Rothmagister Axel
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Nie był to piórnik. W wysokiej, miękkiej skrzyni z aksamitu leżał rotny kapitan Axel. Pochowany w listopadzie albo grudniu 1655 roku w Miechocinie. Miechocin to nadwiślańska parafia mojej matki, ecclesia zaś jest pod wezwaniem św. Marii Magdaleny, prastara, bo fundowana podobno przez Kazimierza Wielkiego i dobrze ją widać czerwieniącą się na wzgórku, gdy ktoś chce wjeżdżać do Tarnobrzega szosą krakowską. Czerwieni się, bo z cegły, ale ecclesia to przecież i panna, oblubienica Jezusowa, a tu jej się takie wezwanie dostało.

Axel, Szwed i heretyk, szedł do św. Marii Magdaleny pewnie pod Karolem X Gustawem, który zostawił Arvidowi Wittenbergowi osiem tysięcy żołnierza przy oblężeniu Krakowa, a sam z sześcioma tysiącami poszedł bić wojska Lanckorońskiego. Zniósł go 3 października pod Wojniczem i gonił jeszcze do Tarnowa. Kiedy polska szabla dosięgła Axela? A może był to strzał z muszkietu albo husarska kopia? A może to ludzie porucznika Gabriela Wojniłłowicza poszarpali go pod Krosnem 7 grudnia? Cokolwiek by to było, Axel nieszczęśnik stał się zaprzeczeniem szwedzkich przewag, które tak oto chełpliwy pan Piotr Czarniecki Kmicicowi na murach jasnogórskich wyjaśniał: „Ze Szwedami trudniej, bo rzadko który nie charakternik… Od Finów się sztuki zażywania czarnych nauczyli i każdy ma dwóch albo trzech diabłów do posługi, a są i tacy, którzy mają po siedmiu. Ci ich w czasie potyczki okrutnie strzegą”. Axel, zanim ducha wyzionął, przeszedł na katolicyzm i raz jeszcze przez wikarego miechocińskiego dla pewności był ochrzczony. Pamiętam, jak pan Jan Pasek w Danii po łacinie sobie pięknie radził i jak mu równie nadobnie odpowiadali. Pewnie więc kapitan z wikarym po łacinie rozmawiali. Powoduje to u mnie drapanie w gardle, czyli wzruszenie, choć historyk powie, że nie ma się czemu dziwić, bo to był taki ich angielski. Skoro z maski młodości powstaje maska starości, warto rozglądnąć się po okolicy, żeby sobie jakąś scenę czy proscenium do tych ich dialogów wyobrazić. Kościół na górce, niżej, ale wyżej niż nadwiślańskie, tłuste łąki – miechocińska obora Tarnowskich, z wilgotnymi murami od oddechów krów czerwonych, cieląt i jałówek. Kamienne żłoby, w których pod pyskami zwierząt spali i gzili się parobcy. Może nawet kilka koników gryzło owies, podzwaniając łańcuchami o te żłoby: „ynachodnik siwy drygant, ynachodnik siwy dawny, wozniki wrone dwa, wozników gliniastych – koń od łuszczyka, koń źrebiec, kliacza, drygancik płowy, cisawy konik” (zapożyczone z inwentarza spisanego przez Piotra Szuksztę). Dalej na wschód domy i sady z lebiodą, dziewanną, łopianem, belladonną. I już dom mojej prababki Agnieszki Maliborskiej. Drzazgę z jego belki przechowuję z czcią w Aiguebelle. Ziemia tu i ówdzie się wybrzuszała, jakby miała kogoś urodzić. Raz zrobiono jej nawet cesarkę i wyciągnięto kilka garnków i skorup. I tak się okazało, że z gorliwym wikarym od Axela należę do kultury pucharów lejkowych, choć przysiągłbym, że za płotem u Maliborskich panowała już kultura amfor kulistych, a dalej – aż do królikarni – kultura złocka. Nie wiem, dlaczego wydawała mi się wyższa od ceramiki wstęgowej rytej i kultury lendzielsko-polgarskiej z podwórka Paczyków. Dla ludzi o takich kulturach obecność kapitana Axela nie była niczym szczególnym, ba, ignorowali ją bezwstydnie. Ostatni raz kryptę u św. Marii Magdaleny otworzono w 1933 roku: „Opowiadali później – podaje Wojciech Rawski – iż od strony ołtarza głównego stało kilka trumien, a po lewej stronie duża trumna i w rogu proporzec ze szczątkami końskiego ogona”.

Teoretycznie Axel był ziarnem, które wpadłszy w ziemię, miało przynieść plon. Może więc wciąż czekali? Ale Axel leżał w trumnie, nie w ziemi. I był faktem. Z którym należało coś zrobić, żeby nie był tylko zapowiedzią dalszego ciągu, który zawsze pozostaje zapowiedzią – jak to u nas. Był czymś, wokół czego krążyły moje myśli, tak, bez konturu, ale przecież wywodziły się one – jak mówi genialny Hermann Broch w Kusicielu: „z owego ukrytego warsztatu poznania, gdzie wykluwają się wszystkie myśli duszy ludzkiej w nieustannym ogniu nigdy nie przerwanej świadomości śmierci”. Axel więc był wtórny, był przecinkiem na białej przestrzeni, punktem, plamą uzmysławiającą względność ruchu. Ruchu, który był we mnie, w moim warsztacie poznania, wyostrzał świadomość śmierci. Ale co to jest świadomość śmierci? Możliwa jest i inna interpretacja oddziaływania truchła kapitana Axela na potomnych. Też wyskrobana z Brochowego garnka. W tej koncepcji Axel był wizerunkiem „wędrówki i dali”: „Kto prowadzi niebezpieczne życie – na przykład górnik, żeglarz – ten żyje na tułaczce, a w jego domu gromadzą się nieme pamiątki wielkiej dali i długiego czasu, skamieliny i muszle, odłamki kruszcu i rozgwiazdy, zebrane na pozór od niechcenia, a przecież będące językiem, jedynym językiem, w jakim zagrożony człowiek potrafi się jeszcze wypowiadać, kiedy, już na pograniczu nieskończoności, czuje się zdany na łaskę i niełaskę żywiołów i otacza go niepojętność, niewymowność, potęgi płynące z głębiny. Długi szereg pokoleń oswaja zarówno górników, jak i żeglarzy z żywiołem podziemnym i niedosiężnym, a ich milkliwość jest onieśmieloną czcią, która umie posługiwać się już tylko obrazami”. Muszę więc przyznać, że kilka linijek wcześniej niesprawiedliwie potraktowałem niemotę sąsiadów Axela, bo przecież wiedli tu ciężkie i niebezpieczne życie, wśród toczących się wojen i wypraw, a mój pradziad – mąż Agnieszki – zaginął bez wieści w Ameryce. Skamielina Axela jest obrazem. Dynamicznym obrazem świadomości śmierci. Ale jak ją określić? Powiedzieć, że umrę? Jak inni przede mną? Ależ trzeba w to uwierzyć, ponieważ to są zawsze inni! Nie, memento mori jest nieludzkie, to znaczy sztuczne, bo jak człowiek ma zareagować? Może tylko przytaknąć – tak, umrę, wiem o tym. To zmienia niewiele. A pragnienie, aby „to” odsunąć czy przyspieszyć, paraliżuje wszelkie działanie. Śmierć zasługuje na coś więcej, bo ja zasługuję na coś więcej, ja, który się wciąż staję. I zmieniam się. Jesteśmy śnieżną kulą – jak pisał Bergson – toczącą się po stoku i nieustannie modyfikującą kształt. I moja świadomość jest tym, co przede mną. Również świadomość śmierci. Jak powie Barbara Skarga – nie jest rzeczywistością pierwszą, lecz ostateczną, jest raczej zadaniem, a w każdym razie nie bezpośredniością. Jeśli rzeczywiście jesteśmy toczącą się kulą śnieżną, to jej jądrem jest pragnienie bycia sobą i pragnienie bycia z Kimś. Pozostają nam dwie możliwości – albo wybierzemy ruch skuteczny i ku wolności, albo zadomowienie i kontentowanie się tym, co zdobyłem, co udomowiłem, w czym się urządziłem. W pierwszym przypadku świadomość śmierci staje się obumieraniem, umieraniem dla grzechu, niewoli, pożądania, wszelkiego egoizmu i pychy, chodzenia na skróty i po cudzych ścieżkach, jakby bezpieczniejszych, bo przetartych. Nasze myśli i czyny – jeśli tylko na to pozwolimy – zostaną przepuszczone przez ogień śmierci czyli uczciwość, hierarchię i respekt. Może nawet niewiele z nas zostanie już za życia, bo opadną z nas łuski, skóry wężowe, zeschłe konary i kora. Wędrówka i dal, która się nie przybliża. Pozornie, bo przybliża się. Nawet jeśli czasami leżymy odłogiem. Lub po wypadku, bo kula śnieżna wpadła na potężniejsze od niej drzewo. Koniec jako pociecha i spotkanie też jest wpisany w każdy rodzaj istnienia. A dla nas koniec oznacza sąd. Sąd miłosierdzia.

Czułem się więc zobowiązany wobec kapitana Axela. W 1995 roku popłynąłem pięknym jachtem „Politechnika Gdańska” do Sztokholmu na spotkanie z jego ojczyzną. Zapowiadało się źle. Wpakowaliśmy się na skałę i jacht położył się na boku niby zmęczona foka. Wcześniej blond bestia (chyba z Abby) machała do nas z brzegu. Zachęcone młode pawiany z załogi machały do bestii. Ja nie machałem – celibat, ale też pilnie nie przykładałem się do śledzenia toru wodnego. Ona chciała nas ostrzec, że źle płyniemy. Ściągnął nas kuter straży przybrzeżnej, wielki jak „Tirpitz”, ale była i pociecha – król jegomość w otoczeniu dworu i kirasjerów gwardii – prawdziwych hipocentaurów – przeciągał w powozie ulicami Sztokholmu. Wtedy, stosując chwyt Markowej z Koćmirzowa, wołającej na Dworcu Centralnym w Warszawie: „Ludzie! Nie widzieliśta starej Walenciakowej?! Gdzieś tu?!” – wołałem do kirasjerów, bo do króla nie śmiałem: „Ludzie! Nie widzieliśta tu kogoś od Axela?!”. Nie widzieli. A właściwie to już nie pamiętali. Zresztą i tak bijące raźno o bruk kopyta potomków polskich koników zagłuszały wszystko.

Rothmagister Axel
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie. W...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze