Rozrzucać ziarno
Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 39,90 PLN
Wyczyść

Kościół ma tę odwagę, że ciągle czerpie z przeszłości, z Wydarzenia sprzed 2000 lat. Ma swoją ciągłość, ale również potrafi otwierać się, przyjmować nowe kultury, wyzwania, potrafi wybiegać w przyszłość. Kościół nie boi się, że to może rozbić teraźniejszość. Spoglądanie w przeszłość bez kierowania wzroku ku wieczności byłoby ucieczką. Z kolei patrzenie w przyszłość bez spojrzenia na korzenie zubożałoby i prowadziło do różnych iluzji.

Jan Grzegorczyk: Ojcze Macieju, 2 czerwca, w jednym dniu, był Ojciec na Lednicy i w Sandomierzu — w miejscach, które są matecznikami. Na Lednicy Polacy przyjęli chrzest, w Sandomierzu zrodziła się polska tradycja dominikańska, ta męczeńska — legenda głosi, że z rąk Tatarów zginęło 49 braci.

Maciej Zięba OP: To było rzeczywiście nagromadzenie świętych wydarzeń. W dzień Zesłania Ducha Świętego nastąpił powrót dominikanów po roku na Lednicę i po 137 latach do Sandomierza; ten drugi był dla nas większym przeżyciem emocjonalnym.

Ustaliłem z biskupem Wacławem Świerzawskim, że odbędzie się on 2 czerwca, bo wtedy w kalendarzu liturgicznym wypada wspomnienie świętych męczenników sandomierskich. Parę dni później zadzwonił Jasiu Góra, że Lednica już tętni, prosił, żebym jakąś pieczęć otworzył, różańce rozdawał… I powiedział, że to będzie… 2 czerwca. Jęknąłem…
— Jasiu, może coś przełożyć…
— Nie da się, już ogłoszone, nie da się.
— Jasiu, co robić?
— Załatwimy samolot, może helikopter, to jedyne wyjście.

Pomimo swego ornitologicznego nazwiska zbytnio nie lubię latać, ale rzeczywiście to było jedyne rozwiązanie. Nie mogliśmy przesunąć na inny dzień ani jednego, ani drugiego. Tak musimy działać w naszym bogactwie liturgicznym. Pokazywać, że potrafimy ożywić stare, święte miejsce i równocześnie nie przerwać tradycji miejsca nowego, które też ma swoje historyczne uwarunkowania, ale w świadomości liturgicznej istnieje zaledwie cztery lata. Wszyscy jednak już wiedzą, kiedy zbliża się Lednica, a kolejną przygotowują cały rok. Kończy się jedna, a już zaczyna się następna.

I Lednica, i Sandomierz to symboliczny początek Polski. Jan Góra zawsze powtarza, że siłą „Lednicy 2000” jest ta pierwsza Lednica sprzed ponad tysiąca lat.

Mówiąc o starej tradycji Lednicy, nie doceniasz Jasia Góry. Przez setki lat było pole i jezioro, gdzie być może przyjęli chrzest pierwsi Polacy. Dzisiaj dzięki Janowi Górze ma się wrażenie, że rzeczywiście tak było. To jego wizjonerstwo sprawiło, że dziś to miejsce tętni życiem. A co było na Jamnej? Czy tam było bierzmowanie Polski? Jamna jest miejscem wykreowanym.

Jednak trzeba przyznać, że historia pacyfikacji tej wsi jest rzeczywiście przejmująca i niezwykle symboliczne jest założenie w tym wypalonym miejscu, z którego życie kiedyś uciekało, „miasteczka nadziei”.

Trzeba było imaginacji historycznej i kościelnej Jana, żeby to obudzić. Wielu ludzi przechodziło i nie dostrzegało na tej ziemi tego, co dostrzegł Jan. Widziało pagórki i lasy. To jest kreatywna imaginacja. Trzeba żyć historią, oddychać Kościołem i mieć wizję…

Tak samo jest z Sandomierzem, on ma też swój wymiar legendy…

Jeśli chodzi o przekaz o męczeństwie dominikanów sandomierskich, to nie. Fakt jest pewny. Z rąk tatarskich zginął cały klasztor. Nie wiemy jedynie dokładnie, ilu było zakonników, jakie mieli imiona, czy ginąc, śpiewali Salve. Tutaj także musimy mieć wizję i właśnie nad nią pracujemy. Ona w pewien sposób już się zarysowała. Miasto jest spore i mieszka tu wiele, często zaniedbanej młodzieży. Biskup prosił, by zająć się młodymi. Myślę, że są oni wpisani w nasz charyzmat, i mam nadzieję, że uda się dużo zrobić. To jest pierwszy kierunek uderzenia. Potem chcemy ożywić miasto zdarzeniami teologiczno–kulturalnymi, takimi jak festiwale czy imprezy naukowe — połączenie wiary z kulturą jest naszym zadaniem. Takie działania mogą być ważne zwłaszcza w sezonie letnim. W przyszłości myślimy o domu rekolekcyjnym.

Kraków, Lublin, Sandomierz, Gdańsk itd. to mapa historii Polski. Fakt, że dominikanie w całej Polsce mają tyle miejsc, klasztorów nasyconych historią jest ogromną szansą, aby zapraszać młodzież do odbywania wędrówki przez dzieje.

Na różne sposoby już to się odbywa. Na przykład sporo młodych ludzi przychodzi na nasze nieszpory w Krakowie, gdzie osiemdziesięciu zakonników śpiewa chorał gregoriański, idąc z procesją po schodach do grobu świętego Jacka. My tym żyjemy, oddychamy, a zarazem wszystkie nasze kościoły są oblegane przez młodzież. Myślę, że szalenie atrakcyjna dla młodych jest mieszanka starego i nowego, której można u nas doświadczyć. Przyciąga ich również coś takiego, co nazywam „antyklerykalną eklezjofilią”, tzn. odrzucenie sztampy i biurokracji, połączone z prawdziwym i okazywanym umiłowaniem Kościoła. Nasza demokratyczna struktura sprawia, że przywiązujemy stosunkowo małą wagę do różnych sztuczności, formalności. Jednocześnie pokazujemy, że naprawdę kochamy Kościół, że jesteśmy w Kościele, dla Kościoła, z Kościołem i to też jest dla nich pociągające. Przy każdym klasztorze mamy co roku coraz więcej młodych ludzi.

Czy historyzm tych miejsc jest tylko szyldem, reklamą, czy może być wykorzystany głębiej?

Teologia dziejów, którą Papież opowiada, będzie dla pokolenia wideoklipu i Internetu zapewne coraz bardziej hermetyczna. Człowiek, wspólnota ludzka, a w szczególności zakonna, która nie zachowuje ciągłości, nie sięga do swoich korzeni, ubożeje. Dla mnie miejsce tak piękne i święte jak Sandomierz jest żywą lekcją dziejów. Dzisiaj młodzi będą musieli dużo bardziej uczyć się historii niż my, którzy żyliśmy tradycją powstań. Dla nas to było coś naturalnego. Powstanie listopadowe, styczniowe… powstanie warszawskie, rok 1956, 1968 — do tego ciągle się wracało. Już był rok 1980 i 1989, a człowiek ciągle miał poczucie więzi z tamtymi wydarzeniami…

Sporo osób zaczęło to kwestionować i podważać. Twierdzono, że za bardzo uciekamy w historyczną symbolikę. Teraz nastąpiło coś o odwrotnego. Dla części młodego pokolenia historia to nie korzenie, ale niepotrzebny do życia balast.

Bogactwo człowieka jako osoby polega na odkrywaniu i zanurzeniu się w świat, w kulturę, w historię, a nie tylko na szybkim zaspokajaniu swych popędów. Część młodych historię odrzuca, a część szuka swych korzeni, i to czasem wręcz histerycznie.

Papież mówi, że przechodząc przez Bramę III Tysiąclecia, musimy być świadomi minionych dziejów.

Gdy w 1997 roku na placu Mickiewicza w Poznaniu Jan Paweł II wykładał historię, byłem zbudowany przyjęciem tego przez młodych. Brałem udział w przygotowaniach tej pielgrzymki i trochę się bałem, że to nie jest dobry pomysł, by na tym spotkaniu dawać wykład z historii. Jednak klarowną wolą Papieża było, aby młodzieży o historii powiedzieć. I oczywiście się okazało, że miał rację.

Instytucje zimne, takie jak wolny rynek czy demokracja, są potrzebne, ale człowiek potrzebuje też instytucji ciepłych, takich jak rodzina, naród, Kościół, poczucie wspólnoty, tożsamości zbiorowej. One powodują, że jestem w grupie, ze współbraćmi, ze współrodakami, w mojej rodzinie, gdzie się szlifuje więzy, gdzie biorę odpowiedzialność za wspólne losy. To wszystko istniało przede mną, dlatego i ja muszę myśleć o ciągłości, o kontynuacji. Nie może być tak, że nasza generacja przeżre wszystko i zostawi młodym tylko rachunki do płacenia. Pokażmy, że mamy coś pięknego, dajmy czasami troszeczkę z siebie, aby mogli żyć lepiej, niż myśmy mogli.

Papież powiada, żebyśmy nie odcinali się od korzeni i nie lękali się patrzeć w wieczność. Wtedy człowiek może w pełni żyć chwilą obecną.

Kościół ma tę odwagę, że ciągle czerpie z przeszłości, z Wydarzenia sprzed 2000 lat. Ma swoją ciągłość, ale również potrafi się otwierać, przyjmować nowe kultury, wyzwania, potrafi wybiegać w przyszłość. Kościół nie boi się, że to może rozbić teraźniejszość. Spoglądanie w przeszłość bez kierowania wzroku ku wieczności byłoby ucieczką. Z kolei patrzenie w przyszłość bez spojrzenia na korzenie zubożałoby i prowadziło do różnych iluzji.

Lednica i Sandomierz to dwa symboliczne punkty widokowe. Sandomierz nasz wzrok kieruje ku Wschodowi, Lednica ku Zachodowi. Misje dominikańskie są i na Wschodzie, i na Zachodzie. Gdzie są one trudniejsze?

Myślę, że na Zachodzie. I mniej jesteśmy tam obecni. W zakonie istnieje rozbieżność opinii i trwa braterska wymiana zdań, w którą stronę powinniśmy się zwrócić. Z Santa Sabina — naszego klasztoru generalnego w Rzymie — bardziej się patrzy na nas jako na tych, którzy mają iść na Wschód, bo to jest naturalne i to jest ewidentny priorytet.

Jednak mamy iść też na Zachód. I tu niekiedy jesteśmy niezrozumiani. A my chcemy być tam obecni, chcemy dawać, pewne rzeczy pokazać, chcemy też tam się uczyć. Wiele tamtejszych zagrożeń i wiele problemów może nas łatwo dotknąć. Jesteśmy włączeni teraz w procesy europeizacji, globalizacji itd. Dostrzeżenie, jak one działają od parudziesięciu lat w zachodnich krajach, jest bardzo ważne. Wierzę głęboko, że możemy w Polsce zmodyfikować te procesy, utrzymać żywotny Kościół w społeczeństwie mass mediów, kultu konsumpcji i dobrobytu. Trzeba jednak liczyć się z tym, że to będzie niesłychanie ciężkie wyzwanie.

Jan Paweł II zainicjował ideę Światowych Dni Młodych. Bardzo wielu ludziom Kościoła wydawało się, że jest to absurdalny, skazany na porażkę pomysł. Papież reaktywował też procesję w uroczystość Bożego Ciała w Rzymie, która z początku gromadziła garstkę zakonnic, a obecnie idą w niej setki tysięcy ludzi. Teraz jest ona znowu wielkim wydarzeniem religijnym. Pewna odwaga sięgania do tradycji i realizacji nowych pomysłów to coś, co możemy — niekiedy przy pewnej słabości instytucji akademickich, gorszych studiach — dać Zachodowi.

Lednica jest właśnie takim miejscem, które wyprzedza. Wchodzi w poetykę dzisiejszej kultury młodzieżowej i ją chrystianizuje. To jest szalenie dominikańskie zadanie. Mówi się z pogardą o młodzieżowej kulturze, odrzuca się ją, a warto ją ewangelizować. Wszystkie kanony z Lednicy wraz z sekcją rytmiczną też są ewangelizacją.

Inny przykład to Arka Noego — żeby zrobić takie piosenki, które się wydają pozornie bardzo proste, trzeba być świetnym muzykiem, mądrym teologiem i dobrym poetą. I trzeba przy tym wszystkim ciężko się napracować. Lednica też jest owocem ogromnej pracy. Pozornie jest tam eklektyzm młodzieżowy, ale pod spodem wszystko jest profesjonalne, z trudem wypracowane. To przemawia do młodych ludzi, przyciąga ich. Tym razem, przyznam się, byłem zdumiony — w tym roku bowiem ci ludzie szli na poniewierkę, nie na religijną zabawę. To byli osiemnasto–, dwudziestolatkowie, którzy wiedzieli, że będą stali wiele godzin na mokrym i zimnym. Od paru dni było jasne, że nie ma szans na dobrą pogodę. I przyszli. To mi się nie może pomieścić w głowie.

Na pierwszej Lednicy zdarzył się cud — trwające deszcze i burze obchodziły Rybę. Teraz zdarzył się kolejny cud — mimo złej pogody i ulewy przyszło około 70 tysięcy ludzi. I trwało. I nawet cieszyło się. Padały hasła, że ledniczanie czują się jak ryba w wodzie.

Za pierwszym razem był magnes: Papież. Co prawda przelatujący helikopterem, ale to elektryzowało. Wiadomo było, dlaczego biegną. Teraz był już bodziec ściśle teologiczny — święto spożywania Pisma Świętego. Takie symbole pokazują, że Kościół w Polsce ma niesłychaną żywotność, ogromny potencjał również w młodym pokoleniu.

Ciągle w tej rozmowie wędrujemy od Lednicy do Sandomierza. Czy idea Sandomierza jako ośrodka pierwszych męczenników dominikańskich jest dla prowincji czymś nośnym? Czy można wokół tego zbudować wizję? Świat dzisiejszy wydaje się tak przesycony męczeństwem i cierpieniem, że woli o nich nie pamiętać. Z drugiej strony sami dominikanie są dosyć zdystansowani wobec swoich męczenników. Kazus ojca Michała Czartoryskiego, który zginął śmiercią męczeńską w powstaniu warszawskim…

Nie, nie zdystansowani. To jest, powiedziałbym, wewnętrzne ciepło. Jesteśmy niekiedy zdystansowani wobec zewnętrznych form kultu. Rzeczywiście było tak, że świętego Dominika do kanonizacji kazał nam przedstawić papież. Jednak to nie znaczy, że w zakonie nie było jego kultu. Był ogromny i wielkie powierzenie się naszemu Ojcu. Święty Jacek dla naszej prowincji był zawsze bardzo ważny, ale dopiero gdy Rusini chcieli, odłączając się, „przywłaszczyć” go sobie, to w Krakowie błyskawicznie zadbano o kanonizację. Kult męczenników sandomierskich zawsze u nas istniał. Nowicjusz Michał Zioło — to już moje czasy — napisał pierwsze w życiu opowiadanko właśnie o nich. Jako klerycy jeździliśmy do Sandomierza, mimo że od dziesiątków lat nie było tam dominikanów. O Czartoryskim też pamiętaliśmy. Czytałem jego pisma jako kleryk.

Nie było pamięci ciepłej. Ojciec był chyba wyjątkowy…

Czytałem dzięki Brunonowi Mazurowi, naszemu archiwiście.

W pewnym sensie przypomniano sobie o ojcu Czartoryskim, bo Papież poprosił, by zbierać materiały o męczennikach z okresu II wojny światowej. Świętości życia ojca Michała za bardzo w zakonie nie dostrzegano.

To też jest prawda o świętych, nie tylko współczesnych.

Ich heroiczne życie dla otoczenia często jest przesłonięte ludzkimi niedoskonałościami. Człowiek zdobywa świętość w swej niedoskonałości — to przecież jest najpiękniejsze.

To daje nadzieję, to jest źródło. Opowiada się mnóstwo anegdot o świętych, które przypominają o ich ludzkim wymiarze. Jedni się nie myli i śmierdzieli, drudzy byli strasznymi czyścioszkami, niektórzy się zagładzali, inni lubili obfite posiłki. W kronice klasztornej jedna z sióstr zanotowała takie zdanie o Gertrudzie: „Panie Boże, co Ty widzisz w tej przeklętej babie?”. Pan Bóg jednak w niej coś pięknego dostrzegł… Szaweł z Tarsu też nie był łatwym kompanem. Już po nawróceniu pokłócił się z Barnabą, który go wprowadzał do Kościoła. Najważniejsze jest to, co niezwykłego, niesłychanego przebija się przez charakter, przez ludzką słabość, i właśnie to jest wielkie. Pan Bóg patrzy na to, co największe, i rozdmuchuje to. A że jeden święty miał to, a drugi tamto, jeden przywary, a drugi podarte skarpetki, no to bliscy mówili: „to jest abnegat” albo „czyścioszek”. Jest jeszcze coś takiego jak mentalność kamerdynerów. Ludzie podziwiają wielkiego wodza czy genialnego kompozytora, a jego kamerdyner zdoła zauważyć jedynie, że on nosi nieświeże skarpetki, pobrudził ubikację czy zrobił coś podobnego. On w ogóle nie dostrzeże wielkiego człowieka obok siebie, tylko widzi: „A on tam się przeżera groszkiem” albo „Krzyczał, jak mu przypalono ziemniaczki”. Michał Czartoryski też był różnie oceniany przez braci.

W zeszłym roku wysłuchałem relacji pani Eleonory Kasznicy, która była świadkiem ostatnich chwil życia ojca Czartoryskiego. To było dla mnie wstrząsające. W Ewangelii jest napisane, że nikt nie ma większej miłości niż ten, który oddaje życie za braci. Dla mnie Michał Czartoryski zrobił coś jeszcze więcej, ponieważ on oddał swoje życie nie za życie, bo tych kilkunastu chłopców, z którymi pozostał w powstańczym szpitaliku, było skazanych na śmierć. Byli ranni i wiadomo było, że Niemcy ich rozstrzelają. Oddał życie po to, żeby w sposób godny przeprowadzić ich na drugi brzeg. By chłopcy, odmawiając z nim różaniec, przestali drżeć ze strachu.

Jest jeszcze wymiar habitu, to znaczy wierność powołaniu zakonnemu. Ojciec Michał nie przebrał się w cywilne ubranie. Nie przedzierzgał swej tożsamości. To dla — rzekłbym — dopełnienia jej idzie na śmierć, ale ofiarowuje się dla żywych, bezbronnych ludzi, przecież te dwa wymiary się przenikają. Te dwa momenty wygrywał. Myślę, że to one konstytuują jego wierność; wierność jako byłego magistra dominikańskich kleryków i jako kapelana powstańców.

Ostatnio poprosiłem o zbieranie materiałów potrzebnych do przygotowania procesu beatyfikacyjnego o. Jacka Woronieckiego. Też był w prowincji często bardzo źle odbierany. To jest los wielkich indywidualności.

Trudno się „programować” na męczeństwo, bo to byłoby coś niezdrowego i chorobliwego, ale czy są obecnie takie placówki, gdzie wisi ono w powietrzu?

Parę lat temu zginął biskup Algieru, dominikanin. W takich miejscach zagrożenie życia jest oczywiste. Myślę, że w jakiś sposób musimy żyć w perspektywie możliwego męczeństwa, której nie można zanegować, jeżeli chce się być poważnym chrześcijaninem, tym bardziej kapłanem. Papież podczas ostatniej pielgrzymki do Polski kilka razy mówił o białym męczeństwie — o zmaganiu się z otoczeniem, ze sobą. Przeciwnikiem często nie będą jacyś straszni wrogowie, lecz nasi współbracia i my sami. Chodzi o to, żeby dać, jak to mówi św. Paweł, swoje ciało na całopalenie, jako wyraz rozumnej służby Bożej — naszą dyspozycyjność, zmęczenie, permanentne niewyspanie. Oznacza to ciężką pracę na granicy wyniszczenia. Człowiek mógłby bardziej siebie oszczędzać, uprawiać jogging, łykać pigułki, dłużej spać i dzięki temu przeżyć jakieś dziesięć, piętnaście lat więcej. Mógłby, ale dominikańska droga nie jest taka. Klasyczne przykłady to św. Dominik, św. Tomasz. Oni spalili się w akcji. Nie byli męczennikami. A jednak kończyli pięćdziesiątkę i odchodzili.

Jeden z ojców powracający z misji opowiadał o swoim samotnym pobycie na Wschodzie. Wymiar męczeństwa tego wyjazdu był poruszający. On mi na to powiedział tak: ale prowincjał nikogo nie zmusza, tylko czeka na powołanie. Jak wygląda dziś strategia wysyłania zakonników na misje?

Odpowiedź znajduję w opowieści jednego z misjonarzy w Nigerii, gdzie były obok siebie trzy ośrodki misyjne i dom sióstr jako czwarty. Księża żyli w pojedynkę i każdy objeżdżał po dwanaście kościołów. Chrzcili, odprawiali Msze itd., itd. Jeden zmarł na zawał serca, dwóch zostało alkoholikami. Potem nastąpił przewrót, zabijano katolików, przepędzono siostry. Po 18 latach nastąpił kolejny przewrót i powrót katolicyzmu. Tam, gdzie pracowali księża, nie pozostało nic. Tam, gdzie były siostry, trwał silny, aktywny Kościół. To dla mnie ważne świadectwo.

Misyjność musi być związana ze wspólnotowością…

Trzeba zaszczepić Kościół żywy, konkretny. Dla dominikanów to jest w szczególności konieczne. Trzeba tworzyć nawet małe wspólnoty. Widać, jak promieniuje dom w Kijowie, ile ważnych dzieł podejmuje. Drugie dominikańskie zadanie — robić to, co normalnie robią dominikanie: tworzyć pismo, szkolić katechistów, być na uniwersytecie, tworzyć własną edukację, a nie tylko prowadzić parafię. I trzecie — musi być ktoś, kogo Pan Bóg zapali, bo bez tej iskry ogień nie zapłonie. To są trzy warunki, których dzisiaj pilnujemy: wspólnota, zadanie, konkretne powołanie. Zdarza się tak, że są ludzie, którzy są potrzebni na miejscu, na przykład ojciec zajmujący się finansami w Krakowie, ale jego obecność jest konieczna w Petersburgu, i jakoś, choć z wysiłkiem, go zastąpimy. Święty Dominik od początku uczył, że jeśli ziarno się trzyma razem, to ono zatęchnie. Trzeba je rozrzucić, żeby wydało plon, więc i my musimy być maksymalnie, na ile potrafimy, wielkoduszni.

Rozrzucać ziarno
Maciej Zięba OP

ur. 6 września 1954 r. we Wrocławiu, zm. 31 grudnia 2020 r. we Wrocławiu. Polski dominikanin, teolog, filozof, publicysta, badacz, znawca i popularyzator myśli Jana Pawła II oraz katolickiej nauki społecznej, założyciel i prezes...

Rozrzucać ziarno
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze