Przeczucie
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Było po jedenastej, gdy nacisnąłem dzwonek do Mizerów. Po chwili na ganku pojawiła się Helena, w szlafroku.

– Przepraszam za strój, ale w nocy nie bardzo spaliśmy…
– Państwo już wiedzą? – spytałem, lekko zdziwiony. A jednak policja nie czekała z informacją do rana.
– Tak, oczywiście.

Helena pokiwała głową, ale wydało mi się, że jakoś radośnie. Trochę to było nienormalne. Pewnie nawet w tej tragicznej śmierci dopatrzyła się działania niebios. Dziwna kobieta. Weszliśmy do salonu.

– Kawa czy herbata? – spytała rzeczowo.
– Kawa, zdecydowanie kawa.

Wszedł Mizera. Jak zwykle w białym sweterku tenisisty, błękitnej koszuli i amarantowej apaszce. Mimo wszystko zaskoczyło mnie, że w takim dniu i po nieprzespanej nocy dbał o rytualny strój.

– A państwo kiedy się dowiedzieli? – zacząłem dopytywać.
– No wczoraj…
– Jak to wczoraj? To niemożliwe – powiedziałem zdezorientowany. – Gdy wychodziłem z kościoła, było po północy.
– A o czym my mówimy? – Mizera wzmocnił pytanie zdziwioną miną. – Byliśmy z księdzem w banku, by zrobić przelew na parafię. Wtedy nam powiedział, że znalazł się gość, który postanowił ofiarować dachówkę, to znaczy sprzedać za jedną trzecią ceny.
– Chodzi mi o to, kiedy państwo dowiedzieli się o śmierci proboszcza.
– Proboszcza? – Alojzy zaniemówił. – Górski nie żyje?!
– Wczoraj w nocy znalazłem go martwego – wyjaśniłem, coraz mniej rozumiejąc.

Podszedł do komody. Bez słowa wyciągnął papierosy. Zapalił. Helena otworzyła usta i z niedowierzaniem pokręciła głową.

– Czemu nas pan nie zawiadomił? – rzekł z pretensją jej mąż.
– Pomyślałem, że już za późno, żeby dzwonić z takimi informacjami – nie zdradziłem się oczywiście, że brałem pod uwagę jego stan pozawałowy.

Skrzywił się niemalże z politowaniem na moje tłumaczenie.

– Jak zmarł?
– Zabił się, to znaczy spadł z drabiny w kościele.
– Kto przyjechał z dochodzeniówki? – gromadził informacje Mizera.
– Jakiś sierżant Dawidziuk.
– Guma… – potaknął, przywołując bez wątpienia pseudonim policjanta. – Coś mówił?
– Mnie nic, ale rozmawiał przez telefon, chyba z prokuratorem. Poinformował go, że to wypadek.
– O której znalazł pan księdza? – kontynuował przesłuchanie Mizera.
– O wpół jedenastej. Zajechałem, bo nie odbierał telefonu.

Zamilkł na chwilę, zdawało się, że dokonuje wizualizacji wczorajszego dramatu.

– Szalony – chwycił się za czoło i kręcił głową z wyrzutem. – Mó-wił coś, że musi sprawdzić belki. Ostrzegałem go, że to próchno, żeby sobie dał spokój, że trzeba całą więźbę od nowa… Myślał, że da się coś uratować. – Chwycił poręcz stojącego obok krzesła, by powstrzymać drżenie rąk.

Nie zauważyłem, kiedy Helena wyszła się przebrać. Stanęła w drzwiach gotowa do wyjścia.

– Nie ma co tu szat rozdzierać, trzeba jechać – oznajmiła. Postanowiła przystąpić do działania. Uznała, że dywagacje na odległość nie wystarczą. Trzeba dokonać wizji lokalnej.
– Panie Staszku, mam prośbę – popatrzył jakby spłoszony. – Mógłby pan podwieźć żonę? Ja zostanę…
– Ale co ty, Aloś? – zaniepokoiła się Helena.
– Zostanę… – powiedział zmęczonym, a jednocześnie ucinającym dyskusję tonem.
– Niech się pan nie dziwi, panie Staszku – powiedziała Helena, gdy wsiedliśmy do samochodu. – To dotknęło go osobiście. Nie wszystko między nimi było idealnie, ale jeden bez drugiego nie potrafił żyć. Teraz się będzie zadręczał.

Kościół był otwarty. W środku znajdowało się kilka rozmodlonych osób. Przed ołtarzem, pomiędzy wazonami z kwiatami, ustawiono kolorowe zdjęcie Melchiora. Skąd je zdobyto? Kobiety odmawiały różaniec. Ołtarz od ławek oddzielała żółta taśma, na której zawieszono kartkę z odręcznym napisem: „Wstęp wzbroniony. Grozi zawaleniem”. Helena przyklękła w pierwszej ławce. Wpatrywałem się w sutannę ojca Pio. Z tej odległości nie mogłem stwierdzić z całą pewnością, ale wydawało mi się, że nikt nie zmył śladów krwi Melchiora, która nabrała barwy zbliżonej do koloru habitu. Pio i Melchior połączeni więzami krwi. Proboszcz nie bardzo wierzył w misję i świętość włoskiego stygmatyka. Jego sceptycyzm zmalał w zeszłym tygodniu, kiedy okazało się, że dzięki wstawiennictwu Pio znalazł się człowiek, gotowy sponsorować remont dachu kościoła. Gdyby nie ów darczyńca, parafianie musieliby się gromadzić na wolnym powietrzu albo jeździć do odległego o 10 kilometrów Biezchorza.

Krótko żył tą nową wiarą i radością.

– Miałam dziwny sen – Helena szarpnęła mnie za łokieć, gdy tylko ruszyliśmy w drogę powrotną. Zupełnie nie przejmowała się, że kieruję. Przystanąłem w obawie, żeby nie doszło do kolejnej tragedii. – Śnił mi się Melchior. Zakładał nowy dach, ale zamiast dachówki wyciągał z torby ptaki. Wprawnym ruchem ukręcał łepek ptaszkowi. Układał mu skrzydła tak jak dachówki, a gdy któryś nie chciał leżeć i dostawał pośmiertnych drgawek, przybijał gwoździem. Strasznie płakałam. „Jak ksiądz tak może?”, zapytałam, a on mi odpowiedział: „Cicho, kobieto, ty nigdy niczego nie rozumiałaś”. Było mi przykro, bo czułam w tym śnie, że przecież dałam pieniądze na remont, a on mnie tak traktuje. Ale na tym nie koniec. Potem powiedział: „Ty stara lafiryndo. Myślisz, że za te parę groszy będziesz mną manipulować? Zniszczę figurę tego pajaca. Spalę ten plastik. Troszkę podniesiemy mu temperaturę”. Bo wie pan, on mi powtarzał, że nie wierzy w świętych z gorączką 48 stopni. „Życie człowieka powyżej 42 stopni zamiera, Pan Bóg nie może znosić zasad, które sam ustanowił”. Słyszał pan, że Pio miewał taką gorączkę, że musieli mu ją mierzyć termometrami kąpielowymi, bo normalne pękały?

Pokręciłem przecząco głową. Nie zdążyłem skomentować niewiarygodnej przypadłości świętego, gdy Helena schwyciła mnie za nadgarstek i zadała kolejne pytanie:

– Czemu ten Melchior był taki okrutny?

Świdrowała mnie oczami, w których kołysały się łzy, jakbym to ja był winien temu, co wyprawiał w jej śnie nieboszczyk Górski.

– Przecież pani wie, że sny są zaprzeczeniem rzeczywistości…
– Wiem, ale on był w tym śnie taki prawdziwy. Ja go czułam.

Był we śnie równie prawdziwy, jak nierealna była na jawie Helena.

– Habit ojca Pio jest skąpany we krwi księdza Melchiora. Oni zawarli przymierze krwi – wypowiedziałem dość patetyczną kwestię, która, jak wierzyłem, miała podnieść na duchu Mizerową.
– Tak, tak! – entuzjastycznie podchwyciła tę myśl. – Niech pana ucałuję za to, panie Staszku. Ta pańska wrażliwość!

Pocałowała mnie i rozpłakała się. Miałem wrażenie, że nie był to tylko pocałunek pocieszenia. Była w nim dawka… erotyzmu. Tak mnie to zaskoczyło, że zaniemówiłem.

Włączyłem silnik i ruszyłem, przestraszywszy się nagłej euforii, jaką wywołały moje pocieszenia.

***

Melchiora pochowali w sobotę. Lało jak z cebra. Kondukt pogrzebowy, czyli niekończący się pochód grzązł w błocie. Prowadził go arcybiskup, który był kolegą proboszcza jeszcze z czasów seminarium. Oczywiście zaczął od apostrofy do ołowianego nieba. „Rojno płaczem żegna cię, Melchiorze!”.  A potem przeszedł do tego – nomen omen – że Górski zawsze kochał góry i wszelkie wysokości. Sam też miał przyjemność wędrować z nim po górach. Od wielu lat proboszcz Rojna, co prawda, nie chodził już w Tatry, ale wspinał się na swoje drabiny Jakubowe.

Przypomniałem sobie jedno z naszych pierwszych spotkań, w ogrodzie. Stał w słońcu na połyskującej aluminiowej drabinie – tej samej, z której spadł – i obrywał czereśnie, pomstując żartobliwie na szpaki. „Takie chciwe, że nie chcą się podzielić owocami”. Na pierwszym spotkaniu opowiedział mi o „popsycnych” Rojanach, którzy nabrali dziedzica. Kiedy pozwolił im wyrąbać drogę w lesie na szerokość drabiny, ci połączyli wszystkie drabiny, jakie były we wsi, i wycięli niemalże autostradę. Drabina, ważny atrybut Melchiora. Zawsze będzie mi się z nim kojarzyć. Początek i koniec.

Stałem nad trumną i niewiele do mnie docierało. Czułem się oszukany. Wydawało mi się, że osiedliłem się tu właśnie dla Melchiora, dla tych cudownych, tajemniczych rozmów. A teraz on się ulotnił.

– To tylko nam się wydaje, że ksiądz Melchior spadł. Uleciał przez dziurę w dachu wprost do nieba. Amen – z zamyślenia wyrwało mnie ostatnie zdanie arcybiskupa.

***

We wtorek zajechałem na plebanię z nadzieją, że wydobędę w jakiś sposób O naśladowaniu Chrystusa, które obiecał pożyczyć mi Melchior. Jeśli tamtego wieczoru czekał na mnie, to może książkę miał gdzieś na wierzchu.

Otworzył mi nowy ksiądz. Widziałem go już na pogrzebie. Na oko czterdziestolatek. Z brodą, wysokie czoło, sylwetka sportowca. I oczy jak dwie skaczące iskierki.

– Witam księdza, nazywam się Stanisław Madej – rozpocząłem, jakbym się meldował w jednostce wojskowej. – Jestem takim półparafianinem, byłem w dość bliskich stosunkach z księdza poprzednikiem.
– Miło mi. Jan Pawelski. Pana nazwisko jest mi znane. Ksiądz Melchior mi o panu kilka razy wspominał.
– Znał ksiądz naszego proboszcza?
– Oczywiście, przecież byliśmy w tym samym dekanacie. Spotykaliśmy się przy różnych okazjach. Jestem z Wojnarów. Byłem wikarym u Ducha. Proszę, proszę – ksiądz Jan dał wyraźny znak ręką, abym wszedł.
– Czyli awans?
– Bez wątpienia… Małymi kroczkami do pełni władzy – Pawelski powiedział to z emfazą, która zdradzała jego dystans do kościelnych zaszczytów. – Biskup stwierdził, że nadaję się do remontu. To znaczy jeszcze nie ja, ale do remontu dachu. Ksiądz Melchior opowiadał mi o pana pasjach. Judasz, prawda, dobrze pamiętam?

Informacja, że docieram do kogoś najpierw jako zjawisko, temat, mile mnie połechtała. Jest się bytem rozmnożonym, o którym się dyskutuje.

– Doskonale, ale widzę, że już na zawsze będę funkcjonował jako „ten od Judasza”.
– Musi pan to jakoś dźwigać – ksiądz Janek mrugnął z uśmiechem i wszedł do kuchni przygotować herbatę. – A proszę mi wybaczyć, jeśli pytanie zbyt osobiste – doszło mnie. – Czy z pisania można wyżyć?
– Z pisania? Ach, widzę, że Górski urobił mi legendę – podniosłem głos, żeby być słyszanym w pomieszczeniu obok. – Tak po prawdzie jestem skromnym redaktorzyną, i to w dodatku takim, który porzucił pracę. Właśnie zastanawiam się, jak tu wrócić do zawodu. Nie wiem, do czego się jeszcze nadaję. – Ksiądz pojawił się z tacą. – Ostatnio najwięcej murowałem… – próbowałem uciec od wiszącego w powietrzu kłopotliwego pytania, jakich książek jestem autorem. – Chciałem sobie udowodnić, że potrafię żyć nie tylko z pisania. Jak to mówią: ci, co coś potrafią, działają, a ci, co nic nie potrafią – piszą.
– A ci, co ani to, ani to?
– Z reguły zostają księżmi…

Pawelski roześmiał się serdecznie.

– Mam do księdza delikatną sprawę. Ksiądz Melchior dzień przed śmiercią umówił się ze mną na rozmowę. Niestety, nigdy się już nie dowiem, co chciał mi powiedzieć. Obiecał mi też coś pożyczyć. Ma to teraz dla mnie wymiar symboliczny. Kiedy remontowałem mój dom, znalazłem na strychu stare wydanie O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis. Brakuje w nim jakichś dwudziestu stron. Chciałem je skserować z książki Górskiego.
– Nie ma sprawy. Zaraz spróbuję jej poszukać.

Nie napomknąłem Pawelskiemu o intymnych notatkach czynionych na marginesie książki, które były przyczyną tego, że tak długo wzbraniał się mi ją pożyczyć.

– Wiem, że Melchior był zwariowany na punkcie O naśladowaniu Chrystusa. Lubił opowiadać anegdotę o wielkim Amperze. Kiedy ciężko zachorował, poprosił znajomego o dobrą lekturę duchową. No i ten mu przyniósł właśnie O naśladowaniu… Amper pokręcił głową. „Ta nie”. „Dlaczego?” – spytał znajomy. „Bo tę książkę znam na pamięć”… Powtarzał to setki razy. Trochę przesadziłem, ale nie za wiele. Pan wie, gdzie może być?
– Miał ją często na biurku albo przy łóżku.
– Tu nie widzę – przebiegł wzrokiem stosik książek. – Chodźmy do sypialni.

Ksiądz Janek chodził po pokoju bez sentymentów. Przypomniałem sobie, jak poruszałem się po pokoju po śmierci matki. Miałem wrażenie, że wszystkie rzeczy są jej przedłużeniem i nadal żyją. Oczywiście, jego poprzednik nie wywoływał tych emocji co matka.

– Niech się pan rozgląda.
– Może ktoś z rodziny wziął jako pamiątkę? – spytałem.
– Nie, to niemożliwe. Nie miał rodziny, przynajmniej ja o nikim nie wiem. Na pogrzebie nikt się nie pojawił. Nie widzę… Jak wyglądała?
– Granatowa, płócienna okładka.

Na stoliku przy łóżku Melchiora leżała książka o ojcu Pio: Rentgen szarlatana czy oko Boga? Ciekawe, pewnie ostatnia lektura Górskiego.

– No nie ma, ale znajdzie się – zakomunikował mi Pawelski. – Muszę tu zrobić generalne porządki, żeby się jakoś rozlokować. Proszę przyjść za dwa dni albo jeszcze lepiej, niech mi pan da numer swojej komórki. Zadzwonię, gdy znajdę.
– Dobrze, w takim razie mam jeszcze jedną prośbę.

Opowiedziałem Pawelskiemu o naszych dyskusjach z Górskim na temat Pio. Spytałem, czy mógłbym pożyczyć książkę o nim leżącą na nocnym stoliku. Okazało się, że ksiądz Janek miesiąc temu nabył dokładnie taką samą, więc zaproponował, abym zabrał Rentgena szarlatana jako pamiątkę.

– Proszę, sygnowana – pokazał mi podpis właściciela na pierwszej stronie.

Wyszedłem z plebanii i coś mnie tknęło. Do tej pory byłem wściekły na ślepy los, że pokrzyżował mi plany. Melchior zginął w chwili, kiedy miał się przede mną otworzyć. Gdybym przybył na czas, może by żył. Na pewno by żył. Gdyby nie to moje piwo albo dentysta Myszki. Cholerny przypadek. Mógłbym sobie powiedzieć: „No Madej, zawsze miałeś pecha”. Ale zniknięcie książki? Czy ktoś jej nie wyniósł celowo? Melchior musiał komuś napomknąć, że zamierza mi ją pożyczyć. I ten ktoś musiał wiedzieć, co w niej jest.

Jeszcze nic się nie stało. Pawelski powiedział, że na pewno ją znajdzie. Niestety, miałem tę intuicję, że nie. A może to zwykły pesymizm?

Po powrocie zadzwoniłem do Iwony. Zawalona robotą. Książka, którą redaguje, w przyszłym tygodniu musi iść do druku. W dodatku jej matka nie może zająć się Martunią, bo chodzi na jakieś badania. A więc zero szans, by przyjechała. Trudno. Oberwałem resztę wysokopiennej fasoli. Nadawała się już tylko do wyłuskania. Postanowiłem przygotować sobie fasolkę po bretońsku. Nastawiłem garnek z fasolą i wyciągnąłem z zamrażalnika boczek. Byłem z siebie dumny. Gospodyni ze mnie pełną gębą.

Siadłem w fotelu i otworzyłem przyniesioną książkę. Ostatnia lektura Górskiego. Chwilę przyglądałem się twarzy stygmatyka na okładce. Jego oczom. Z oczu można wiele wyczytać. Ale im dłużej w nie patrzyłem, tym bardziej upewniałem się, że te akurat oczy mogłyby być na wyposażeniu i świętego, i zwodziciela. Aż przestraszyłem się swoich obrazoburczych myśli. Otworzyłem książkę na chybił trafił.

Ojciec Pio nie wygłosił ani jednego kazania. Swoje kapłaństwo zrealizował w konfesjonale. Chętnych, by się wyspowiadać u niego, było tylu, że rozdawano bilety na kilka dni naprzód. Najgorzej było z kobietami, które próbowały znaleźć się przed jego kratkami na skróty.

Nie był czułym pocieszycielem. Nie dawał cukierków tym, którzy potrzebowali środka przeczyszczającego… Pewnego dnia w San Giovanni Rotondo zjawiła się znana aktorka. Nie przywiodła jej tam jednak troska o własną duszę, lecz ciekawość nadzwyczajnych zjawisk związanych ze Świętym. Zdobyła bilet i stanęła w przebraniu w kolejce. Stała kilka godzin, lecz jej spowiedź trwała nad wyraz krótko. Zaledwie klęknęła, poderwała się jak oparzona i wybiegła z kościoła. Zadzwoniła do znajomego, który był wielbicielem ojca Pio i właściwie spowodował jej pojawienie się w San Giovanni Rotondo. „To żaden święty, lecz nieokrzesany gbur”. Była wściekła, że zakonnik nie miał względu na wysiłek, jaki włożyła w odegranie swojej roli. Nie interesowało go absolutnie, ile czasu aktorka spędziła w garderobie przed swoim spektaklem… Po kilku tygodniach bezsennych nocy wróciła. Wiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki nie porozmawia szczerze z „gburem” z San Giovanni Rotondo…

***

Rano wybrałem się ponownie do Mizery. Już wcześniej okazywał zniecierpliwienie z powodu moich detektywistycznych zapędów, gdy doszukiwałem się drugiego dna przy samobójstwie Guzowskiego, nie miałem jednak wyboru. Były prokurator ironizował, ale jednocześnie – co sam podkreślał – doceniał moją przenikliwość i pasję. Jeśli ktoś mógł rozwiać moje wątpliwości, to tylko on.

– O, nasz pisarz – powitał mnie ciepło przy furtce. – Czemu zawdzięczam ten miły widok?
– Temu, co zawsze, chęci napicia się dereniówki. Powiedział pan, że ilekroć najdzie mnie ochota…
– I owszem, panuję nad swoimi słowami. Pamiętam jednak bolesne pana wyznanie, że z powodu cukrzycy ta przyjemność została panu odjęta. Oraz entuzjastyczne stwierdzenie, że choroba jest drogą do zdrowia.
– To były wyznania neofity. Dziś wprowadzam maleńką korektę. Zresztą konsekwencja to przymiot diabelski. Gdy już człowiek zapanuje nad nałogiem, może po niego sięgnąć w sposób wyzwolony.
– Całkowicie się z panem zgadzam, posiadam kilka takich wyzwolonych nałogów – mrugnął porozumiewawczo.

Weszliśmy do jego owalnego gabinetu. Mizera uśmiechnął się i podszedł z karafką i dwoma kieliszkami.

– Panie Staszku, pan wie, że tak czy owak dałbym się panu napić. Najważniejsze, żeby człowiek funkcjonował w zgodzie z własną naturą, a pan ma naturalny pociąg do kieliszka.

Nie wiem, czy powinienem, ale podziękowałem uśmiechem za tę moją charakterystykę. Mizera uwielbiał dokonywać uogólnień na mój temat, zwykle przesadzonych. Miały one świadczyć, że jesteśmy od dawien dawna w zażyłości pozwalającej czynić mu te obserwacje. Był to rodzaj gry, który przyjmowałem z przyjemnością.

– No to napijmy się za dobrą pamięć o Melchiorze – zaproponował.

Pokręciłem głową.

– Co, nie odpowiada intencja? – rzekł teatralnie skonsternowany.
– Odpowiada, tylko widzi pan, jego śmierć nie do końca wydaje mi się naturalna.

Mizera zastygł z karafką. Przyjrzał mi się uważnie.

– Widzę, że się potykamy o słowo „naturalny”. Nie była naturalna w tym sensie, że człowiek powinien umierać w łóżku. Najlepiej, żeby aniołowie zabrali go we śnie. Dla mnie naturalne jest jednak to, że jeśli głowa spada na kamienny stopień, to się rozbija.
– Wiem, że pan ma dystans wobec moich spiskowych teorii, ale… jest parę zastanawiających, a niewyjaśnionych szczegółów, które doprowadziły do zetknięcia księżowskiej głowy z kamiennym stopniem.
– Mianowicie? – Mizera w końcu odstawił karafkę i zamienił się w słuch.
– Po pierwsze, że stało się to w dniu, w którym miał się ze mną spotkać i wyjawić mi „coś”, nie wiem co, związanego ze śmiercią Guzowskiego. Po drugie, że wszedł na drabinę o dziesiątej wieczór. Po trzecie obiecał, że tego wieczoru przekaże mi książkę O naśladowaniu Chrystusa, która, jak sądzę, zawierała jego intymne zapiski. Jestem przekonany, że były tam informacje związane w jakiś sposób z Guzowskim. Otóż ta książka zniknęła…
– A czemu od razu jej panu nie pożyczył? – Mizera schował swój fryzjerski wąsik w dolnej wardze, niczym kobieta rozprowadzająca szminkę.
– Mówił, że musi jeszcze sprawę przemodlić. Ale nie wiem, czy to się tyczyło pożyczenia książki, czy powiedzenia mi tego „czegoś”.

Bardzo subtelnie się uśmiechnął, ale utrzymał powagę.

– Może pożyczył ją komuś innemu? Zamierzał ją od niego ściągnąć i nie zdążył. Zatem książka nie wyparowała, tylko nie zdążyła powrócić. A ta osoba może zostawiła ją sobie na pamiątkę. Skoro pan mówi, że tam było pisane coś jego ręką, to tym bardziej jest cenna. I cóż teraz poczniemy? Damy ogłoszenie, że poszukujemy książki, która mogła zawierać tajemnicę śmierci proboszcza? Jeżeli chodzi o drabinę, sprawa jest banalna. Ksiądz żył remontem. Powiedziałbym, że opanowały go nadmierne emocje. Wie pan, co to znaczy nieszczęśliwie postawić nogę na szczeblu. Potknięcie na drabinie. To jest ten ułamek sekundy, fatalny krok, przez który giną miliony istnień. Ja w swojej, że się tak wyrażę, karierze prokuratorskiej, prowadziłem dwie sprawy dotyczące śmiertelnych upadków z drabiny. Drabina odchylona od pionu leci, można się chwytać tylko powietrza, ale ono nie przytrzyma, jest nieczułe. Jak pan wie, dzień wcześniej Helena wpłaciła sto tysięcy złotych na remont dachu. Ksiądz następnego dnia już dogadał się z fachowcami. Wszedł na drabinę, bo pewnie chciał zbadać stan belki albo jej grubość. Mówił, że chce wykorzystać częściowo stare drewno. Ksiądz miał swoje lata. Może ogarnęła go chwilowa słabość, zawrót głowy i poleciał. Ale widzę, że moje gadulstwo wstrzymuje delektowanie się dereniówką. Może się poczuć obrażona – Alojzy zaśmiał się, ukazując rząd białych perełek. Pewnie sztucznych. Wychyliłem kieliszek, który natychmiast został uzupełniony przez gospodarza. – Pan jest pisarzem, ja prokuratorem – przemówił na powrót. – Miałem do czynienia z setkami przypadków śmierci. W tym zabójstw. Tylko że z tymi zabójstwami nie jest tak, jak sobie wyobrażacie. To nie żadne zbrodnie doskonałe, ale tak zwany ubój z konieczności. Mąż ukatrupi żonę, żona męża. Wie pan, jak wygląda osiemdziesiąt procent zabójstw? Piątek, godzina dwudziesta, kuchnia, cios zadany nożem marki Gerlach. Bo kłótnia, bo pieniądze. Potem płaczą, bo nie wiedzą, jak to się stało. Motywy leżą zwykle podane na talerzu. Tu też mamy banał. Banał źle postawionej stopy. To wszystko…

– Co do drabiny mógłbym się zgodzić. Ale te zapiski? One coś musiały zawierać.
– Może ksiądz chciał panu udowodnić, że one nic nie kryją oprócz tajemnic jego duszy. Melchior mi kiedyś wyznał, że jest pan takim skrzyżowaniem Don Kichota z Sherlockiem Holmesem – poczułem, że się rumienię. – Proszę tego nie brać poważnie. Mówił o panu bardzo ciepło.
– No a data? – próbowałem się jeszcze bronić. – Dlaczego ginie akurat w dniu, kiedy postanowił mi coś powiedzieć?

Mizera uśmiechnął się.

– Powiem panu prawdę bolesną i zabawną. Otóż moja Helenka urodziła się pierwszego września 1939 roku. Ale proszę mi wierzyć, między jej narodzinami a wybuchem II wojny światowej nie ma żadnego związku. Pan jest wyznawcą poglądu, że w życiu nie ma przypadków. To ja powiem panu więcej. Urodziłem się 9 maja 1945 roku. Minąłem się więc z moją żoną o całą wojnę, może dlatego to nasze małżeństwo, które powinno w zasadzie służyć jako materiał do budowy bomby atomowej, trwa wbrew logice.
– Proszę mu nie wierzyć – usłyszałem nagle głos Heleny, która objawiła się za naszymi głowami. – Urodził się 9 marca, ale dla efektu lubi tę historię sprzedawać w tej postaci. O dziwo, zawsze dokładnie podaje datę moich urodzin.

Zaśmiałem się.

– Nieważne, nawet gdybym zobaczył pani akt urodzenia, stwierdziłbym, że został sfałszowany.

Helena machnęła ręką.

– Panie Staszku, kogo to w końcu obchodzi, ile taka ropucha ma lat. Byłam właśnie w kościele. Młody się nieźle uwija. Zrzucają już dachówkę. Na razie zostawią tylko nakryty boczny ołtarz, żeby odprawiać tam msze. Przenieśli też do niego Pio. Na moją prośbę. Gdyby mnie tam nie było, wyrzuciliby go do ogrodu, no ale przed fundatorką poczuli respekt.

Coś we mnie drgnęło.

– Dachówkę zwalają?… Przecież to zabytkowa…
– Bez barbarzyństwa nie ma postępu – wygłosił sentencję Mizera.
– Przepraszam państwa… Pobiegnę zobaczyć, czy nie da się trochę uratować. Jeśli się ma zmarnować, to ja ją chętnie odkupię. Takiej już nigdzie nie zdobędę.

Wykorzystałem sytuację, by przerwać rozmowę, która do niczego nie prowadziła. Nawet gdybym miał w zanadrzu jeszcze kilka faktów przemawiających za hipotezą, że Górski został zamordowany, tym większy wywołałbym śmiech i drwinę Mizery. Zupełnie nie wiedziałem, co zrobić z moim przeczuciem, że ksiądz został zepchnięty z drabiny, i to najprawdopodobniej zabierając do grobu prawdę o śmierci Guzowskiego. Jaki interes może mieć Mizera w zagaszeniu pojawiających się wątpliwości? Miałem do wyboru albo pogodzić się i zakopać moje przeczucie, albo rozsierdzić człowieka, w którego domu lubiłem przebywać. Po śmierci Melchiora prokurator i jego żona byli w Rojnie właściwie jedynymi ludźmi, z którymi mogłem utrzymywać jakikolwiek duchowy kontakt. Jaki jednak sens ma pielęgnowanie znajomości z człowiekiem, który z nieznanych mi powodów nie dopuszcza do rozwikłania tajemnicy śmierci Melchiora? Taki, że nie miałem żadnej innej recepty na życie w moich chaszczach. Żadnego wyboru. Byłem śmieszny i całkowicie bezradny ze swoim przeczuciem. Samotność, która może prowadzić mnie do obłędu lub przynajmniej zdziwaczenia. Górski mi kiedyś powiedział, że sensem naszego życia jest trwanie w tajemnicy, która rozwiąże się po śmierci. Czy to był jego testament także w odniesieniu do własnej śmierci?

Muszę zdusić w sobie przeczucie, z którego nic dobrego nie może wyniknąć.

Chyba że zdarzy się cud.  

Jest to fragment książki będącej kontynuacją powieści Chaszcze, która ukaże się w wydawnictwie „Znak”.

Przeczucie
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze