym się zakochują. Iris Murdoch, brytyjska filozof, powiedziała, że zakochanie się jest „dla wielu najbardziej niezwykłym i odkrywczym doświadczeniem życiowym, w którym centrum znaczenia zostaje wyrwane z danej osoby, a rozmarzone ego doznaje szoku świadomości całkowicie odrębnej rzeczywistości” 2. Kiedy zakochujemy się, przestajemy, przynajmniej na jakiś czas, być centrum wszechświata i pozwalamy drugiemu zająć to miejsce. Przestajemy być słońcem, a stajemy się księżycem.

Nie stanowi to jednak odpowiedzi na nasze pytanie. Nie możemy się we wszystkich zakochać! Podobnie jak miłosierny Samarytanin nie zakochał się w pobitym człowieku! Tak więc pytanie brzmi: „W jaki sposób możemy pozwolić się poruszyć innym ludziom, których prawie w ogóle nie znamy?”. Samarytanin wzrusza się, gdyż widzi rannego. Kapłan i lewita także go widzą, lecz nie dostrzegają w nim kogoś, kto potrzebuje pomocy, a tylko potencjalne źródło nieczystości.

Pierwszym wyzwaniem jest otworzyć oczy. Tuż przed przypowieścią o dobrym Samarytaninie Jezus mówi do uczniów: „Szczęśliwe oczy, które widzą to, co wy widzicie” (Łk 10,23). Kiedy studiowałem w Oksfordzie, postanowiliśmy otworzyć schronisko dla bezdomnych. Pierwszym krokiem miało być ustalenie, ilu bezdomnych faktycznie śpi w nocy na ulicy. Sześć grup studentów przemierzyło wszystkie rejony miasta. Spotkaliśmy się o piątej nad ranem i stwierdziliśmy, że nie spotkaliśmy ani jednego bezdomnego! Oni gdzieś byli, ale my nie wiedzieliśmy, w którą stronę patrzeć! Dla naszych oczu pozostawali niewidoczni!

Każde społeczeństwo zauważa jednych ludzi, innym każąc zniknąć z pola widzenia. W naszym społeczeństwie dostrzegani są politycy, gwiazdy filmowe, piosenkarze czy piłkarze. To oni pojawiają się w przestrzeni publicznej, na billboardach i ekranach telewizorów. Osoby ubogie są niewidzialne. Znikają z list wyborców. Nie mają ani głosu, ani twarzy. Nielegalni emigranci nie mogą sobie pozwolić na bycie widocznym. Jeśli nie mają dokumentów, muszą się starać jak najmniej wyróżniać w tłumie. Muszą nauczyć się sztuki kamuflażu.

Kiedy Papież odwiedzał Republikę Dominikany, miejscowy rząd kazał wybudować mur wzdłuż trasy prowadzącej z lotniska do centrum miasta, aby nie pokazywać gościowi zamieszkiwanych przez biedotę slumsów. Ludzie nazwali ten mur ścianą wstydu. Czy mamy odwagę zobaczyć ludzi biednych wokół nas? I czy oni są w stanie nas poruszyć? Jakie ściany wstydu wznosimy w naszym społeczeństwie, aby ukryć nędzę?

Samarytanin (…) podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: „Miej o niego staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał”.

Bycie poruszonym nie wystarcza. Kiedy oglądam film, bardzo łatwo wzruszam się i płaczę. Moi przyjaciele wstydzą się ze mną chodzić do kina. Kiedy jednak projekcja się kończy i idę na pizzę, szybko zapominam o tym, co mnie poruszyło. Wszyscy cierpimy na „przemęczenie współczuciem”. Na ekranach naszych telewizorów oglądamy tysiące rannych i zabitych mężczyzn, kobiet i dzieci leżących na poboczach dróg. Jak moglibyśmy reagować na to wszystko?

Kiedy przygotowywałem ten wykład, w tym właśnie miejscu pracę przerwały mi odwiedziny współbrata, biskupa z Gwatemali. Opowiedział mi o ludzkiej nędzy, cierpieniach powodowanych przez huragany i trzęsienia ziemi, o korupcji w rządzie i prześladowaniu Kościoła. Byłem niezwykle poruszony. Kiedy gość wyszedł, powróciłem do przygotowywania wykładu o miłosiernym Samarytaninie! O ileż łatwiej jest pisać rozważania na temat przypowieści, aniżeli nimi żyć! Jak powiedział chyba Bernard Shaw: „Ci, którzy potrafią — działają; ci, którzy nie potrafią — uczą!”.

Współczucie, które ogarnęło Samarytanina, zburzyło jego wcześniejsze plany. Zaopatrzył się na drogę w odpowiednią ilość jedzenia, napoju i pieniędzy. Teraz to wszystko zostało użyte w celu, którego nie mógł wcześniej przewidzieć. Dwa denary to była na owe czasy pokaźna suma pieniędzy wystarczająca na zapłatę za ponad trzy tygodnie pobytu w gospodzie. Samarytanin oddaje nawet to, czego jeszcze nie posiada, a mianowicie pieniądze, które ma nadzieję zarobić w Jerychu. Podejmuje ryzyko i składa obietnicę, bez ustalania jej granic. Margaret Thatcher tego by nie pochwaliła!

Kiedy uczony w Prawie zapytuje o to, kim jest jego bliźni, pragnie określić zakres swoich zobowiązań. Chce wiedzieć z góry, co powinien zrobić i czego robić nie musi. Tymczasem odpowiedź, której udziela Samarytanin, prowadzi go na teren nieznany; nie wie, ile zażąda od niego właściciel gospody. Jest taki stary dowcip: „Jeśli chcesz rozbawić Boga, opowiedz Mu o swoich planach”. Prawdziwe współczucie niweczy nasze plany i prowadzi nas w nieoczekiwane miejsca. Jeśli zdobędziemy się na odwagę dostrzeżenia ludzi ubogich, rannych i obcych pośród nas, kto może przewidzieć, jakie wynikną dla nas z tego konsekwencje?

„Któryż z nich trzech okazał się, twoim zdaniem, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?” On odpowiedział: „Ten, który mu okazał miłosierdzie”. Jezus mu rzekł: „Idź, i ty czyń podobnie!”.

Zauważyliśmy już, że prawnik zadaje pytanie, które jego samego umieszcza w centrum, Jezus zaś odpowiada pytaniem, które w centrum stawia drugiego. Jest jednak inna jeszcze zamiana. Prawnik pyta, kim jest jego bliźni. W pytaniu tym zawarte jest założenie, że mamy już bliźnich i musimy jedynie określić, kim są. Tymczasem Jezus odpowiada pytaniem o to, kto stał się bliźnim pobitego człowieka. Samarytanin czyni samego siebie bliźnim rannego. Stwarza przez to nową, nieistniejącą wcześniej relację.

Europa pogrążona jest obecnie w strachu przed innymi. Wydaje się, że neonazistowskie grupy w Niemczech rosną w siłę. Na północy Anglii w miastach Oldham i Leeds doszło niedawno do zamieszek na tle rasowym. Europa czuje się zagrożona przez obcokrajowców. W każdej społeczności odczuwamy strach przed innością, przed wyznawcami innych religii, ludźmi o innym kolorze skóry, inaczej ubierającymi się i mówiącymi innymi językami. Przypowieść zaprasza nas do uczynienia z nich naszych bliźnich. Helder Camera, arcybiskup Recife w Brazylii, często oskarżany był o komunizm, ponieważ troszczył się o biedotę zamieszkującą favelas na wzgórzach otaczających miasto. Twierdził on, że jeśli nie pójdzie do ich favelas na wzgórza i nie powita ich jak swoich braci i siostry, oni zejdą z gór do miast z flagami i karabinami.

„Idź, i ty czyń podobnie”. Słowa te są zaproszeniem do tworzenia społeczeństwa, które jeszcze nie istnieje. Polityka chrześcijańska to coś więcej, aniżeli rządy sprawowane nad społeczeństwem i godzenie sprzecznych interesów. Una conscienza cristiana e nuove responsibilitá della politica zawsze zorientowana jest na przyszłość. Stanowi ona wyjście w kierunku wspólnoty, w której obcokrajowiec, osoba nieznajoma czy ubogi są naprawdę naszymi bliźnimi. Pokazuje ona Królestwo. W przeciwieństwie do komunistów my, chrześcijanie, nie twierdzimy, że sami jesteśmy w stanie zbudować Królestwo. Nadejdzie ono jako niezasłużony przez nas i niewyobrażalny dar. Jednak nasza polityka, dążność do komunii z innymi, otwiera nasze ręce na przyjęcie tego daru. Politykę często określa się jako sztukę tego, co możliwe. Polityka chrześcijańska naznaczona jest nadzieją na to, co wielu uważałoby za niemożliwe. Podejmujemy ryzyko uczynienia kroku w stronę komunii, która jest poza naszym zasięgiem. Polityka chrześcijańska to sztuka niemożliwego.

Tak naprawdę chodzi tu o wyrzeczenie się naszych małych tożsamości, które oddzielają nas od siebie nawzajem. Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie opowiada o podróży, która przemienia tożsamość wędrujących. Zaatakowany przez zbójców nazwany jest po prostu „pewnym człowiekiem”. Nie wiemy, czy jest on Żydem, Samarytaninem, Anglikiem czy Włochem. Jest każdym z nas, każdym człowiekiem. I kiedy Jezus pyta, kto okazał się bliźnim napadniętego, uczony w Prawie nie odpowiada: „Samarytanin”. Mówi tylko: „Ten, który okazał mu miłosierdzie”. Samarytanin także został uwolniony od swej tożsamości. Historia, która zaczyna się jako historia Żyda i Samarytanina, staje się opowieścią o dwóch typach ludzi. Ci, którzy zachowują swoją pierwotną tożsamość, to ci, co przechodzą dalej — kapłan i lewita. Zaprzepaszczają szansę odkrycia nowego wymiaru człowieczeństwa. Podążają dalej swoją drogą, zachowując swoje stare ja.

Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. Oznacza to o wiele więcej, aniżeli jedynie kochaj bliźniego swego tak bardzo, jak siebie samego. Zapraszani jesteśmy do pokochania bliźniego jako cząstki nas samych. Kochamy członków naszej rodziny jak samych siebie, ponieważ są częścią tego, czym i my jesteśmy. Jesteśmy z jednego ciała i jednej krwi. Miłość obcego jak siebie samego oznacza odkrycie nowej tożsamości, która zdolna jest nas przemienić. Postawę Samarytanina charakteryzuje miłosierdzie w pierwotnym rozumieniu tego słowa. Aż do XVII wieku, przynajmniej w języku angielskim, oznaczało ono więzi łączące nas z innymi jako członkami Ciała Chrystusa. Od XVII wieku, po znaczącej zmianie podejścia do rozumienia człowieczeństwa, terminem tym zaczęto określać przede wszystkim pomoc pieniężną udzielaną potrzebującym. Termin ten przestał oznaczać miłość do naszych braci i sióstr i zaczął odnosić się do pomocy udzielanej obcym.

Gdy Helder Camera dowiadywał się czasem, że jakiegoś biedaka zatrzymała policja, dzwonił na posterunek i mówił: „Podobno zatrzymaliście mojego brata”. Policjanci sumitowali się: „Na pewno zaszła tu jakaś straszna pomyłka. Nie mieliśmy pojęcia, że to brat Ekscelencji. Bezzwłocznie go zwolnimy!”. Kiedy zaś arcybiskup udawał się na policję, aby dopilnować zwolnienia zatrzymanego, policjanci mówili mu: „Ekscelencjo, ależ ten człowiek nie nosi tego samego nazwiska, co ekscelencja!”. Na to biskup Camera odpowiadał, że każdy ubogi jest mu bratem i siostrą.

Miłość bliźniego jak siebie samego jest więc wyruszeniem w drogę. Droga ta nie prowadzi wyłącznie z Jerozolimy do Jerycha, lecz wiedzie do Królestwa, w którym rozpoznam w pełni, kim jestem. Jest to droga, która uwalnia mnie od wszelkich samookreśleń i godzi mnie z Chrystusem. Jak pisze św. Jan, „Jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy się [Chrystus] objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest” (1 J 3,2).

Jak możemy zdobyć się na odwagę podjęcia tej niebezpiecznej drogi do Królestwa? Jak mamy się odważyć przejść z Jerozolimy do Jerycha? Możemy zostać napadnięci przez zbójców i pozostawieni pół żywi. Możemy natknąć się na rannego człowieka i to spotkanie może przemienić nasze życie. Czyż nie jest bezpieczniej pozostać w domu? Tak naprawdę możemy podjąć wyzwanie drogi dlatego, że wcześniej przeszedł nią Bóg. To właśnie Bóg przechodził z Jerozolimy do Jerycha, a więc my możemy bezpiecznie przejść Jego śladami.

To przypowieść o przemianie ludzkiej osobowości. W głębi tej historii natomiast znaleźć można inną jeszcze opowieść, o przemianie tożsamości Boskiej.

Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha….

Jeruzalem to święte miasto, miejsce, w którym w swojej świątyni mieszka Bóg. Jednak nasza droga biegnie od świątyni, od najświętszego z miejsc na ziemi.

Kapłan także podąża drogą do Jerycha. Wiele rodzin kapłańskich zamieszkiwało Jerycho, a więc gdy kończył się okres służby w świątyni, kapłani wracali tamtędy do swoich domów. Kiedy jednak kapłan zauważa ciało pobitego człowieka, przechodzi obok. Dlaczego? Nie dzieje się tak dlatego, że był to człowiek bez serca. Pobity opisany jest jako „na pół żywy”. Z reguły komentarze są zgodne, że nie mógł dotknąć ciała tego na wpół żywego człowieka z obawy, że uczyni go to nieczystym. Bóg życia nie ma nic wspólnego ze śmiercią, a więc kapłani świątyni mieli bezwzględny zakaz dotykania zwłok. Kapłan ten nie dostrzega potrzebującego pomocy, a jedynie zagrożenie dla własnej świętości. Lewita, który także służył w świątyni, przeszedł obok z tego samego powodu. Samarytanin był kimś nieskończenie odległym od świętości Przybytku. Był heretykiem i schizmatykiem. Samarytanie ustanowili nawet swoją własną świątynię. Byli więc wcieleniem nieczystości. Jednak ten gest współczucia odkrywa nowe miejsce, w którym objawia się świętość Boga. Możliwe nawet, że użycie wina i olejków jest nawiązaniem do dwóch elementów wykorzystywanych przy składaniu ofiar w świątyni. Tu właśnie jest prawdziwe miejsce ofiary, w której przebywa Bóg. Cały tekst przeniknięty jest myślą wyrażoną przez Ozeasza (Oz 6,6): „Miłości pragnę, nie krwawej ofiary”. I tak Samarytanin zanosi rannego do gospody. Zwłoki nie stanowią zagrożenia dla prawdziwej świętości. Bóg życia może ogarnąć zmarłych i dać im życie. Krzyż jest prawdziwą świątynią, w której objawia się chwała Boga.

Jedną z najbardziej wzruszających mszy żałobnych spośród tych, którym przewodniczyłem, była ta w intencji człowieka o imieniu Benedykt. Zmarł on na AIDS w 1985 roku. Udzieliłem mu sakramentu namaszczenia chorych zaledwie godzinę przed śmiercią. Zapytałem go wtedy, czy ma jakieś szczególne życzenia. Odpowiedział, że chciałby, żeby mszę pogrzebową odprawiono w katedrze westminsterskiej. Był to okres, kiedy z powodu małej wiedzy o AIDS wiele było w stosunku do tej choroby strachu i uprzedzeń. Jednakże władze katedry zgodziły się spełnić ostatnią wolę zmarłego. Katafalk z trumną ustawiono w centrum katedry, w sercu angielskiego katolicyzmu. Był to piękny symbol tego, gdzie zamieszkuje Bóg. Benedykta dotknęła okrutna choroba, której towarzyszą odrzucenie, odraza i strach. Teraz znajdował się w samym centrum tego świętego miejsca, pośród przyjaciół, z których wielu także chorowało na AIDS. Bóg życia objawia się wtedy, gdy zamieszkujący obrzeża stają się centrum.

„Kto jest moim bliźnim?”, pyta uczony w Prawie. To pytanie staje teraz przed Europą. Jakie są nasze powinności wobec innych? Jest wiele trudnych pytań, na które należy znaleźć odpowiedzi. Niepotrzebna nam do tego pomoc prawników i polityków. Widomym efektem przypowieści jest to, w jaki sposób zadajemy takie pytania. W jaki sposób mam stawać się bliźnim pobitego? W jaki sposób mogę odkryć siebie z nim i dla niego? W jaki sposób mogę odkryć w nim Boga? Gdyż tak naprawdę, to Bóg leży przy drodze, odarty z ubrania i pobity, i czeka na mnie.

Calmadoli, 30 czerwca 2001 roku

przeł. Marcin Turski

1 Martin Buber, Concilium, maj 1973.
2 Iris Murdoch, The Fire and the Sun: Why Plato Banished the Artsist, Oxford 1979, s. 36.

Ściany wstydu
Timothy Radcliffe OP

urodzony 22 sierpnia 1945 r. w Londynie w Wielkiej Brytanii – dominikanin, wieloletni profesor Nowego Testamentu na Uniwersytecie Londyńskim, generał Zakonu Kaznodziejskiego (1992-2001). Święcenia kapłańskie przyjął w 19...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze