Przeprowadzka
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Zadzwoniłem do niej dwa tygodnie temu w sprawie zamiany mieszkania. Dała ogłoszenie w gazecie. Wymieniliśmy adresy i telefony. Zaintrygował mnie jej głos. Czekałem niecierpliwie na spotkanie. Nie podniecała mnie jednak aż tak bardzo sama zamiana mieszkania. Od trzech lat jestem wdowcem i metraż mojego M–2 zupełnie mi wystarczał. Jaki zatem był prawdziwy powód zdobycia kilku dodatkowych metrów kwadratowych? Różne teorie mogłem sobie dorabiać, jak choćby tę, że kiedy syn przyjedzie na wakacje z Ameryki, gdzie mieszkał od dwóch lat, będę mógł go podjąć. Nie tylko jego, ale także synową i wnuka. Tak naprawdę zainteresowałem się przeprowadzką, bo mogłem sobie na to pozwolić.

Kiedy do niej zatelefonowałem, właśnie wyjeżdżała na wakacje. Umówiliśmy się na „wzajemną lustrację włości” po jej powrocie znad morza.

Wtorek, 23 sierpnia, godzina 17. Umyłem podłogi, pościerałem kurze i czekałem. Spóźniła się pół godziny. Zamierzałem uraczyć ją jakąś kąśliwą uwagą, ale gdy otworzyłem drzwi, zamurowało mnie. Przede mną stała Irka. Moja Irka, licealna miłość, prawie narzeczona…

Nie poznała mnie. Patrzyła lekko przerażona, nie pojmując mojej reakcji. Nie mogłem się mylić, choć miała zupełnie inną fryzurę, makijaż… Obok niej stał wózek z niepełnosprawnym chłopcem.

— Nie poznajesz mnie? — spytałem. Wysiłek na jej twarzy. Bezskuteczny. Pokręciła przepraszająco głową.
— Wyobraź sobie, że nie mam wąsów, mam za to czarne włosy — poklepałem się po łysinie. — No i bez tego brzuszka.
— Janek… O Boże! Przepraszam!
— Nie martw się, wiem, że można mnie poznać jedynie na podstawie DNA. Wchodźcie, wchodźcie.

Straciłem koncept, jak rozpocząć spotkanie.

— To, co? Nie wiem… chcecie najpierw obejrzeć mieszkanie, czy może czegoś się napijecie?

Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się zakłopotana. Nastawiłem wodę na kawę. Rozstaliśmy się przed prawie trzydziestoma laty bez słowa wyjaśnienia. Czy to było tchórzostwo? Wtedy uważałem, że to ja jestem pokrzywdzony i nie muszę niczego tłumaczyć.

Jak do tego powrócić i czy ona sobie tego życzy? „Na pewno nie przy synu”.

— Niesamowite, co za zbieg okoliczności… — bąknąłem jedynie.

Najlepszym rozwiązaniem było przejście do rozmowy dotyczącej pierwotnego celu spotkania.

Miałem dwupokojowe mieszkanie na parterze. Ona — trzypokojowe, za to na trzecim piętrze w domu bez windy. Dla mnie nie byłaby to żadna przeszkoda. Raczej błogosławieństwo. Całymi dniami w biurze siedzę przed komputerem, dlatego zmuszałem się do jazdy na rowerze i forsownych spacerów, aby ratować moje nogi — nogi sześćdziesięciolatka, jak to określił lekarz — choć mam dopiero czterdzieści sześć lat.

Dla Ireny trzecie piętro w domu bez windy oznaczało codzienne rujnowanie kręgosłupa podczas wciągania wózka z dorastającym chorym synem.

Moje mieszkanie spodobało się jej. A raczej im. Byłem zszokowany sposobem, w jaki Irena porozumiewała się z chłopakiem. Dziwiło mnie trochę, że przyjechała razem z nim. Prościej byłoby jej samej ocenić, czy zamiana jest korzystna. Szybko się zreflektowałem — przecież ona dokonywała tej zamiany ze względu na niego. Pytała go o wszystko, choć wydawało się mi, że nie może jej wiele powiedzieć. Potrafiła jednak z jego gestów i min wyczytać potrzebne informacje. Na pewno byłem bardziej skrępowany sytuacją niż ona. Nie zwracała się do niego jak do chorego. Cieszyli się możliwością zamieszkania na parterze, jakby to likwidowało ich wszystkie życiowe bolączki. „Zobacz, Michaś, los się do nas uśmiechnął”. Uśmiechnął? Raczej próbował w mizerny sposób nadrobić brak swej łaskawości.

Proponowałem, by zostali na kolacji, ale Irena podziękowała. Może się krępowała, może się spieszyła? A może chciała uciec od „niebezpiecznej rozmowy”.

Odprowadziłem ich do rogu ulicy.

— Jeszcze tu sobie pospacerujemy w parku… — oznajmiła nagle.

Zrozumiałem, że to „my” oznacza: „bez ciebie”. Byliśmy umówieni na jutro na rewizytę w ich mieszkaniu. Popatrzyłem chwilę, jak się oddalają. Irena pochyliła się do ucha syna, potargała jego włosy. Radość…

Wróciłem do domu i zamierzałem jeszcze przejrzeć projekt, który przyniosłem z biura. Nie byłem w stanie. Wspomnienia sprzed lat były silniejsze. Chciałem popatrzeć na fotografię Ireny, ale nie miałem. Podarłem ją kiedyś po awanturze z żoną, by udowodnić, że „ta dziewczyna nic dla mnie nie znaczy”.

Usiłowałem na chłodno zrekonstruować, jak bardzo się zmieniła. Twarz, oczywiście dojrzalsza, ale właściwie ta sama… Zmarszczek prawie w ogóle. Może lekko przygarbione plecy, ale figura bardzo kobieca.

Mimo że mieszkaliśmy w tym samym mieście — nie licząc mojego wyjazdu na studia, tuż po rozstaniu — przez te wszystkie lata widziałem ją dwa razy. Z odległości kilkunastu metrów.

Byłem prawie pewien, że Irena mieszka sama z synem. Choć dostrzegłem obrączkę na jej palcu. Musiała być mężatką, gdyż nie nosiła panieńskiego nazwiska. Nie zapytałem o męża. Podobnie jak ona mnie o żonę. Temat tabu. Miałem wrażenie i… nadzieję, że potem się to zmieni.

„Myśli o mnie. Musi…”.

* * *

Nazajutrz poszedłem do Ireny z pięcioma różami. I solidnych rozmiarów bombonierą dla Michała. Oglądał telewizję. Czułem się nieco skrępowany, udawałem przed nim, że przyszedłem raczej z przyjacielską wizytą, a nie w sprawie ich „wysiedlenia” czy „współwysiedlania”.

— Słuchaj, Janek. Czuj się jak u siebie w domu… — zaśmiała się Irena. — To znaczy nie chodzi o to, że zmuszam cię do zamiany… po prostu przejdź się po mieszkaniu. Popatrz, namyśl się, ja tylko coś dokończę w kuchni.
— OK.

Układ pomieszczeń wydał mi się sensowny. Urządzenie było dla mnie nieistotne. Miałem już swoją wizję modernizacji. Inne kolory, inne meble. Trzy pokoje z kuchnią i łazienką dawały ponad siedemdziesiąt metrów. Gdyby więc transakcja doszła do skutku, „przytyłbym” o 30 metrów kwadratowych. Solidny przedwojenny dom, w przeciwieństwie do mojej spuścizny PRL–u.

— I jak tam? — spytała. — To nie to, co twoje wypieszczone gniazdko.

 Pokręciłem przecząco głową.

— Mieszkacie tu sobie całkiem, całkiem.
— Na razie nie musisz składać żadnych deklaracji. Upiekłam specjalnie na dzisiejszą okazję szarlotkę. Najpierw zjedzmy…

W rękach trzymała już tacę z kawą i ciastem.

Usiedliśmy w pokoju urządzonym prawie w całości na niebiesko. Spojrzałem na ściany, podświadomie szukając tematu do rozmowy. Jakiś detal, obrazek, którego się można uczepić. Kątem oka dostrzegłem wcześniej rodzinne zdjęcia. Widząc na jednym z nich zażyłość, z jaką Irena przytula się do wysokiego chłopaka, właściwie około dwudziestoletniego mężczyzny, spytałem:

— To rodzina?
— Tak, syn.
— Przystojny. Studiuje? Pracuje? — ciągnąłem temat. Najważniejsze zacząć, potem już pójdzie.
— Nie żyje.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową, zupełnie idiotycznie, jakbym spodziewał się takiej odpowiedzi.

— Przykro mi, nie chciałem…
— Nie uciekam od rozmów o nim…

Spojrzałem odruchowo raz jeszcze na fotografię, nie wiedząc, co powiedzieć.

— Obok jest zdjęcie mojej córeczki Jolki. Też nie żyje… — lekki grymas na twarzy, jakby chciała przeprosić za te informacje. — Nie obawiaj się, to już koniec.
— Opowiedz mi o nich… Oczywiście, jeśli chcesz — nie mogłem się wycofać.

Skinęła głową. Patrzyłem na jej twarz, oczy okolone niebieską kredką. Dość nietypowy makijaż. Trochę jak u arlekina. Zatopiła wzrok w czymś niewidzialnym.

— Miałam trójkę. Rafała, Jolkę i Michasia. Najstarszy był Rafał. Potem była Jolka. Zmarła po wypadku samochodowym. Wszyscy myśleliśmy, że nie stało się nic poważnego, że miała tylko wstrząs mózgu. To mąż był w stanie krytycznym. On się z tego wygrzebał, a Jolka zmarła. Miała tętniaka. Myślałam, że tego nie przeżyję, ale pozbierałam się, żeby Rafał nie ucierpiał… Żeby nie był sam — dodała po chwili. — Akurat zaczął chodzić do szkoły. Dwa lata po śmierci Jolki urodziłam Michasia. Z porażeniem mózgowym. Walczył o życie 99 dni podłączony do respiratora. Błagałam Boga, żeby go ocalił. W każdej chwili mógł umrzeć, więc pielęgniarki ochrzciły go z wody. Po dwóch miesiącach znajoma mi powiedziała, że trzeba dopełnić chrztu, bo z wody liczy się, gdy na drugi dzień umiera. Dwa dni po ochrzczeniu, z olejami, z księdzem, Michaś wszedł na własny oddech. Dlatego mówię, że Michaś to jest cud od Boga. Kiedy przyszłam na drugi dzień po chrzcie do szpitala i nie było go w inkubatorze, nogi się pode mną ugięły. A on już leżał w łóżeczku.

Michaś jest bardzo pogodnym dzieckiem. Jest dla mnie wynagrodzeniem za całe zło tego świata. Ma teraz trzynaście lat. Zakochany w sejmie. Gdy transmitują obrady, żadna siła nie oderwie go sprzed telewizora. Dzięki Kazimierskiemu, temu naszemu posłowi, był dwa razy na Wiejskiej. Spał w hotelu dla posłów. Ma tam wielu kolegów. W kościele cały czas obserwuje Kazimierskiego. Po mszy muszę go jak najszybciej wywieźć przed kościół, żeby mu czasami jego poseł nie uciekł. Ale pan Mieczysław zawsze na niego czeka. „Kiedy będzie sejm? — pyta go Michaś. — Muszę napisać w kalendarzu”.

Wymieniliśmy uśmiechy. Zapadła chwila ciszy.

— Przepraszam, ale może się spieszysz? Potrafię się rozgadać…
— Nie, nie, cały dzień zarezerwowałem na sprawy mieszkaniowe — zapewniłem gorliwie.

Irena znów nagle odpłynęła. Jakby posmutniała.

— Świetna szarlotka — pochwaliłem.

Przytaknęła, ale zupełnie mechanicznie.

— Nie będzie ci przeszkadzać? — wskazała wzrokiem na paczkę papierosów. — Nawet nie próbuję z tym walczyć.

Uśmiechnąłem się na znak, że ją rozumiem. Sam nie paliłem i zwykle, gdy ktoś w moim towarzystwie palił, dostawałem białej gorączki. Dzisiaj papierosy mi w ogóle nie przeszkadzały. Patrzyłem, jak się zaciąga, porządkując myśli. Milczała.

— Coś cię gryzie. Może się rozmyśliłaś z mieszkaniem?

Byłem pewny, że to nieprawda. Chciałem ją sprowokować do mówienia. Czegokolwiek…

— Nie, absolutnie. To jest decyzja nieodwracalna. Nie wiem, czy jest sens obarczać cię tymi wspomnieniami.
— Zamieniamy się mieszkaniami, musimy więc wymienić też dusze… — próbowałem odblokować ją żartem. „A może ona o niczym nie pamięta? Może, skasowała mnie jak zbędny plik”. Zląkłem się tej możliwości. Urażona ambicja?

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu.

— Widziałem na dole sklep. Skoczę kupić jakieś wino. Taka szarlotka… i w ogóle okazja szczególna.

Położyła mi rękę na ramieniu.

— Przepraszam, nie piję… jeden nałóg wystarczy — uśmiechnęła się usprawiedliwiająco.

W sekundzie wzrosło mi ciśnienie. Cofnęła rękę.

— Rozumiem… — żałowałem, wino byłoby pomocne.

Spojrzała na moją pustą filiżankę po kawie.

— Może jeszcze?
— Nie, dziękuję — pokręciłem głową. — Zamieniam się w słuch.
— No cóż, moje życie dość znacznie się zmienia. Zbyt gwałtownie jak dla mnie. — Nabrała powietrza i odetchnęła głęboko. — Najpierw ten pomysł z przeprowadzką, a parę dni temu zdecydowałam się na rozwód — wypowiedziała to jednym tchem. Pewnie chciała mieć to wyznanie jak najszybciej za sobą. — Nigdy nie myślałam, że to jest możliwe…

Podświadomie zacząłem trzeć lewe oko. Z nerwów. Irena zamilkła. Przez korytarz widać było drugi pokój. Spojrzałem w kierunku Michasia. Leżał na kocu w pokoju obok przed telewizorem i komentował wystąpienia pojawiających się na ekranie polityków.

— Mąż zostawił mnie tuż przed tym, gdy zachorował Rafał — wpatrzyła się w niewidzialny dla mnie ekran. — Kiedyś bardzo się kochaliśmy. Byliśmy szczęśliwym małżeństwem. Co niedziela spacery, wyprawy na grzyby naszym maluchem. Do lata 1995 roku. Pojechaliśmy wtedy na wakacje nowym samochodem. Nowym… no wiesz, taki sześcioletni składak sprowadzony z Niemiec. Spełnienie marzeń Henryka. To znaczy męża. Prawie wszystko przy nim zrobił z kolegą. Znał się na tej robocie, od zawsze grzebał przy samochodach. Położyli nowy lakier. Wóz wyglądał, jakby wyjechał prosto z salonu. Był z niego dumny jak… — urwała, chyba chciała użyć jakiegoś porównania, które nagle uznała za niestosowne. — Przejechaliśmy nim może czterysta kilometrów. Koło Chojnic wjechał na nas tir. Szczęśliwie odbiliśmy na pobocze, bo inaczej byłaby z nas miazga. Mnie i Rafałowi nic się nie stało. Mąż z Jolką trafili do szpitala.

Zapaliła kolejnego papierosa.

— Uważa, że to ja byłam winna jej śmierci. Nie dopilnowałam i na czas nie wykryli tętniaka. On by do tego nie dopuścił. Powtarzał mi to wielokrotnie.

Dwa lata po śmierci Jolki urodził się Michaś. Mąż go nie uznał. Powiedział, że zaciągnęłam go do łóżka na siłę. Pewnie ma rację. Kobieta ma swoje sposoby na mężczyznę. Nie chciałam, żeby Rafał był sam. Myślałam, że on się przebudzi. Ciągle pił. A kiedy nie pił, patrzył w jeden punkt… Wzrok samobójcy. Bałam się tego.

Potem w kółko wygadywał, że Michaś wcale nie jest do niego podobny. „Jak to nie jest podobny? Cały Fornalik. Przecież to jest wykapany dziadek”. „To może sobie z nim go zrobiłaś?”. Z każdym dniem stawał się coraz bardziej ordynarny.

Powinnam była go zostawić. Codziennie płakałam, bo czułam, że tracę godność. Ale jaki miałam wybór? Dokąd miałam iść? Zaczęłam przyznawać mu rację. Że niby słusznie mnie poniża. Uważał, że nie można jednego dziecka zastąpić drugim. Jeśli się je kochało. Tylko on kochał Jolkę. A ja chciałam o niej zapomnieć. I za to mnie pokarało. Tak mi bez przerwy dokładał.

Położyła dłoń na stoliku i rysowała palcami kółka. Tak samo robiła trzydzieści lat temu. Twierdziła, że to ją uspokaja.

— Kiedy się pobraliście? — spytałem. Tak naprawdę interesowało mnie: jak długo wytrzymałaś. Beze mnie.
— W 79.

Zatkało mnie. A więc tego roku, gdy ją zostawiłem. Z rozpaczy czy też nic dla niej nie znaczyłem?

— Wiesz, małżeństwo to jest taki związek — ciągnęła dalej — w którym ludzie potrafią wymyślić najokropniejsze rzeczy, aby się zabić. Wiedzą, że nie mogą małżonka zarąbać siekierą, więc specjalizują się w wymyślaniu trujących słów.

Mówiła dalej o swoim rozsypującym się małżeństwie, a ja czułem się jak zdradzony kochanek. Byłem cały czas skoncentrowany na sobie. Wydawało mi się, że Irena powinna przynajmniej przez rok rozpaczać po rozstaniu ze mną… Najbardziej dotknęło mnie, że w tej historii nie pojawiłem się nawet jako ukryty motyw. Czekałem na coś w rodzaju wyznania: „nie wiedziałam w ogóle, co robić”.

— Nasze małżeństwo usychało. Ale nie poddawałam się. Mąż się oddalił, ale miałam synów. Rafał wyrósł na wspaniałego chłopaka. Przystojny. Ciągle wydzwaniały do niego dziewczyny. W szkole żadnych problemów. Przede wszystkim był taki dobry i wrażliwy. Kochał Michasia tak, że to się nie da opowiedzieć — brat i ojciec w jednej osobie, choć był od niego tylko o dziewięć lat starszy. Mąż dawał na życie i tyle. Po pracy jeździł na ryby… albo na wódkę. Na Michasia nigdy nie spojrzał. Na Rafała zresztą też nie, jakby miał do niego pretensje o to, że tak kocha swojego braciszka… Może mu się wydawało, że robi to na złość. A Rafał po prostu był tak wrażliwy. Wszędzie, gdzie się znalazł, roztaczał wokół siebie miłość i spokój. Ludzie się do niego garnęli…

Miłość, z którą Irena mówiła o swych dzieciach, zawstydziła mnie. Mój egocentryzm.

— Zaczął studiować historię w Gdańsku. Pytałam go: „Dlaczego tak daleko?”. „Bo tam, mamo, jest morze”. Tak kochał to morze. Ale prawie w każdy weekend przyjeżdżał i zajmował się Michasiem. Martwiło mnie tylko, że przez ten wyjazd tak zmizerniał. Myślałam, że nie dojada.

Przed Bożym Narodzeniem dostałam telefon. Zadzwonili ze szpitala w Gdańsku, że coś mu pękło w żołądku i musieli go natychmiast operować. Pojechałam pierwszym pociągiem…

Po tygodniu wypisali go do domu. Powiedzieli, że musi chodzić do gastrologa, ale to już w swoim mieście. Poszedł, ale lekarz stwierdził, że nie ma sensu robić gastroskopii, najpierw przez miesiąc musi zażywać lekarstwo. Po miesiącu, gdy mu tam zajrzał… — Irena wyciągnęła chusteczkę. — Powiedział, że jest już za późno. „Jak to za późno? Nie możecie robić operacji? Jak trzeba, to wytnijcie wszystko ze mnie i przeszczepcie jemu”.

To był najgorszy rodzaj raka. Był prawie cały nim w środku obsypany… dosłownie taki wianuszek.

Lekarz obiecał, że skonsultuje się jeszcze ze Szczecinem, gdzie mają najlepszych specjalistów od tych spraw… Pojechaliśmy tam.

Zrobili mu kolejne badania. Poprosiła mnie pani ordynator. Patrzyłam na nią jak na Pana Boga, jakby to od niej zależało, czy jest jeszcze szansa.

„Powinna pani pojechać z Rafałem na Kretę”. „Tak od razu po operacji?” „Nie, proszę pani, nie możemy synowi robić ani operacji, ani poddać go chemioterapii. To wszystko przysporzyłoby niepotrzebnych cierpień. A Kreta… Pani syn bardzo pragnie zobaczyć ryby w oceanie”.

Wszystko było takie nierealne. Nigdy w życiu nie byłam za granicą, nie miałam nawet paszportu, nie wiedziałam, ile taka wyprawa kosztuje. Byłam zdana tylko na własne siły. No i Rafał, jak on to zniesie? Podróż samolotem, przecież on ledwo chodził po schodach.

„Wydaje mi się, że nie dam rady” — odpowiedziałam. Wszystko mi się w głowie kręciło. Szpital, Rafał, operacja, Kreta. „Proszę się nie martwić… Pani nie musi mieć na to ani złotówki. Jako lekarz nie mogę dać Rafałowi ani zdrowia, ani życia… Ale mogę pomóc spełnić jego marzenie”.

Zasłoniłem twarz, aby ukryć wzruszenie.

— Obstawili Rafała lekami i polecieliśmy… Wykupili mu ponadstandardowe ubezpieczenie, na wypadek, gdyby była potrzebna pomoc lekarza. Ale nic się przez te dwa tygodnie nie stało. A tyle, co myśmy nazwiedzali… W ruinach pałacu, w którym kiedyś żył król Minos, Rafał wyskrobał sobie taki piękny kamyszek. Nie mam go, bo ofiarował Iwonie, swojej dziewczynie. Najwięcej czasu spędzał w oceanie. Skakał jak wariat do wody ze skały. Trochę był zły, że nie pozwalałam mu skakać na główkę. Zobacz — podała mi album ze sterty, która była ustawiona na stoliku. Turkusowy ocean oblewa miodową skałę, niczym kawał szwajcarskiego sera. — Tam, kilka metrów pod wodą było widać ryby, jak za szkłem. Jak w bajce. Wieczorem, gdy już zasnął, wychodziłam na dwór i płakałam. W noc…

Słuchałem jej opowieści. Teraz dopiero zauważyłem wymalowaną na ścianie ławicę ryb.

— Piękne, prawda? To jego dzieło — spytała, a raczej stwierdziła. — Po powrocie z Krety Rafał poprosił, abyśmy wyremontowali jego pokój. „Mamusiu, czy możesz wziąć jakiś kredyt? Chcę, abyśmy zrobili tu jak w niebie”. Akurat przyszły alimenty. Trochę dołożył dziadek.

Kupiliśmy tapety w różnych odcieniach błękitu. Tę jedną ścianę Rafał nawet położył sam. Na więcej nie starczyło mu sił. Ale z pomocą nie było problemu. Drzwi się u nas nie zamykały. Przychodzili wszyscy koledzy i koleżanki Rafała. W trzy dni pokój był wyremontowany. Uszyły mu te zasłonki z falbankami jak morskie fale — spojrzała na mnie, chcąc sprawdzić, czy to zauważyłem. Przytaknąłem. — A on im gotował wspaniałe spaghetti.

Wszystko uwiecznione na zdjęciach. Dziewczyny podnoszą demonstracyjnie widelce ze zwisającym makaronem, śmieją się, jak na najzabawniejszym party. Pośrodku nich Rafał. Uśmiechnięty, delikatnie, jakby bał się spłoszyć tę chwilę, niczym motyla.

— Bardzo lubię być w tym pokoju. Czuję tu jego obecność. Zresztą nie tylko ja. Często tu przychodzą jego przyjaciele i przesiadują. Jesteśmy jak rodzina. Wyprawiają tu swoje urodziny, imieniny. Najczęściej przychodzi tu Iwona. Gra pięknie na różnych instrumentach. Ułożyła do wierszy Rafała muzykę i je śpiewa. Wzięła jego notatnik i wciąż coś z niego wydobywa. Jedno, dwa słowa i już coś do tego komponuje. Nagrała płytę — wstała i wyciągnęła z półki krążek CD. Podała mi. — Wydała to w niewielkim nakładzie. Jakieś dwieście sztuk. Ale to krąży po ludziach.

Przyglądałem się twarzy Ireny. Zachłannie, jakbym stanął w muzeum przed jakąś rzeźbą. Bezkarnie. Chyba tego nie dostrzegała. Była cała w tym, o czym mówiła. Miałem nieodparte wrażenie, że jest tu w pokoju i zupełnie gdzieś indziej. Najchętniej bym jej dotknął, aby się utwierdzić, że jest tu ciałem.

— Kiedy sobie tu usiądę, odpoczywam. Nawet jeśli jest mi ciężko, to tutaj spływa na mnie spokój. Siedzę, włączę jeszcze sobie płytę Iwonki i płaczę… Nie powiem, zdołuję się, ale za chwilę to mija, wszystko gdzieś uchodzi. I potem przez cały dzień jestem lekka, mam siłę.

„Ona nie dźwiga swego krzyża. Ona z nim tańczy”. Nie wiedziałem, skąd się wzięła we mnie taka pobożna refleksja. Uważałem się za ateusza.

— Jak chcesz, to włączę ci. Na chwilę cię zostawię. Podgrzeję Michasiowi jedzenie.

Skinąłem głową, zadowolony, że Irena zapomniała o sprawie, dla której się tu znalazłem. Nie chciałem się stąd ruszać. Przegadałbym z nią całą noc. Była piękna jak wtedy.

Z głośników popłynął dźwięk skrzypiec. Zatopiłem wzrok w zdjęciu Rafała tulącego swoją dziewczynę. Z góry spadał na nich bluszcz. Uśmiechy zaplątane w liście.

Jakim karzełkiem było moje uczucie do Ireny. Nie przetrwało chwilowej burzy. Nasz ostatni spacer w lesie. Początek maja 1979 roku. Rozłożyłem kurtkę pod brzozą. Usiedliśmy i przez parę minut rozczesywałem palcami jej włosy. Wsunąłem rękę pod sweterek i masowałem piersi. Jej słabość wyzwalała we mnie siłę, która mnie rozsadzała. Rozpiąłem zamek jej spodni. „Proszę cię… jeszcze nie” — jej błagalny głos. Odsunąłem ją brutalnie. Zerwałem się jak opętany. Nienawidziłem tej chwili. Zawsze musiała w tym momencie przerwać mój sen, moje pragnienie. „Co jeszcze nie?! Ile mamy czekać?! Dla kogo chcesz donieść swoją cnotę? Przecież tak czy inaczej się pobierzemy… Dlaczego nie? Bo Kościół zakazuje?!”. Zacząłem w furii kopać drzewo. „Czy ty nie rozumiesz, że to jest dla mnie dowód miłości? Daj, raz i koniec. Potem się wyspowiadasz, ale ja będę miał pewność. Raz, jeden raz”. Zobaczyłem łzy w jej oczach. Ciągle to samo. Łezki… Nie objąłem jej jak dziesiątki razy przedtem. Koniec. Dość. „Idź do diabła ze swoją cnotą”.

Pożądanie odebrało mi rozum.

Za tydzień dostałem wszystko, czego Irena nie chciała mi dać od roku. Od Zośki. Na prywatce. Miała tak samo rozpalone usta i policzki…

Nie musiałem jej namawiać. Odnaleźliśmy drogę do siebie w ciemnym pokoju. Wystarczyło kilkadziesiąt sekund. W ciągu jednego utworu Beatlesów dobiegającego z pokoju obok. Oszalałem. Wierzyłem, że tulę, wgryzam się, tonę w… Irenie.

Potem przez dwa tygodnie żyłem w strachu. Po miesiącu byłem już pewny, że Zośka jest w ciąży. Obwiniłem za wszystko Irenę.

Byłem człowiekiem odpowiedzialnym. Choć Zośka wcale ode mnie tego nie żądała. Uparłem się. Wzięliśmy ślub i wyjechaliśmy na parę lat z miasta.

Wszystko dlatego, że Irena chciała dochować dla mnie cnotę aż do ołtarza.

Zacisnąłem powieki, żeby odegnać przeszłość.

Siedziałem w błękitnym pokoju. W miejscach, w których tapeta zaczęła się odklejać, było widać wyraźnie, jak zszarzała. Odchylone kawałki papieru kontrastowały z resztą ściany czystym głębokim błękitem.

Na regale obok kanapy imponująca wystawa muszli. Przytknąłem największą z nich do ucha. „Kochał morze”. Muzyka z głębi oceanu. Przyjrzałem się okazom zgromadzonym na półce. Chwyciłem do ręki rzemyk z trzema stożkowymi muszlami. Uśmiechnąłem się zdumiony. Taki sam dałem Irenie na osiemnaste urodziny. Namacalny dowód, że kiedyś się znaliśmy. Nie wyrzuciła tego.

Wstałem z kanapy i poszedłem do pokoju obok. Irena karmiła łyżką syna. Każdemu połknięciu towarzyszyła pochwała i głaskanie po głowie, ramieniu. A Michaś nie odrywał oczu od ekranu.

— Co, Michaś, podoba ci sejm? — zagadnąłem.
— Tak…
— A dlaczego?

Odwrócił głowę i uśmiechając się, zezował w moim kierunku.

— Michaś się wstydzi — przyszła z odsieczą Irena. — Powiedz panu, którego posła lubisz najbardziej.
— Pana Mietka…
— No to wiadomo, ale kogo jeszcze?
— Leppera…
— Leppera!? Dlaczego Leppera?!
— Bo się fajnie kłóci i krzyczy — Michaś śmiał się jak z dobrego dowcipu. Kręcił głową.
— A ty spotkałeś Leppera?
— Tak.
— I co?
— Przywitał się ze mną.

„Może Michaś jest jednym z nielicznych argumentów za tym, że opłaca się, aby naród utrzymywał to zgromadzenie gorszycieli i malwersantów. Dowód na to, że w tych łachudrach tkwi jakiś okruch dobra”.

— On prawie z wszystkimi się koleguje — poinformowała Irena. — Kocha posłów z wszystkich partii. Za Wałęsą szaleje, bo ma wąsy. Kiedyś w windzie zobaczył Jaskiernię i mówi: „Patrz, mój Wałęsa!”. A ten się nie obraził i jeszcze zagadał do Michasia, co tu robi, czy mu się podoba. „A kim chcesz być?”. „Marszałkiem sejmu” — odpowiedział mu. „No to ja ci tego życzę”. „Bo ja dam wszystkim emerytury”. „I mnie też?” „Tak”. „Ile?” „Dużo”. „Dużo, ale ile”. „Sto złotych”. Ciągle słyszał od dziadka, że takie niskie emerytury. To on go tak nauczył oglądać. Gdy nie ma sejmu, to jest mi o wiele ciężej.

— Możesz mu włączać na wideo — podsunąłem rozwiązanie.

— Ależ skąd, dwa razy dał się na to nabrać i koniec. On się doskonale orientuje w programach. Ma genialną pamięć wzrokową. Od razu wie, że coś już było. Lubi też patrzeć na wszystkie dzienniki telewizyjne i zawody żużlowe. Kiedyś go nawet wzięłam na stadion, ale zakończyło się to niezbyt szczęśliwie. Michaś nie mógł znieść, gdy kibice przeklinali. Pana, który obok niego wykrzykiwał wulgarne słowa, opluł. Musiałam przepraszać. Jak ktoś jest hałaśliwy, to myśli, że pijak, a pijaków nie znosi.

Nad telewizorem zauważyłem portret Rafała. Blondyn, błękitne oczy, wywalony język jak Einstein na słynnym zdjęciu.

— A co robi Rafał? — wskazałem głową obrazek.
— Wygłupia — Michaś wybuchnął śmiechem.
— On tak się lubił wygłupiać?
— Taak. Teraz jest chory.

Irena pokiwała głową.

Zostawiliśmy Michasia „w parlamencie” i wróciliśmy do błękitnego pokoju. Usiadłem na kanapie. Ona na fotelu obok.

— Po śmierci Rafała Michaś się zblokował. On wie, że Rafał nie żyje, „jest u Bozi”, ale mówi, że Rafał jest chory. Tak samo było z papieżem. Michaś nie mówi, że papież nie żyje. W szkole, gdy rozmawiali o śmierci papieża, powiedział do wychowawczyni, że on nie umarł, tylko jest bardzo chory.

Zobaczyłem łzy… Jak wtedy w lesie. Nagle, nie zastanawiając się, przytuliłem ją. Rozszlochała się jak dziecko.

— Prosił mnie, że gdy dowiem się od lekarzy nawet o najgorszej chorobie, to mam mu powiedzieć. I to mnie gryzie, bo go oszukałam. Trzymałam to w sekrecie. A on przecież wiedział i tak, co mu jest. W ten ostatni dzień, jak go masowałam… nie mogłam się opanować… był tak wychudły. Chowałam twarz za jego głowę i zamykałam oczy. Wyczuł, że płaczę, i zabrał mnie zza pleców do przodu, i powiedział… — zamilkła, nie była w stanie powtórzyć jego słów. — To było tak ciężkie dla mnie. „Mamusiu, ja jestem na pograniczu życia i śmierci, ale ja tak bardzo chcę żyć. Zrób wszystko, ratuj mnie!”. A ja nie umiałam nic odpowiedzieć, bo byłam bezsilna. Tak ciężko jest, gdy dziecko prosi o pomoc i nic nie można zrobić. Pamiętam jego ręce, jak mnie ściskał. Potem mnie prosił, żeby go zawieźć do hospicjum. Mąż przez telefon zabronił mi… Ale Rafał chciał. Znał ludzi z hospicjum, bo do nas często przyjeżdżali. Może chciał mi ulżyć, bo widział, że nie daję rady. Pojechał tam na ostatnie dwanaście godzin. Henryk powiedział mi po pogrzebie, żebym nie lała łez, bo sama wywiozłam go do umieralni. Po raz drugi obarczył mnie winą za śmierć dziecka. On, który w ogóle nie interesował się jego chorobą.

Kątem oka patrzyłem na Michasia, który zasnął przed telewizorem. Ogarnęła mnie nagła potrzeba ulżenia Irenie. Zapragnąłem stanąć po stronie „bezbronnego dobra”. Tak właśnie wtedy pomyślałem. Miałem poczucie, że dotykam czegoś, co może zmyć całą bylejakość i nicość mojego życia. To wszystko z perspektywy wygląda jakoś płasko, ale w tamtym momencie miotały mną uczucia, jakby się otwierała brama…

Moje nieudane życie, małżeństwo. Między mną a Zośką nigdy nie było miłości. Próbowałem, ale nie pozwalała. Pozostała odpowiedzialność, za syna i za nią. Za jej długi, alkoholizm, na końcu za jej chorobę. W ostatnim miesiącu żałowała, że zniszczyliśmy sobie życie. Troszczyłem się o nią. Ale kiedy zmarła, poczułem się wyzwolony. W pewien sposób szczęśliwy, że moja misja odpowiedzialności dobiegła końca. Całe życie wierny kobiecie, której nie kochałem i która mnie nie kochała. Skąd się we mnie wzięło to chorobliwe poczucie odpowiedzialności? Pokuta za utratę rozumu? Za co nas tak los pokarał? Za co dostaliśmy małżonków, którzy zatruli nam życie? Za to, że kochałem Irenę i jej pragnąłem? A ona za co?

— Przez trzy lata po śmierci Rafała czekałam na powrót męża. — Irena ciągnęła swą opowieść. — Cały czas wierzyłam, że się zmieni. Miesiąc temu koleżanka namówiła mnie na wakacje nad morzem. Dziesięciodniowy wyjazd. Kiedy przyszłam na miejsce zbiórki, serce we mnie zamarło. Okazało się, że jedziemy autobusem, którego kierowcą jest mój mąż. Zaczęłam się łudzić, że gdy zobaczy Michasia, to coś w nim pęknie. Udał, że nas nie zna. Michaś całą drogę siedział mi na kolanach, bo z tego miejsca lepiej było widać tatę. Patrzył na niego z taką miłością i podziwem. A on chyba nawet nie spojrzał na niego w lusterku. Bał się, jakby to spojrzenie mogło go zaczarować. Myślałam, że podejdzie do nas w czasie postoju. Nie, cały czas stał i rozmawiał z kolegą. Roześmiany. Mówiłam sobie, że może serca nie ma, ale musi mieć sumienie. Ono go będzie gryzło. Nie… Widocznie sumienia też nie ma. Gdyby spojrzał na nas, nie wiem, ze złością, z nienawiścią. Ale on tak się zachowywał… jakby nas w ogóle nie było.

Kiedy wysiedliśmy i autobus odjechał, przeszło mi przez myśl, że przez te parę godzin jazdy mój mąż odjechał na dobre z mojego życia. Poczułam się poniżona, a jednocześnie wyzwolona. Zdecydowałam się na rozwód. Wszystko się we mnie wypaliło. Wiele razy nie dostałam pomocy tylko z tego względu, że byłam oficjalnie zamężna. Traktowano mnie jak mężatkę, a miałam gorzej, jakbym była wdową. Ale łudziłam się, że to ma sens.

Uśmiechnąłem się do niej, jakbym jej chciał powiedzieć: „nie martw się, najgorsze już za tobą”. Tak naprawdę cieszyłem się z tego bliźniaczego poczucia wyzwolenia. Użyła niezależnie tego samego określenia, którego ja: „Wyzwolenie”. To nie może być przypadek, że się spotkaliśmy w chwili, gdy odzyskaliśmy wolność.

Irena podniosła głowę. Pociągnęła nosem. Otarła łzy.

— To nie chodzi o mnie. Mnie już dawno podeptał i już to przestało boleć. Ten kolec się otorbił. Ale to, jak potraktował swojego syna. Przez całą podróż tak drżałam o niego, jak wtedy, gdy leżał podłączony do respiratora.

Zapaliła papierosa.

— Broniąc jednego syna, czuję, jakbym zapominała o drugim. Dlaczego nie można tego rozplątać? — pokręciła głową. Przyłożyła chusteczkę do ust, obawiając się, że za chwilę znów się rozpłacze.

Chwyciłem jej rękę i zacząłem głaskać. Nie zwracała na to uwagi.

— No bo… Rafał przed śmiercią zaczął się targować z Panem Bogiem. Powiedział, że gdy Bóg mu zwróci życie, to pójdzie na księdza. A jeżeli to jest niemożliwe, to odda swoje życie, żeby ojciec się nawrócił i zaopiekował się Michasiem. Powiedział mi to wszystko ksiądz, z którym Rafał się przyjaźnił.

Spojrzała na mnie oczami okolonymi niebieską kreską. Nie płakała.

Po chwili spytała nieoczekiwanie:

— Wierzysz w Boga?
— Nie wiem — odpowiedziałem półprawdą. Bałem się ją zranić swoją niewiarą. — Twój mąż wie o tych prośbach syna?
— Rafał wielokrotnie prosił go, żeby wrócił, ale chyba nic mu nie mówił o swojej ofierze. Nie wiem. A może dlatego tak unika Michasia, bo wie o modlitwie Rafała…

Irena nagle spojrzała na zegarek.

— O Boże, już siódma. Gadam już prawie dwie godziny. Rozkleiłam się jak… Przepraszam. Mieliśmy rozmawiać o mieszkaniu.
— A czy coś innego robiliśmy? — uśmiechnąłem się.

Odwzajemniła uśmiech. Czy ona udaje, że między nami nie ma żadnych rachunków? Dlaczego mnie nie spytała, gdzie wtedy zniknąłem?

— No i co, nadal jesteś się gotów zamienić? — uniosła brwi.

Zasępiłem się teatralnie.

— Sprawa się nieco komplikuje.

Spoważniała. Nawet chyba się trochę wystraszyła. Pewnie pomyślała, że chcę coś utargować.

— Mogę się zgodzić pod jednym warunkiem… — dodałem.

„Jakim?” — powiedziały jej oczy.

— Że Michaś będzie odwiedzał błękitny pokój.

Nie spodziewała się.

— Zostawię ten pokój tak… jak go wymarzył sobie Rafał.
— Nie mamy prawa… możesz go urządzić po swojemu.
— Ale nie chcę. A nawet jeśli kiedyś zechcę, to te tapety można odkleić i przenieść do was.

Nagła radość w jej oczach, jakby zrozumiała, że nie wpadła na najprostszy pomysł.

— To jest możliwe? — upewniała się.
— A dlaczego nie? Ludzie przenoszą ściany ze starożytnymi freskami, a my byśmy tapet nie potrafili odkleić?

Rzuciła mi się w ramiona z wdzięczności. Poczułem wilgoć na policzku. Jej łza szczęścia.

I wtedy rozległ się dzwonek u drzwi.

Zauważyłem na jej twarzy zaniepokojenie. Nikogo się nie spodziewała. Poszła otworzyć.

— Ty tu? Miałam do ciebie zadzwonić — usłyszałem jej zdziwiony głos.
— Jeśli przeszkadzam, nie będę wchodził.
— Ależ skąd. Po prostu właśnie omawiamy sprawy…

Wymienili jakieś zdania między sobą szeptem.

Potem weszli do pokoju Michasia.

— Cześć, pierniku, jak tam było nad morzem?

Kto to może być? Po chwili wszedł mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat. Szpakowaty. Przystojny. Z miłym uśmiechem.

— Panowie, poznajcie się. Mój mąż… — Irena zaczęła pełnić honory gospodyni.

Uśmiechnął się i wyciągnął rękę na powitanie.

— Henryk Fornalik.
— Jan Nowak — odwzajemniłem uśmiech.

Zapadła kłopotliwa cisza.

— Heniu, zjesz szarlotki, upiekłam specjalnie… — zawahała się. Nasze spojrzenia „wpadły” na siebie — dla Michasia.

Pokiwał głową. Usiadł w fotelu obok kanapy.

— I jaka jest pana decyzja? — zagadnął.

Irena zobaczyła moją zdezorientowaną minę. „Co ma z tym wszystkim wspólnego »mąż–niemąż«? Tak wygląda ten potwór, o którym mi opowiadała?”.

— Właśnie mieliśmy ustalić konkrety. Samo mieszkanie chyba panu odpowiada? — próbowała łatać uśmiechniętym spojrzeniem wymykającą jej się z rąk sytuację.

Jej twarz pokryły rumieńce. W oczach było błaganie: „Nie dziw się niczemu, wszystko ci wytłumaczę”.

Przez dziesięć, piętnaście minut próbowałem odegrać rolę niezależnego kupca. Irena opowiedziała o swoich wrażeniach z wczorajszej wizyty u mnie. Jej mąż był „taktownie zainteresowany” — słuchał, lecz nie zadawał pytań. Po chwili oznajmił, że zostawia nas, abyśmy do końca uzgodnili warunki zamiany. „Obiecałem Irenie, że nie będę się w to wtrącał. Nie mam za grosz instynktu handlowego”. Uśmiechnął się i pożegnał. Nie był to na pewno mruk pozbawiony kultury i poczucia humoru.

Nie mogłem zrozumieć, o co chodzi w tej grze. Kto udaje, Irena czy jej mąż? Może oboje? W każdym razie to nie mógł być człowiek, o którym słuchałem od dwóch godzin.

— Nie zdążyłam ci powiedzieć — Irena nie czekała na moje pytanie. — Uzgodniłam z Henrykiem, że dostanie pieniądze, które uzyskam przy zamianie.

Kiedy to uzgodnili? Mówiła tak, jakby w ogóle nie mieli ze sobą kontaktu. A jazda autobusem nad morze? Musieli w takim razie rozmawiać krótko przed nią. Może nie bez powodu ją zignorował. A właściwie, po co zadaję sobie te pytania? Nie moje życie…

Próbowałem się uśmiechnąć, rozłożyłem ręce.

— Przepraszam za tego „pana” — widziała, że grunt jej się usuwa spod nóg. — Musiałam. Wyobrażasz, co mógłby sobie pomyśleć?

Kiwnąłem z przesadnym przejęciem. „Że jego prawowita żona ma kochanka”. Nie mogła przecież powiedzieć: „A to jest Janek, zapomniałam ci powiedzieć, że był moim chłopakiem, tydzień wcześniej, zanim cię poznałam”. O co mi chodzi? Wyobraziłem sobie, że to wszystko opatrzność, że czekaliśmy na siebie 26 lat i teraz to wszystko naprawimy, odrobimy. Ja swoją czułością wynagrodzę mój „wybuch” sprzed lat. I nagle wszystko prysło. Gdyby ten „zwyrodniały Henryk” kiwnął palcem… poszłaby w ogień. A „pan Jan Nowak”, dla którego upiekła szarlotkę, znowu zobaczyłby figę z makiem.

— Wiesz…
— Nie musisz mi nic tłumaczyć. Przecież ja… — pokręciłem głową.
— Umówiłam się z nim na telefon. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy.

W jej oczach były łzy.

Tak jak wtedy. W lesie. Dla „pana Jana” łzy i tkliwość. Dla innego… Cnota i szarlotka.

W co ja się wpakowałem? Mam mieszkać w domu, w ścianach, które wchłonęły ich całe chore małżeństwo. Budzony przez koszmary…

— Nie wiem, co powiedzieć — odezwała się po chwili zgnębiona. W oczach psi smutek.

Już się na to nie nabiorę.

— Musisz zaproponować jakąś sumę za te trzydzieści metrów. Nie można trzymać męża w niepewności — nie panowałem nad ironią.

Poprosiła, żebym się jeszcze raz zastanowił. Chciałem jak najszybciej zakończyć to spotkanie, żeby jej nie poranić. Umówiłem się na telefon.

Wyszedłem. Na półpiętrze usłyszałem, jak zamknęła drzwi. Kopnąłem wściekły leżącą przede mną plastikową butelkę po coca–coli. I nagle uświadomiłem sobie, że nie pożegnałem się z Michasiem. Stanąłem, nie wiedząc, co począć. Walczyłem z sobą dobrą minutę.

Odwróciłem się. Miałem do pokonania dziewięć stopni.

Przeprowadzka
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze