Rozważania na piasku
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Oczekiwanie nie jest czymś pustym. Oznacza skierowanie się ku czemuś. Jest to postawa dynamiczna, której nie charakteryzuje ani obojętność, ani zachłanność, ale miłość?

Stronice te zrodziły się na pustyni. Mogę jednak zapewnić, że nie narodziły się jako książka.

Wracając z Sahary, nie miałem przy sobie nawet jednej notatki. Zawsze też oświadczałem tym, którzy zachęcali mnie do pisania na temat pustyni, że nie zrobię tego, ponieważ miałem wrażenie, iż pustynia staje się tematem zanadto zużytym.

Chciałem, by ta niezwykła podróż znalazła się wyłącznie w poufnym notatniku najgłębszych doświadczeń. Co najwyżej czerpałem z archiwum pamięci, by przeżyć powtórnie niektóre epizody z towarzyszami tej przygody.

Nieoczekiwanie po upływie trzech lat moje przejście przez pustynię zaczęło ujawniać się w refleksjach, intuicyjnych odczuciach, w obrazach coraz to bardziej przynaglających.

Przede wszystkim odczułem gwałtowną potrzebę przekazania innym tego, co tam odkryłem, ale dopiero po oczyszczeniu, po przefiltrowaniu wszystkiego przez szorstki kontakt z rzeczywistością.

Poza tym moja obecność w ośrodku życia wewnętrznego, w którym mam szczęście spotykać bardzo wiele osób, które odczuwają potrzebę „pustyni”, ale są zmuszone liczyć się z nieubłaganym asfaltem miejskim, pozwoliła mi zweryfikować autentyczność tego doświadczenia. Zweryfikować od strony możliwości przeniesienia go daleko od wydm piaskowych, tysiące kilometrów od Sahary, w ogłuszający zgiełk miast, w wir naszego codziennego zabiegania.

Pustynia — nie jako miejsce geograficzne — ale jako konieczny punkt odniesienia dla zdezorientowanego życia, któremu zagraża rozpad, zagłada, którego jałowy niepokój pozbawia treści.

Pustynia to wielki temat ukazujący niemal naocznie, jaka powinna być egzystencja, by można było odnaleźć jedność; jaka powinna być droga, by nie spowodowała śmierci z pragnienia.

Gdy człowiek zrozumie tę lekcję pustyni, zaczyna zdawać sobie sprawę, że można być pustelnikiem, koczownikiem również bez pustyni, dlatego nie szukam już pustyni na mapie.

Bezkresna Sahara 1 przygarnia mnie w kącie domu, nawet na autostradzie, na placu, na zatłoczonej ulicy, ilekroć postanawiam wyrwać się z niewoli tego, co przypadkowe, iluzoryczne, z szantażu konieczności, z uwarunkowań pozorów, z totalitaryzmu czynności, z dyktatury zewnętrzności.

Pustynia nie jest już rzeczywistością zbudowaną z piasku, ale przestrzenią życiową, przestrzenią, w której „oddycha się Duchem”.

W książce tej — rzecz jasna — często mowa będzie o pustyni.

Trzeba jednak pamiętać, że nie istnieje tylko jedna pustynia. Istnieją nieskończone pustynie i nieskończone oblicza tej samej pustyni.

Pustynia jest miejscem przeraźliwym, jałowym, suchym, gdzie wszystko mówi o śmierci. I jest równocześnie miejscem odpoczynku, słodyczy, życia.

Intymność i wrogość. Udręka i szczęśliwość. Łzy i olśnienie. Szczęście i doświadczenie.

Ziemia błogosławieństwa i ziemia przekleństwa.

Tremendum et fascinans.

Pustynia jest twarda, bezlitosna.

Możesz na niej zginąć z pragnienia, ale ryzykujesz również śmierć topielca, jeżeli przypadkiem zacznie padać.

Przyroda tutaj składa się ze skrajności. Nieprawdopodobna żyzność i okrutna jałowość.

Możesz całymi latami oczekiwać na kroplę deszczu i gdy nagle nadchodzi potop, wadi (suche łożyska rzek) w zastraszający sposób zmieniają wszystko.

Spotykasz oazy pełne tryumfu zieleni i życia, i tuż tuż — zapuszczasz się w opustoszałe obszary, na których wydaje ci się, że jesteś skazany na szaleństwo.

Pustynia może być grobem i kołyską. Miejscem zatracenia i wyzwolenia. Śmiercią i zmartwychwstaniem. Wyjałowionym terenem i ogrodem. Przedsionkiem piekła i odbiciem nieba.

Rozumiesz więc teraz, dlaczego w języku arabskim istnieje około czterystu określeń, które mogą mieć znaczenie przeciwstawne albo dwojakie 2 Na przykład to samo słowo może oznaczać dalekość i bliskość, to, co odkryte, i to, co zasłonięte.

Na pustyni znajdujesz Boga obecnego–nieobecnego, bliskiego–dalekiego, widzialnego–niewidzialnego, jawnego–ukrytego. Boga najczulszych spotkań i Boga, który doświadcza cię ukrzyżowującą samotnością. Boga, który pociesza, i Boga, który cię dręczy. Boga uzdrawiającego i torturującego. Boga, który przemawia do ciebie i który nie udziela ci odpowiedzi.

Do pustyni można odnieść również to, co Nicolao della Flue mówił o modlitwie: „Bóg może sprawić, że modlitwa jest tak miła dla człowieka, iż idzie on na nią jak na tańce. A może sprawić, że będzie dla niego walką”.

Taniec i walka równocześnie.

Ta właśnie dwoistość pustyni pozwala zdefiniować to doświadczenie, doprowadzone aż do końca, jako sprawę nadzwyczaj „poważną”.

Mogę oświadczyć z całym spokojem, że nie miałem żadnych romantycznych wizji pustyni.

Nie była ona dla mnie ucieczką od rzeczywistości ani rodzajem oazy intymności, schronieniem w indywidualizm czy powrotem do prywatności. Przeciwnie, stała się dla mnie szkołą świadomości, odpowiedzialności, wspólnoty.

I jeszcze jedna obserwacja. Spostrzegam, że rozważając to doświadczenie, wiele stron pozostawiłem poza książką. Nie chciałem, by była ona zbyt obszerna, ale by stała się rodzajem kieszonkowego, dyskretnego przewodnika. Wiele spraw pozostaje jeszcze do powiedzenia. Przede wszystkim o pustyni, którą starałem się sobie stworzyć wśród asfaltu po powrocie z Sahary.

Myślę więc, by podjąć ten temat w dwóch dalszych seriach refleksji: „Rozważania na krawędzi studni” i „Rozważania na asfalcie”.

Życzyłbym sobie naturalnie, by po drodze dołączyło do mnie, poza tymi trzema, którzy towarzyszyli mi na Saharze, wielu jeszcze przyjaciół.

Mogę zapewnić, że się nie rozczarują.

Pustynia bowiem nie rozczarowuje. Szczególnie jeżeli ją zaakceptujesz w jej podwójnej rzeczywistości: śmierci i życia, nieobecności i obecności.

I nie rozczarowuje Ten, który wzywa cię na pustynię, byś mógł zawołać: O beata solitudo! — O błogosławiona samotności! — i który nie pozwala, byś był samotny.

Niektórzy twierdzą, że doświadczenie pustyni jest „propedeutyką Spotkania”.

Rzeczywiście, urok tej przygody jest urokiem Obecności.

Pustynia jest miejscem wyjścia.

Nie jest stworzona po to, by w niej zamieszkać, by tam się zadomowić. Przechodzi się przez pustynię, by pójść dalej.

Człowiek ryzykuje podjęcie tej drogi, gdyż Duch Święty popycha go ku Ziemi Obiecanej temu, kto gotowy jest mieć w ustach piasek przez czterdzieści lat, nie zapominając, że jest wezwany na święto.

„Nie zabraknie nigdy bezkresnej przestrzeni dla tego, który biegnie do Pana” (Grzegorz z Nyssy).

Pustynia otwiera się jedynie przed tym, kto rezygnuje z jej zdobycia

Pierwszym słowem, które usłyszałem u progu pustyni, było: Attendez! — Czekaj!

Od razu pojąłem, że muszę zdjąć nogę z pedału gazu.

Nie ma sensu się śpieszyć, protestować, krzyczeć, że jeżeli przyjedziesz za późno, nie znajdziesz miejsca do spania w oazie.

Attendez!

Musisz poczekać. Paszport może zostanie ci zwrócony za dziesięć sekund lub za dwie godziny, za pół dnia czy nawet dopiero jutro.

Jeżeli jest piątek, święty dzień muzułmanów — jesteś zmuszony podporządkować twoje plany wymogom religijnym innych.

Attendez!

Setki razy słyszeć jeszcze będę to słowo. Na placówkach policji. W hotelach. Nawet u pasterzy wielbłądów, których pytałem o informację.

Najpilniejszą sprawą na pustyni jest… oczekiwanie.

Nic nie załatwia się tu natychmiast. Nic nie przychodzi na czas. Mam tu na myśli czas przez ciebie określany.

Jedyne, co masz do dyspozycji, to możliwość oczekiwania.

Nie zostaniesz przyjęty przez pustynię, jeżeli nie potrafisz czekać.

Zdjąłem z ręki zegarek. Dla kogoś jak ja udręczonego mentalnością zachodnią, stałby się narzędziem tortur.

Zdecydowałem, że nie ma sensu przestrzeganie programów i planów wyprawy.

Pierwszą praktyką ascetyczną, którą nakłada pustynia, jest oczyszczenie siebie z pośpiechu, niepokoju, niecierpliwości, tyranii terminów.

Tutaj musisz koniecznie odrzucić „kompleks kapitana statku”.

W trakcie oczekiwania czujesz się mały, nieznaczący, skulony na jakimś stołku, gdy tymczasem nikt nie martwi się o twe sprawy. Twoje nazwisko nic nikomu nie mówi. Twoje pilne obowiązki nie mają tu znaczenia. I zdajesz sobie sprawę, że świat idzie naprzód nawet bez twego mozolnego pośpiechu.

Twój niepokój tyle samo znaczy, ile ich spokój, raczej nawet trochę mniej.

Możesz coś uzyskać, nie tyle waląc pięściami czy depcząc innym po piętach, ile okazując to, co w tych stronach ma ogromną wartość: umiejętność wyczekiwania.

Na pustyni wkraczasz w inny wymiar czasu, gdzie na miejscu wskazówek zegara znajdują się cierpliwość i kamienny spokój.

Twój organizm musi się przystosować nie tyle do innego rozkładu czasu, ile do innego rytmu, wręcz do innego sensu życia.

Jeżeli się nie przystosujesz — czeka cię wyczerpanie nerwowe. Jeżeli natomiast uda ci się włączyć do tego nowego wymiaru, znajdziesz w sobie nieoczekiwany spokój, poczucie wolności nigdy przedtem niedoświadczane, zadziwiającą umiejętność zdumiewania się.

Pustynia nie lubi ludzi, którzy podchodzą do niej gwałtownie, narzucając własne terminy i naginając ją do własnych programów. Szybko się mści i każe sobie drogo płacić za zarozumiałość.

Pustynia otwiera się dla tych, którzy zsuwają sandały pośpiechu i powoli boso wędrują, pozwalając, by piasek parzył i gładził ich stopy.

Jeżeli rezygnujesz ze zdobycia pustyni, jeżeli nie czujesz się jej panem, jeżeli umiesz spokojnie oczekiwać na coś, co ci się nie należy — wówczas pustynia nie będzie traktować cię jako intruza i dopuści cię do swych tajemnic.

Attendez!

Musisz udowodnić, że niepokój podyktowany myślą o osiągnięciu celu zastąpiła umiejętność czekania.

W przeciwnym razie nie otrzymasz wizy wjazdowej.

Gdy przestajesz nerwowo spoglądać na zegarek, zaczynasz coś dostrzegać…

Modlitwa jako forma czasownika „oczekiwać”

Nauczyłem się również osobiście odmieniać czasownik „oczekiwać”. Ćwiczenie to jest bardzo trudne.

Rozpocząłem je już pierwszego dnia, w Beni Abbes.

Wyjazd nastąpił wcześnie rano. Bochenek chleba pod pachą (zdobyty w męczącej kolejce — w tych stronach łatwiej jest dostać benzynę niż chleb), manierka z wodą. Trzech kwadransów potrzeba na dojazd do wydm Wielkiego Ergu.

Łatwo to powiedzieć. Spróbujcie jednak wyobrazić sobie dzień, spędzony na górze piachu, gdy smaga cię wiatr, w słońcu, które niczym młot mogący ogłuszyć bizona wali cię w głowę pośród naprzykrzających się much.

Bez książki, bez ołówka, bez kogokolwiek, z kim można by się porozumieć.

Mózg jeszcze bardziej pusty niż zazwyczaj.

Co mam robić? Nic. Czekać i koniec.

Brat Ermete przed wyjazdem powtarzał mi nieustannie: modlitwa jest stanem oczekiwania.

I trwałem tam jak kamień. Oschły, obojętny.

Wystawiony na słońce i wiatr.

Nie doświadczałem niczego. Nic nie czułem, poza coraz to bardziej nasilającymi się mdłościami.

Miałem wrażenie, że oszaleję.

Czas był okrutnie powolny. Nie mijał. Co więcej, wydawało się, że przykleił się do mnie, że mnie miażdży z zamiarem zadręczenia.

Podejrzenie, że wszystko jest pomyłką.

Czy warto było zrobić sześć tysięcy kilometrów, by znaleźć się w tym stanie rozpaczliwego ubóstwa, ogłupienia, bezwładu?

Modlitwa wydawała mi się niemożliwa. Jeżeli to jednak było modlitwą, to modlitwą skamieniałą.

Po co dalej tracić czas?

Trwałem jednak z uporem, jakby chodziło o zakład. Trudno przyznać się przed wszystkimi do fiaska, stwierdzić, że to była kolosalna pomyłka.

Potem, dzień po dniu, zacząłem odczuwać, że ogarnia mnie pewien spokój, zacząłem doświadczać dziwnej ciszy.

Nie, nie miałem wizji dających pewność. Nie odczuwałem pociechy. Nadal pozostawał niepokojący lęk, że nic tu nie wykombinuję.

Jednak zdawałem sobie sprawę, że coś się działo. Nie potrafiłbym powiedzieć dokładnie, co. Pewnych zjawisk nie da się opisać, a nawet wytłumaczyć.

Było to jednakże coś więcej niż tylko wrażenie. Była to pewność, że w moim wnętrzu powstała równowaga. Drogę torował sobie odmienny sposób widzenia rzeczywistości. Nie byłem już tym, kim poprzednio, chociaż na zewnątrz nic nie można było dostrzec. Chociaż nie odczuwałem też żadnej satysfakcji.

Ta modlitwa niemocy miała może na celu doprowadzenie mnie, pozbawionego wszelkiej pomocy, gotowego jedynie do udostępnienia siebie nieznanej sile — do krańcowego punktu mej słabości.

Trzeba wypalać się w oczekiwaniu. Trzeba nie tylko wyeliminować obronę, ale zniszczyć również warty i wieże obserwacyjne.

Zaiste bowiem siła, która wyzwala się z modlitwy niemocy, ujawnia się wówczas dopiero, gdy nie ma innych sił w akcji, a przede wszystkim gdy wyeliminuje się chęć kontroli nad tym, co się dokonuje.

Dopiero wówczas, gdy nie masz już nawet chęci, by spytać siebie, co właściwie kombinujesz, możesz być pewien, że wewnątrz ciebie Ktoś dokonuje decydujących operacji.

I być może najtrudniejsze do pokonania są właśnie nasze pretensje, by móc zmierzyć działanie Ducha.

Trzeba przestać zastanawiać się nad tym, do jakiego punktu się doszło.

Skulony na czerwonawej wydmie piaskowej — nie martwiłem się już więcej o to, dokąd doszedłem. Byłoby nawet śmieszne zamartwiać się tym. Trwałem tam niezmiennie nieruchomo.

Ważne było, by czekać na Kogoś, kto nadchodził z daleka. By oddać Mu cały swój czas.

Oczekiwanie nie jest czymś pustym. Oznacza skierowanie się ku czemuś. Jest to postawa dynamiczna, której nie charakteryzuje ani obojętność, ani zachłanność, ale miłość…

Przeczytałem z Księgi Rodzaju w tłumaczeniu A. Chouraqui 3 epizod o Noem i powracającej do arki gołębicy wysłanej na zwiady — znak ewidentny, że woda jeszcze nie ustąpiła na ziemi. „Przeczekawszy jeszcze siedem dni, znów wypuścił gołębicę” — czytamy w naszych przekładach. Chouraqui tłumaczy zadziwiająco: Il espere encore sept autres jours (8,10). Ma nadzieję jeszcze przez dalszych siedem dni.

Zatem oczekiwać to mieć nadzieję.

Oczekiwanie mierzy wielkość naszej nadziei.

Jedynie wówczas potrafię długo oczekiwać w modlitwie, nie ulegając zniechęceniu czy rozczarowaniu, gdy spodziewam się czegoś ważnego. Gdy spodziewam się Kogoś.

Nie porzucaj twego zydla, nie dezerteruj z twej góry piachu. Wytrzymaj jak najdłużej. Znoś upał zewnętrzny i chłód wewnętrzny, trud bezczynności i gorycz wywołaną brakiem jakiegokolwiek rezultatu, który mógłbyś zapisać na twoim koncie.

Nie pytaj siebie, co właściwie tu robisz. Nie jest ważne, co ty robisz.

Zdaj sobie sprawę, że twoja najbardziej niezwykła czynność — to pozwolić przemijać czasowi, który jakby nigdy nie upływał, gdy się modlisz. Tak. Zmuś go do „przemijania” w nadziei. Tam jest jego prawdziwe miejsce.

Również czas musi brać udział w „wyjściu”.

Trzeba przechodzić z niewolnictwa pośpiechu i monotonii do Ziemi Obiecanej nadziei.

Oto cel modlitwy. Opróżnić czas z nadmiaru spraw, z przesadnej ruchliwości, z szału skuteczności, z manii czynu, z niecierpliwości — i wypełnić go oczekiwaniem.

Niebezpieczeństwo! Modlitwa

Gdy po raz pierwszy zauważyłem ten napis, szybko go sfotografowałem. To dziwne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, napisane w języku francuskim i arabskim brzmiało: Danger! Sable (Niebezpieczeństwo! Piasek).

Piach leżał posłusznie po obu stronach traktu. Płaski obszar, niczym spokojne morze wstrząsane jedynie lekkimi dreszczami. Tu i tam wydmy znajdujące się w należytej odległości jako element dekoracyjny tego specyficznego pejzażu.

Zebrało mi się nawet na żartobliwe uwagi pod adresem moich towarzyszy przygody. Wyobraźcie sobie wiadomość w gazetach: „Nieszczęśliwy wypadek na saharyjskim trakcie. Kilka ziarenek piasku uderza w samochód i przewraca go…”.

A był powód do żartów. Przyzwyczajony do górskich dróg, do napisów ostrzegających przed lawinami czy przed osuwaniem się kamieni, nie potrafiłem sobie wyobrazić „niebezpieczeństwa piaskowego”.

Odechciało mi się żartów na tych dwustu siedemdziesięciu kilometrach między Ghardaia i El Golea.

Ołowiane, przytłaczające niebo ze słońcem, które nagle zostało przyćmione, nie lunęło na nas deszczem, tak jak tego się spodziewaliśmy i pragnęliśmy.

Pierwszy silny powiew wiatru uderzył w auto z nagłą furią. Nie wiem, jak udało mu się pozostać na trakcie.

Podmuchy stawały się coraz natarczywsze, gwałtowniejsze i zarzucały nas zabójczymi masami piasku. Wydawało się, że o szyby uderza grad.

Przywarłem ze wszystkich sił do kierownicy, aby w jakiś sposób zapanować nad złoszczącą się maszyną, którą zarzucało to tu, to tam, niczym kartką papieru, i która stawała w poprzek w najbardziej nieoczekiwanych pozycjach.

Wydawało się, że człowiek pędzi na łyżwach. Przed oczyma czarny, nieprzenikniony mur. Po obu stronach dwie ciemne ściany. Orientacja niemożliwa. W porównaniu z tą sytuacją najgęstsza mgła nad doliną Padu wydawała się zabawką.

To nie był już strach. Byliśmy dosłownie sterroryzowani. Nie myśleliśmy już o wiadomościach w gazetach. Każdy w duchu wzywał swych świętych od nieustającej pomocy.

Trudno ustalić, czy bardziej przerażało rozdzierające wycie wiatru, czy czarny tuman, czy też bezlitosne uderzenia piasku o szybę.

Zatrzymanie się było niemożliwe. Groziło zmiażdżeniem przez ciężarówkę (w tym rejonie istnieją szyby naftowe) lub zasypaniem wędrującą wydmą piaskową.

Trzeba było pośród tej apokalipsy posuwać się naprzód, na oślep, i znosić wściekły atak oszalałej nawałnicy piaskowej.

Miało się wrażenie, że pustynia wypluwa na intruza całą swą wściekłość, że policzkuje cię za zniewagę, że każe ci płacić za zuchwałość, że uświadamia ci, iż nie ujdziesz stąd z życiem.

Pustynia ukazywała się nam w swym najbardziej przerażającym aspekcie.

Trwało to całymi godzinami.

Gdy wreszcie furia cichnie, zatrzymujesz się. Nogi ci drżą. Patrzysz wokoło z uczuciem przerażenia.

Wszystko się zmieniło. Wydmy znajdują się tam, gdzie ich być nie powinno. Te poprzednie są spłaszczone, bezkształtne lub w ogóle nie istnieją.

Nic nie wygląda tak jak poprzednio. Można by powiedzieć, że nawałnica przeprowadziła korektę mapy. Straciłeś orientację. Droga zawalona jest górami piachu. Trzeba wytyczać nową drogę.

Było to przerażające doświadczenie.

Również i tutaj pustynia służy jako „ilustracja”.

Ilustracja niebezpieczeństwa modlitwy.

Wydaje ci się, że przejdziesz spokojnie „poprzez”; że modlitwa, która ci towarzyszy, wyznacza ci drogę; że istnieją dobroczynne przystanki. Możliwość podziwiania uspokajającego, duchowego pejzażu. Programy ściśle określone. Jakaś wycieczka w rejony jeszcze nieodwiedzane, ale z dokładnymi punktami odniesienia i z obozem bazą, który przyjmuje cię po powrocie i pozwala odnaleźć się pośród zwykłych spraw.

Widocznie nie na serio przyjąłeś ostrzeżenie: „Niebezpieczeństwo! Modlitwa”.

Gdy tylko opuszczasz spokojną oazę, nieuchronnie wpadasz w nawałnicę. Modlitwa nie oszczędza cię.

To nie ty przechodzisz przez jej środek. To modlitwa brutalnie przechodzi przez twoją drogę, wstrząsa tobą, powoduje, że się zataczasz, przesuwa cię.

Spostrzegasz, że to już nie ty trzymasz w ręku kierownicę. Twoje życie wydane jest na działanie siły, której nie potrafisz się oprzeć.

Modlitwa gmatwa twoje sprawy, przekreśla twoje plany, niweczy spotkania, uniemożliwia realizację uprzednich zamiarów, niszczy twój obóz bazę.

Modlitwa nim stanie się światłem, jest zamętem, siłą druzgocącą, gęstą ciemnością.

Nie możesz się odnaleźć. Zgubiłeś zwykłe punkty odniesienia. Nie wiesz już nic. („Nie wiem już, co wiem” — mawiał św. Jan od Krzyża). Nic nie rozumiesz. Czujesz się dosłownie zdezorientowany. Mapy wyznaczone przez najbardziej miarodajnych mistrzów duchowych okazują się nieprzydatne.

Modlitwa przekreśla twoją poprzednią wiedzę. Kontestuje twoje doświadczenia. Ośmiesza książki, bez których nie umiałeś się obyć.

Zauważasz, że wszystko po takiej modlitwie ulega zmianie. Musisz zgodzić się z tym, że sytuacja się odmieniła. Musisz zacząć liczyć się z rzeczywistością, z którą nie miałeś dotąd do czynienia. Jesteś zmuszony odnaleźć inną równowagę.

Gdy mija lęk wywołany zagubieniem drogi — wpadasz w popłoch, ponieważ stwierdzasz, że znana ci droga jest nieprzejezdna.

Nie. Modlitwa nie wskazuje ci drogi.

Ona zmusza cię do poszukiwań.

Dobrze będzie, jeżeli ustawisz na widoku, w różnych miejscach modlitwy, to ostrzeżenie: „Niebezpieczeństwo! Modlitwa”.

Duch przeciera pustynne szlaki

Czułem się ważny.

Udało mi się — nie bez trudności — dotrzeć do malutkiej oazy, która nie była nawet oznaczona na mapie. Wprost idealne miejsce na modlitwę.

Zacząłem wędrować pośród pogmatwanych zarysów czerwonych wydm Wielkiego Ergu. Towarzyszył temu ogromny wysiłek, niekiedy lęk, błądzenie, momenty zniechęcenia, a nawet pokusa zaniechania wszystkiego.

Teraz w drodze powrotnej pouczałem dwie francuskie dziewczyny, które też pragnęły tam dotrzeć.

Ponad godzina szczegółowych informacji.

Nie mogły zabłądzić. Wystarczyło pójść po moich śladach, by dotrzeć do tej niedostępnej oazy.

Czekałem na nie z pewną niecierpliwością.

— Był to niewiarygodny wprost dzień modlitwy. Cudowna sprawa. Dzięki za skierowanie nas właśnie tam… — zakomunikowały mi z radością.

Okazało się, że dotarły do oazy zupełnie inną drogą.

Ślady pozostawione przez moje stopy zawiał nocny wiatr. Musiały więc radzić sobie same.

Znalazły miejsce do kontemplacji jeszcze bardziej odpowiednie od mojego.

Było mi głupio.

Trudno jest pozbyć się chęci górowania, kontrolowania innych, również w modlitwie.

Nie brak nam tupetu, by nauczać bliźniego, jak się ma modlić.

Chcielibyśmy, by wszyscy trzymali się naszych schematów, by naśladowali nasze drogi, nasze czasy i nasze postawy.

Na szczęście „podmuch Ducha” bierze na siebie zadanie zasypania śladów. Zaprasza każdego do przeżycia przygody, do dokonania odkrycia, wynalazku.

Nie można nauczyć modlitwy.

Można jedynie ukazać jej sens, urok, smak, zasygnalizować ryzyko, wskazać na możliwości, zachowując przy tym maksymalną dyskrecję.

Nikt nie może powiedzieć drugiemu: „Módl się tak jak ja, a będzie ci dobrze”.

Można jedynie oświadczyć: „Ja tam byłem…”. I dodać po cichu: „Warto popróbować”.

Osobiście chętnie czytam książki na temat modlitwy. Napisane przez tych, którzy często przemierzają ten niezmierzony kontynent. Interesują mnie różne drogi. Entuzjazmuję się nowymi odkryciami.

Są to jednak jedyne książki, z których nie robię żadnych notatek. Nie zdałyby się na nic.

Wystarcza mi odczuwanie dziwnej niecierpliwości, chęci popróbowania, by upewnić się o przydatności tych książek.

Zdaję sobie sprawę, że aby zaspokoić głód, nie wystarcza przeczytanie spisu potraw na karcie.

Wiem też, że gdy tylko rozpocznę wędrówkę, Ktoś weźmie na siebie trud ukazania mi drogi, niezapisanej w żadnej książce.

Tak. Coraz bardziej przekonuję się o tym, że książki, że mistrzowie nie mogą nauczyć modlitwy. Mogą poinformować, że istnieje oaza, w której wody jest pod dostatkiem, ale oaza ta staje się nieosiągalna, jeżeli postanawiasz iść po śladach innych.

Zgadzam się z alpinistami, którzy pokonując ścianę, wyciągają za sobą wszystkie haki, aby uniemożliwić innym wykorzystanie ich trudu.

To nie jest egoizm. To jest szacunek dla twórczych możliwości innych.

Również w modlitwie powinno tak być.

Wystarczy wiedzieć, że ktoś tam dociera… I że powraca odmieniony.

Jedynie wówczas, gdy człowiek nie rości sobie pretensji do ułatwiania drogi innym, umożliwia im dokonanie odkryć.

Tylko wówczas, gdy usuwamy się w cień sami, do akcji wkracza Duch.

Nie izolacja — ale współuczestnictwo

Przed wyjazdem zdawałem sobie sprawę, w przybliżeniu przynajmniej, z ryzyka. Wziąłem pod uwagę również korzyści. Wśród tych ostatnich była jedna, niewyznana, którą mógłbym określić następująco: „Wreszcie przez kilka tygodni nikt nie będzie mi się plątał pod nogami”.

Z pewnością nie była to myśl szlachetna, nawet nie usprawiedliwiały jej mordercze obowiązki ostatniego okresu, które doprowadziły mnie do granic wytrzymałości.

Pustynia już od pierwszego z nią kontaktu postarała się o to, bym zmienił zdanie i bym uświadomił sobie zasadniczą różnicę istniejącą pomiędzy samotnością a izolacją.

Stało się to po straszliwej burzy, w czasie której znów rozszalał się simoun.

Po wąskiej wstędze traktu nacierała na mnie ogromna chmura piachu, która znajdowała się tam, gdzie być nie powinna. Wydawało mi się, że z lewej strony powinno mi się udać przejechać. Nacisnąłem na gaz, by przedrzeć się przez pozornie cienką warstwę piasku.

Gdy już wydawało się, że pokonałem przeszkodę, rozwścieczone koła zaczęły się ślizgać, a auto, zrobiwszy mrożący krew w żyłach piruet, zaryło w sam środek wydmy.

Zabraliśmy się do odkopywania pojazdu. Podobni byliśmy do czterech kretów. Co jakiś czas wynurzaliśmy się, mając twarze oblepione piachem i olejem, by odetchnąć trochę i otrzeć sobie pot.

Co najmniej dziesięć razy próbowałem uruchomić wóz. Na próżno. Maszyna nie chciała mnie słuchać. Trzeba było znów zabierać się do odkopywania.

W pewnym momencie zrozpaczony zawołałem: „Czy to możliwe, żeby nikt nie przejeżdżał tą nieszczęsną drogą?”.

Musiałem przyznać w głębi duszy, że urzeczywistniało się właśnie pragnienie z okresu wyjazdu, by nikt mi się nie plątał pod nogami.

Pustynia od razu zmusiła mnie do wyrzeczenia się tej niecnej myśli.

Musiałem przyznać, że również na pustyni człowiek potrzebuje innych ludzi, że nie można obyć się bez bliźnich.

Gdy już pogodziliśmy się z myślą, że trzeba będzie czekać — może nawet kilka dni — na przyjazd pługu piaskowego (będącego saharyjskim odpowiednikiem pługu śnieżnego), nadjechała z hałasem wielka ciężarówka. Zeszło z niej kilku robotników, którzy zdążali do jednego z szybów naftowych. Zjawili się również, nie wiadomo skąd, dwaj pasterze.

Nie zapomnę nigdy tej sceny: peugeot został przez tych ludzi uniesiony w górę i przeniesiony na odległość wielu metrów, gdy tymczasem dromadery ciekawie obserwowały niezwykłe widowisko.

Gdy operacja dobiegła końca, zacząłem wyciągać z kieszeni portfel. Ludzie zareagowali gwałtownie, jak gdyby ujrzeli coś bezwstydnego, i zakryli sobie ręką oczy.

Nie znałem jeszcze wówczas prawa pustyni, które jest prawem solidarności. Dzisiaj ty potrzebujesz pomocy, jutro ja mogę znaleźć się w biedzie i ty mi pomożesz wydostać się z tarapatów. Pieniądze nie powinny kalać tych prostych stosunków międzyludzkich.

Gdy ruszyliśmy, przez ponad godzinę w aucie panowało milczenie.

Starałem się rozwikłać kłębek pogmatwanych myśli. Miałem wrażenie, że to ja — a nie auto — zaryłem się w wydmę. Teraz dopiero, dzięki opatrznościowemu zbiegowi okoliczności, zacząłem korygować swe pojęcia.

Tak, samotność jest słusznym wymogiem.

Izolacja natomiast oznacza egoistyczną ucieczkę.

Dzięki samotności znajdujesz się w łączności z ludźmi.

Izolacja jest zamknięciem się, odrzuceniem łączności.

Mnisi idą na pustynię nie dlatego, by odseparować się od bliźnich, ale by złączyć się z Bogiem.

Stara formuła zachowuje swą ważność: solidarny samotnik.

Brat Daniel Ange wymyślił znaczące określenie: „Samotność oddziela od innych, by człowiek mógł się stać bratem każdego”.

Izaak Syryjski nie przestawał napominać pustelników, by byli uwrażliwieni na krzyk cierpiących. I nie wahał się twierdzić, że „wielkie słowo samotność” zostaje zniesławione, sprofanowane zlekceważeniem nieszczęścia bliźniego.

Opowiada się, że pewien stary mnich po wielu latach zupełnej samotności zdecydował się udać do miasta, by błagać księcia o łaskę uwolnienia opryszków, którzy splądrowali jego pustelnię.

A inny samotnik 4 gdy udał się na targ, by sprzedać owoce pracy swych rąk, natknął się na cudzoziemca poważnie chorego i opuszczonego przez wszystkich. Wynajął dla niego pokój i przez cztery miesiące opiekował się nim. Dopiero gdy chory wyzdrowiał, samotnik powrócił do swej groty.

Pustelnicy odkryli, że jedynym sposobem rzeczywistej obecności w świecie jest trwanie w Bogu.

Dzięki temu mnisi są rzeczywiście oczyma Kościoła. I jego sercem.

„Można by sądzić, że zakonnicy z powodu klauzury są oddzieleni od świata, że są poza Kościołem. W rzeczywistości znajdują się w centrum Kościoła” (Paweł VI).

Samotnik nie odseparowuje się, nie jest kimś, kto postanowił żyć osobno. Jest natomiast współuczestnikiem. Albo lepiej: jest człowiekiem, który żyje w odosobnieniu, by lepiej współuczestniczyć.

Ewagriusz pozostawił nam taką definicję: „Mnich to człowiek, który odseparował się od wszystkiego, by być złączony ze wszystkimi”.

Mnich ucieka od tłumu, by stać się darem dla wielu.

Realizuje wezwanie Izajasza:

Rozszerz przestrzeń twego namiotu,
rozciągnij płótna twego „mieszkania”, nie krępuj się,
wydłuż twe sznury, wbij mocno twe paliki!
Bo się rozprzestrzenisz na prawo i lewo… (54,2–3).

Serafin z Sarowa był świadom tej „publicznej funkcji” kontemplacji: „Posiądź Pokój Wewnętrzny — a tysiące dusz znajdą przy tobie Zbawienie”.

Wtóruje mu współczesna nam zakonnica: „Zapuścisz twe korzenie w milczeniu. I to milczenie zwiąże cię z braćmi w sposób o wiele silniejszy od słów” 5

Jedną sprawą jest ucieczka od świata, od jego ducha (raczej od braku tego ducha), od jego idoli, od jego mody. Zupełnie inną sprawą jest ucieczka od konfliktów, trosk i cierpień ludzkich. W tym wypadku pustynia staje się pewnego rodzaju alibi, wymówką.

Thomas Merton przestrzegał przed niebezpieczeństwem szukania samotności jedynie po to, by być samym.

M. Carrouge powiedział o Karolu de Foucauld, że jego klauzura stanowiła „barierę przed światem, ale nie przed miłością”.

Cela mnisza musi być wypełniona po brzegi. Musi w niej znaleźć miejsce zdeformowana twarz dziecka, na której nikt nie złożył pocałunku; lodowata samotność starca, który w hałasie miasta skazany jest na milczenie; rozpacz wdowy patrzącej na ciało męża, przeszyte kulami przed bramą własnego domu; gwałtowny kryzys narkomana; zalęknione spojrzenie człowieka zagrożonego rakiem; rozpadające się ciało trędowatego; krzyk torturowanego…

Cela niezapełniona po brzegi obliczami cierpienia ludzkiego jest pusta. Człowiek się w niej dusi.

Jeżeli serce samotnika nie jest wystarczająco wielkie, by pomieścić w sobie łzy i krew świata, nie zdoła otworzyć się też dla Boga. Będzie sercem nieczułym, zbezczeszczonym.

Jeżeli spojrzenie mnicha nie wyraża współczucia na widok ludzkiej nędzy, można być pewnym, że jego oczy nie kontemplują Boga.

Bez względu na to, jak mała byłaby cela, musi w niej się znaleźć miejsce na spotkanie, musi się stać możliwa powszechna koncelebra.

Najbardziej ścisła klauzura jest klauzurą najbardziej otwartą na cierpienia braci.

Samotność jest wówczas prawdziwa, gdy jest „zamieszkana”.

Istnieje jeden tylko sposób, by „ludzie nie plątali się pod nogami”. Wystarcza przybliżyć ich do serca.

Prawdziwy zakonnik nie jest wyłącznie fanatykiem pokory i ukrycia. Jest również fanatykiem braterstwa.

Tekst jest fragmentem książki Alessandro Pronzato Rozważania na piasku, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W drodze.

1 Jej nazwa pochodzi od czasownika sahira, który oznacza: być koloru płowego, rdzawego.
2 Por. M. Hayek, Les Arabes, ou le bapt˜me des larmes, Gallimard 1972, s. 140n.
3 Ent˜te, Desclée de Brouwer 1974.
4 Te dwa epizody podaje Dom Louis Leloir OSB w Désert et Communion, „Spiritualité Orientale” 1978 nr 26, Bellefontaine 1978, s. 115.
5 Siostra Marie, Lignes de force de Bethléem.

Rozważania na piasku
Alessandro Pronzato

urodzony w 1932 r. w Rivalba (Włochy) – kapłan diecezjalny, dziennikarz, nauczyciel i kierownik duchowy domu rekolekcyjnego Pineta di Sortenna w Lombardii. Jest autorem licznych książek z zakresu duchowości, w tym kilku wz...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze