Sceny z pojedynczego życia
fot. clem onojeghuo / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Dobrze jest chyba tylko rano, gdy z nikim nie trzeba toczyć bojów o łazienkę. Im później, tym gorzej. Im się jest starszym, tym trudniej. Na pozór całkiem inaczej: zawsze na wszystko ma czas, zawsze wolny, często przy forsie.

Nieraz się zastanawiałam, gdzie jest granica. Po której stronie jeszcze jestem singlem, po której już człowiekiem samotnym? Samotność nie brzmi dobrze. Gdy słyszysz o człowieku samotnym, niemal automatycznie ci go żal. Singiel to co innego. Singiel brzmi nowocześnie. Wyzwalająco, wyzywająco, kusząco. Lepiej powiedzieć o kimś pojedynczym – „Mój przyjaciel singiel” niż „Mój samotny przyjaciel”.

Ale gdzie jest granica? Im częściej o niej myślę, tym bardziej widzę ją w wyborze. Singielstwo to dla mnie świadomy wybór bycia w pojedynkę. Samotni stajemy się niezależnie od swoich decyzji. Tyle że to koniec prostego podziału. Bo te dwa stany na „s” na co dzień bardzo się przenikają.

Chomik

Scena z filmu. Magdalena Cielecka siedzi na kanapie. Naprzeciwko w fotelu Jerzy Radziwiłowicz. Jej psychoterapeuta. To serial HBO Bez tajemnic. Ona – wzięta prawniczka z dobrej kancelarii, singielka. Praca w życiu na pierwszym miejscu. W pewnej chwili opowiada o swoim domu. Jeden pokój do tego, drugi do tamtego, kolejny jeszcze po coś, wreszcie w którymś – treningowy rower stacjonarny. Jeździ na nim codziennie. – Wiesz, czuję się chwilami jak ten chomik w kółku – mówi. – Muszę kręcić, muszę biec.

Chomik zostaje mi z tyłu głowy. Wychodzi nieraz na zajęciach fitness. Na aerobiku, na bieżni, przy – jakże by inaczej – kręceniu pedałami w rytm muzyki, której słucham tylko na tych zajęciach, bo do niczego innego się nie nadaje. Inni wokół też tak robią, więc chyba wszystko jest OK.

Ale to tylko złudzenie. Jest daleko od OK. Podświadomie wiem, że niczym bohaterka Bez tajemnic zabijam wolny czas. Tyle że wciąż się jeszcze oszukuję. Że dbam o siebie. Że ta przemiana w chomika jest dla zdrowia. Że to niezbędna forma relaksu po całym dniu spędzonym przy biurku.

Kobieta samotna jest dla każdej firmy łakomym kąskiem. Pracuje jak szalona. Awansuje, choć jej nie zależy. Bo ucieka. Ucieka w pracę. Najczęściej po jakimś osobistym dramacie. Oczywiście, są takie, które świadomie wybierają karierę, odrzucając rodzinę. Ale to chyba sporadyczne przypadki. Gdy rozglądam się wokół, widzę nas raczej, jak liżąc rany, rzucamy się w pracę. To fatalny kierunek ucieczki. Ale często jest na wyciągnięcie ręki. I w końcu każda ma swój rozkład jazdy: praca – fitness – dom, praca – fitness – dom. Nieraz jeszcze są inwestycje w umysł, nie tylko w ciało. A więc: więcej książek, więcej kina, więcej teatru, więcej, więcej… Poszerzamy rozkład jazdy: praca – fitness – inwestycje w umysł – dom, praca – fitness – inwestycje w umysł – dom.

Tego ostatniego nie można mylić z prawdziwym domem. Nie jest nawet jego namiastką. Nie ma w nim rodziny. Nikt na ciebie nie czeka z herbatą, gdy zmęczona po pracy wracasz do tego domu. Nikt nie chce wysłuchać, jaki miałaś dzień, jakie sukcesy, jakie porażki. I ty nikogo nie pytasz, jak było w szkole, w pracy. Są puste ściany. Jeden pokój do tego, drugi do tamtego, kolejny jeszcze po coś. Jeśli o którymś z nich wciąż myślisz jako o przyszłym pokoju dla dziecka, to nie jesteś singielką. Jesteś samotna.

Sieć

Scena z życia. Siedzę na plotkach u Marty. Słucham. Decyzje już zapadły, mój głos doradczy nie jest więc potrzebny. Na wszelki wypadek kiwam jednak potakująco głową. Marta na dniach założy sobie konto w miejscu, które w wirtualnej rzeczywistości łączy ludzi w pary tak dobrze, jak żadne inne (jeśli wierzyć reklamom). Bo Marta ma już dość bycia w pojedynkę. Chce mieć wieczorem herbatę, gdy wraca z pracy, i pytania, jak jej minął dzień. Chce mieć męża i dzieci. Chce tego bardzo mocno, świadomie, dojrzale. A chcenie to potęgują zapewne przygotowania do ślubu młodszej siostry.

Tak nas wychowano albo tak już jesteśmy stworzone. Do życia w parze, do rodzenia dzieci. Tu niejedna feministka mogłaby się żachnąć, choć w tym stwierdzeniu nie ma nic zdrożnego. Dla wielu kobiet bycie żoną i matką to sens życia. Także dla wielu inteligentnych kobiet, a nie tylko typowych kur domowych.

Marta jest taką właśnie inteligentną, świetną babką i chce mieć wreszcie rodzinę. Tygodniami dopieszczała więc swój profil, który teraz umieści w sieci. Staram się ją jeszcze przestrzec, że kilka lat temu już tego próbowałam. Zgłosił się Niemiec po czterdziestce, na zdjęciu przypominający początkowe stadium reklam środków odchudzających. Nie wygląd był jednak istotny, a składnia niczym u troglodyty. Porażona, czym prędzej wypisałam się z portalu. Potem nigdy już nie próbowałam. To był kolejny krok w budowie takiej ochronnej muszli, w której chowam się dziś przed ludźmi. Nie zawsze, nie wciąż. Ale – niczym ślimak – stale mam ją przy sobie. Na wszelki wypadek. Bo nie zawsze świat bywa przyjazny.

Marta wie jednak swoje. Idzie naprzód jak burza: ma plan, chce go zrealizować. Już tego nie zatrzymam. Za kilka miesięcy będę ją pocieszać. Po przebojem zdobywającej świat singielce nie będzie śladu. A smutna i samotna Marta powie o sobie straszne rzeczy: – Czułam się jak desperatka, która wystawia się na sprzedaż. Wiesz, na takim targu się wystawiłam. Sama to sobie zrobiłam. Aż dziw, że nikt przed kupnem – niczym koniom albo niewolnikom – nie chciał mi zaglądać w zęby.

Mall

Scena z życia. Kasię poznam, gdy będzie już szczęśliwą narzeczoną Pawła. Któregoś wieczoru przy dobrym winie wspomni swoje singielskie czasy w wielkim mieście. Nie z rozrzewnieniem, raczej z rozbawieniem. A mnie jej opowieść porazi.

Oto weekend. Kasia i dwie lub trzy jej ówczesne koleżanki singielki umawiają się na zakupy. Oczywiście w modnej galerii handlowej, popularnie zwanej z angielska mallem. W takim – za przeproszeniem – shoppingu nie byłoby jeszcze nic dziwnego, wszak na całym świecie miliony młodych kobiet lubią w sobotnie przedpołudnie poszwendać się po sklepach z ciuchami. Tyle że Kasia z koleżankami na mall poświęcała całą sobotę.

Rozkład dnia wyglądał mniej więcej tak: dziewczyny przychodziły do galerii, gdy tylko ją otwierano, żeby w jednym z tamtejszych lokali gastronomicznych spożyć pożywne śniadanie. Dalej było kilka godzin łażenia po sklepach, przeglądanie, przebieranie, kupowanie, naprawdę długie godziny spędzone na weekendowym odcinaniu kuponów od singielskiej codzienności harowania ponad normę w korporacji i zarabiania ogromnych pieniędzy, z którymi nie do końca wiadomo, co zrobić. Czas na obiad – tu zaliczamy kolejny lokal gastronomiczny (a tych w mallu nie brak). Po obiedzie – wiadomo! – dobre kino, bo kto to widział mall bez kina dobrego, sieciowego, z najnowszymi filmowymi przebojami. Wreszcie kieliszek wina albo dobry drink, naturalnie także w mallu. I tak od otwarcia do zamknięcia Kasia z koleżankami potrafiła całą sobotę spędzić w modnej galerii handlowej.

Przeraża mnie to, ale nie potępiam. Staram się zrozumieć. Może takie miejsce daje złudne poczucie bezpieczeństwa? Albo bycia w środku życia? Gdy kilka lat temu pracowałam w korporacji w wielkim mieście, też zdarzało mi się w weekend wyjść do malla. Nie na cały dzień, ale jednak. Obiad i kino. Tak było najprościej. Bo weekend dopadał mnie nagle, a czas bez pracy tracił sens. Nie był zaplanowany. Nie był wyczekiwany, by go mieć dla męża i dzieci. Mógł być przeleżany z książką. Mógł być dniem piżamowym w całej rozciągłości. Tyle że im dłużej człowiek jest sam ze sobą, tym nieraz bardziej ciągnie go do innych. Tak więc pełna mobilizacja i wyjście. Mall był za rogiem budynku, w którym firma wynajęła mi mieszkanie.

Dziś myślę, że wolny czas jest przekleństwem człowieka samotnego, który szuka ukojenia i namiastki wspólnoty w pracy. Dla dobrze zorganizowanego singla w grupie (sic!) weekend może być czasem fantastycznym. Przecież Kasia nie spędzałaby całej soboty w mallu z koleżankami, gdyby tego nie lubiła. Ba! Mogło być nawet tak, że dziewczyny czekały na tę sobotę jak czteroosobowa rodzina czeka na wspólny weekendowy wypad za miasto. I nic nam do tego. I może wcale nie musimy tego rozumieć.

Skrzynka

Scena z filmu. Adaś Miauczyński otwiera skrzynkę na listy w klatce swojego bloku. To Dzień świra Marka Koterskiego. Grający Adasia Marek Kondrat przegląda nad wyraz obfitą korespondencję. Pizza Hut do niego pisze i całe mnóstwo innych jeszcze firm.

Kultowy już film Koterskiego jest niesłychanie trafnym obrazem współczesności. Są więc wspomniane stosy ulotek, politycy, którzy kłócą się o nic nieznaczące drobiazgi, źle opłacani nauczyciele, synek rozwiedzionego małżeństwa, sąsiedzi, którzy nie tworzą wspólnoty. I chyba to widzi większość widzów.

Mam inaczej. Zagłębiam się w pojedynczość bohatera. I widzę okrutnie smutnego faceta, któremu życie się nie udało. I boję się. Z jednej strony – trafić na kogoś takiego. Boję się, bo za tym może iść desperacja kurczącego się czasu. Desperacja tykającego zegara biologicznego. Wreszcie desperacja pojedynczego życia. A desperacja jest złym doradcą. Może dlatego znów, na wszelki wypadek, przypominam sobie o muszli ślimaka. Azyl. Zawsze przy mnie. Zawsze mogę się schować. Zawsze w porę wycofać. Bo świat nie zawsze bywa przyjazny.

Z drugiej strony boję się o siebie. Że też mi się tak życie nie uda, jak Miauczyńskiemu. Że będę już tylko wyciągać ze skrzynki coraz więcej zbędnych ulotek reklamowych albo – jak bohater jednego z odcinków serialu 07 zgłoś się – zacznę sama do siebie wysyłać kartki z wakacji. Że mój kontakt z drugim człowiekiem ograniczy się tylko do SMS-ów i mejli, a sztuka epistolarna między mną i bliskimi wyginie jak prehistoryczne gady. To się wydaje nieważne dziś, ale w chwilach, gdy kogoś brak, gdy chce się kogoś wspomnieć, nie mieć zdjęć czy listów jest przekleństwem. Myśleć o kimś, wgapiając się w SMS-y na ekranie komórki? Żałosne.

Kiedyś listonosz pomylił skrzynki. Spojrzałam na imię, nazwisko, adres. Pomyślałam – zaniosę, daleko nie mam. Po drugiej stronie drzwi odezwał się kobiecy głos. Przerażony. Długo nie chciała otworzyć, długo negocjowałyśmy. Musiałam czytać, co jest na kopercie, kto to przysłał. Tłumaczyć, gdzie mieszkam i jakim to sposobem znalazłam się w posiadaniu korespondencji adresowanej do niej. Miałam dość. Jak każdy, kto chce zrobić coś dobrego, a odsądzany jest od czci i wiary. Wreszcie otworzyła. Starsza, dystyngowana. Pierwszy uśmiech. Chyba ulga, że naprawdę za drzwiami stoi tylko kobieta, a nie jakaś bandycka zgraja. Dziś mówimy sobie „Dzień dobry”. Ona – w letniej garsonce i kapeluszu, ja w dresach, w biegu na fitness. Wiem, że nie chcę dla siebie takiej jesieni życia. Pełnej strachu i bojaźni, co też czyha za drzwiami.

Medalik

Sceny z książki. Adrian umiera. Praktycznie przez całe Wyznaję Jaume Cabré pozwala swojemu bohaterowi umierać. Pasjonująca historia życia, zła, pożądania pewnych unikatowych skrzypiec, którą opowiada nam Adrian, nie zmienia tego, że on umiera.

Są więc pierwsze objawy wiotczenia mózgu u bohatera będącego intelektualnym gigantem. Jest niemoc poruszania się we własnym świecie. Niemoc przyjaciół. Wreszcie decyzja, że Adrian trafi do domu spokojnej starości. A spokojna starość w tej nazwie to nic innego, jak oksymoron, jak Mickiewiczowski „suchy ocean”. Adrian z dnia na dzień dziecinnieje, wchodzi do krainy dotąd nieznanej. Jest przy nim wierny przyjaciel, ale… To już nie to, gdy obaj byli młodzi, oddani sobie bezgranicznie. Ten drugi ma już za sobą rozwód, dorosłego syna, a teraz nową kochankę.

Uciekając przed śmiercią Adriana, myślę o tych światach, które są na co dzień obok nas – ludzi pojedynczych. Przyjaciele, znajomi, chętnie z nami wyjeżdżają, chętnie spędzają z nami czas. To się nieraz zmienia, gdy sami założą rodziny. I nie powinno dziwić. Wszak to normalna kolej rzeczy. Dla kogoś samotnego przebywanie w orbicie innej rodziny też staje się coraz bardziej trudne czy krępujące. Nikt nie chce litości. Siłą rzeczy zaczynamy się oddalać, chować. Ślimak. Muszla.

Moment, w którym salowa kradnie Adrianowi medalik, jest porażający. Bo czytelnik wie, jak wielką wartość sentymentalną ma ten medalik, jak wiele przeszedł przez wieki. Jak bardzo powinien zostać na szyi Adriana. Ta scena naładowana jest przemocą wobec słabszego samotnego człowieka. A czy jest coś gorszego?

Kiedy to czytam, tym bardziej się boję swojego końca. Że nie będzie szpitalnego łóżka jak z amerykańskiego filmu z wianuszkiem dzieci i wnuków dookoła. Że nie będzie tak czysto, czarno-biało i spokojnie, jak w Pora umierać Doroty Kędzierzawskiej (z fenomenalną Danutą Szaflarską w roli głównej). A potem myśli znów biegną do Adriana. Może jednak tak jest lepiej? Gdzieś po drodze włącza się mechanizm niepamięci. On nie wie przecież, co ona robi z jego medalikiem. Może tak będzie lepiej…

Imiona niektórych bohaterek zmieniłam.

Sceny z pojedynczego życia
Zofia Kotlińska

urodzona w 1979 r. – absolwentka socjologii, podróżniczka. Obecnie mieszka i pracuje w Poznaniu....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze