koszula zapięta na guziki pod szyję
fot. Thanos Pal / Unsplash
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

W moim Kościele toksyczny związek dorosłego mężczyzny z własną matką nie jest grzechem. Niebezpieczeństwo grzechu pojawia się dopiero, gdybym zostawił matkę i poszukał sobie swojej kobiety…

Jestem jednym z tych, którzy nie mieli prawdziwie rodzinnego dzieciństwa. Traumy z tego okresu w sposób bardzo wymowny zaważyły na moim późniejszym życiu. Istotny był przede wszystkim brak ojca, gdyż rodzice rozeszli się bardzo wcześnie, oraz silna więź z matką. Stosunkowo niedawno dane mi było poznać główne źródło moich życiowych niepowodzeń, kiedy pod kierunkiem terapeutów odbyłem swego rodzaju podróż w czasie do tamtego okresu. Stało się to dla mnie także przyczynkiem do uchwycenia odmienności podejścia psychoterapeutów i księży do konkretnych kwestii. Chciałbym podzielić się swoimi spostrzeżeniami, choć zdaję sobie sprawę, że mogę nie być do końca obiektywny.

Tęskniąc za ojcem

Dorastałem w rozbitej rodzinie. Ojciec odszedł zaraz po moim urodzeniu. Wychowywali mnie mama, ciotka, wujek, dziadek, babcia. Wszyscy po trochu. Mama zawsze była niezaradna, na pojawiający się problem reagowała płaczem. Znaczną część wczesnego dzieciństwa spędziłem w szpitalu, miałem kilka operacji. Częściej przyjeżdżali dziadkowie, wujek, ciotka niż mama. Tata nie przyjeżdżał wcale. Już wtedy przejawiał skłonność do nadużywania alkoholu.

Pamiętam, jak w pierwszej klasie podstawówki, podczas gdy inni dokazywali, bawiąc się w czasie przerwy, ja stałem wystraszony pod ścianą, zawsze w tym samym miejscu, wszystkiego się bojąc. I ta ściana stała się moim przekleństwem. Chodząc do liceum, znalazłem na lęk i brak poczucia własnej wartości natychmiast działające lekarstwo. Tak się zaczęła moja przygoda z alkoholem. I choć nie piję od lat dwudziestu, pod przeklętą ścianą stałem jeszcze długo. Dopiero kilka lat temu z ogromnym trudem zacząłem się od niej odrywać, żeby wreszcie stanąć na środku sali, żeby wreszcie zacząć żyć pełnią życia, jak dorosły mężczyzna, podejmować własne decyzje, nie uchylać się przed ponoszeniem odpowiedzialności i w miarę możliwości naprawiać popełniane błędy.

Po śmierci babci, jakieś 35 lat temu dziadek ożenił się ponownie. Spowodowało to dezaprobatę rodziny i wściekłość mamy, która zapłonęła do tej kobiety nienawiścią nie wiadomo za co. A przecież owa – jak w rodzinie pogardliwie mówiono – macocha nic mojej mamie ani jej rodzeństwu złego nie zrobiła, a dziadek miał prawo ponownie się ożenić. Wszyscy byli już dawno „odchowani”, nie było jakichś istotnych spraw majątkowych. Dziadek w kilka miesięcy po ślubie zmarł. „To ona, to na pewno ona go wykończyła, pewnie otruła!” – padały bezpardonowe oskarżenia. Wtedy już wiedziałem, że w moim świecie coś się nie zgadza, bo przecież od dziecka mi mówiono, że to ojciec jest łobuzem, że mam nie chodzić do ojca, że całe zło przez niego. Że to nie głowa, lecz d… rodziny. A tu działy się rzeczy dla mnie niezrozumiałe, przerażające, bez żadnego udziału ojca. (Podobnie bezsensowną nienawiścią wiele lat później mama obdarzyła bratową). Później, z pomocą terapeutów uświadomiłem sobie, że jako dziecko potajemnie kochałem mojego ojca. Chciałem iść do taty, nawet gdy był niezbyt trzeźwy, chciałem, by zabrał mnie na spacer, na mecz. Tata kiedyś grał… chyba na bramce, w jego mieszkaniu widywałem piłkarskie gadżety… Mama zawsze odradzała, bo to pijak, chuligan. Podobnie mówiła o rodzinie ojca. Pamiętam, jak kiedyś spytałem: „Mamo, czy tamta babcia to jest głupia?”. „Nie, synku – odpowiedziała mama – ona nie jest głupia, ona jest podła!”. Jak przez mgłę pamiętam swoją Pierwszą Komunię Św. Na pewno ojca nie było na tej uroczystości. Dziś już nie wiem, dlaczego, ale pamiętam, że wtedy w pewnym stopniu się godziłem na jego nieobecność, choć w szkole skrzętnie unikałem rozmów o swojej rodzinie, bo nie wiedziałem, jak mam mówić o ojcu. Mama wychowywała mnie bardziej na „grzecznego chłopczyka” aniżeli na mężczyznę, i trudno się jej dziwić, bo tego nie potrafiła. Pamiętam, jak kiedyś po szkole poszedłem z kolegami kopać piłkę – skończyło się awanturą w domu, bo przecież mogłem się spocić i przeziębić, a poza tym ubrudziłem ubranie… A ja chciałem być po prostu taki, jak moi koledzy. Nie było żadnych powodów, żebym miał nie grać w piłkę. Nie byłem mniej sprawny od innych, nie musiałem mieć żadnych kompleksów, ale byłem nieustannie przestrzegany, że należy bardzo na siebie uważać. Nie pamiętam, żeby mama narzucała mi wybór jakiegoś zawodu, chciała jednak, bym jak najdłużej uczył się tylko po to, żeby… ojciec musiał równie długo płacić alimenty!

Tata umarł 22 lata temu w okropnych warunkach, żyjąc jak kloszard, a ja nie miałem z nim wtedy żadnego kontaktu, nie czułem takiej potrzeby ani wyrzutów sumienia, bo tak byłem wychowany. Słowo „ojciec” oznaczało dla mnie: „ktoś zupełnie obcy”. Ojca pochowałem po pijanemu, był to bowiem ostatni etap mojego aktywnego alkoholizmu. Mama – owszem, przyjechała na pogrzeb, bo przecież tak wypadało (formalnie cały czas byli małżeństwem, także w sensie cywilnym – mama jako osoba religijna „nie opuściła aż do śmierci”), po to, żeby usłyszeć od jakiejś znajomej: „No widzisz, Krysia, teraz możesz wreszcie wyjść za mąż”. Nie wiem, czy mama, mówiąc słowami ks. Marka Dziewieckiego, „wygrała swoją kobiecość”… Nie chodziła też na grób ojca i z dezaprobatą przyjmowała to, że ja chodziłem. Dzisiaj wiem, że ojciec był człowiekiem słabym i nieodpowiedzialnym, a przede wszystkim… zdominowanym przez własną matkę! Wiele wskazuje na to, że był również niezwykle wrażliwym człowiekiem, miał szereg zalet, których nigdy nie dane mi było poznać. Być może naprawdę kochał mamę, ale nie mogąc uwolnić się od toksyczności własnej matki ani znaleźć porozumienia z żoną, potrafił tylko uciec w alkohol. W pewnym sensie jego los był nieuchronny. Jestem pewien, że Bóg mu wszystko przebaczył… Ja mu przebaczyłem…

Zdradzić mamę z inną kobietą

Wiem też, dlaczego nie założyłem własnej rodziny. To nieprawda, jak sobie tłumaczyłem wcześniej, że nie byłem atrakcyjny dla kobiet.

Dziś wiem, że mam wszelkie podstawy, ażeby czuć się pełnowartościowym mężczyzną. Ale nie mogłem przecież mieć dwóch kobiet naraz, w tym jednej niesłychanie zazdrosnej – własnej matki, bo oczywiście każda kobieta, która się pojawiła w moim życiu, była dla mamy śmiertelnym wrogiem. Mama nie zaakceptowała mojego prawa do układania sobie życia po swojemu. Zawsze w takich razach upatrywała w ewentualnym moim małżeństwie samych zagrożeń, nie wiedząc, że największym zagrożeniem dla mojego dorosłego życia jest jej nadopiekuńczość. Pojawiały się więc milczenie, obrażanie, płacz, rozpaczliwe przestrogi. Wszystko służyło temu, by wywołać we mnie poczucie winy i sprawić, żebym się opamiętał i nie zdradzał mamy z jakąś inną kobietą. Niczym nie skutkowały prośby i tłumaczenia, że ja już nie potrzebuję matczynej opieki, że chcę i mogę samodzielnie układać sobie życie, że jestem dorosłym mężczyzną, a nie małym chłopczykiem. Wszystko to mama traktowała jak atak, robiła wymówki, że nie chcę docenić jej mądrych rad. Jednoznaczny był też jej stosunek do mojego ojca. Jeszcze niedawno mówiła o nim per „bandyta”, a nienawiść do niego pielęgnowała chyba do samego końca. W przeszłości wielokrotnie karmiła mnie opowieściami o tym, jaki mój ojciec jest zły, głupi, słaby, nikczemny i nieudolny. Wielokrotnie także słyszałem z jej ust, jaki to ja jestem do „tatusia” podobny! Podziałało niczym zaklęcie! Brak wiary we własne siły i poczucia własnej wartości przylepił się do mnie jak brud i pozostał ze mną na długie lata. Oczywiście mama nie wiedziała, jaki negatywny wpływ miała na mnie, roztaczając przede mną od dziecka wizję okrutnego ojca, odgradzając mnie skutecznie od niego, a nawet wpajając do niego nienawiść. W pewnym stopniu będzie to zapewne kształtowało resztę mojego życia. Tego typu „zaklęcia” mogą skutecznie zablokować nasze normalne, dorosłe, twórcze życie. Nie są obojętne moralnie, choć brak wyraźnego napiętnowania tego typu zachowań w praktyce duszpasterskiej mógłby to sugerować… Dla mnie wszystko to jest ciemną stroną czwartego przykazania: „Czcij ojca swego i matkę swoją”, zupełnie inną od tej, którą pokazuje nam zazwyczaj ambona. Mama nie widziała w tym nic złego, bo w Kościele o takich sprawach niemal wcale się nie mówi. W moim Kościele toksyczny związek dorosłego mężczyzny z własną matką to nie jest „życie w grzechu”. Niebezpieczeństwo pojawiłoby się bowiem dopiero wtedy, gdybym za radą terapeutów zostawił matkę i poszukał sobie swojej kobiety…

Mama zmarła w sierpniu br. i w pewnym sensie pozostała wierna swoim poglądom do końca. Jeszcze na krótko przed śmiercią usiłowała mi przypominać, jakiego to miałem złego ojca, a tylko dobrą mamę, która robiła wszystko dla swojego syna. Później, gdy opróżniałem jej mieszkanie, znalazłem przeróżne najzupełniej zbyteczne, nowe i drogie przedmioty, które chomikowała, sama żyjąc bardzo skromnie. Nietrudno się domyśleć, że robiła to z myślą o mnie, oczywiście nie wiedząc, że tylko mnie i sobie wyrządza tym krzywdę. Trudno tu mówić nawet o jej winie. Jest to przyczynek do spojrzenia na ludzkie zachowania i ich oceny pod innym kątem, nie tylko ze względu na ich kwalifikację jako grzech bądź niegrzech. Wszakże aby można mówić o grzechu, musi być świadomość jego popełnienia. A więc jeśli w relacjach rodzinnych coś „zgrzyta”, niekoniecznie jest to spowodowane grzechem. Z kolei ja nie uchylam się od odpowiedzialności za swoje życie, bo to ja przede wszystkim okazałem się kiepskim kowalem swojego losu, nie radząc sobie z tą sytuacją. Jednak faktem oczywistym jest niekorzystny wpływ na moje życie toksycznej miłości mamy, która oczywiście chciała jak najlepiej…

Toksyczny ład moralny

Niedawno przeczytałem książkę Wojciecha Eichelbergera Zdradzony przez ojca, w której autor niezwykle dosadnie, bez ogródek, prawdziwie aż do bólu opisał typowe atrybuty psychologicznej relacji między matką a synem w sytuacji po odejściu ojca. Wszelkie tradycyjne widzenie tej relacji, jako poświęcanie się matki dla syna, który winien jej teraz dozgonną wdzięczność, bo potrafiła powstrzymać się od związku z innym mężczyzną i oddać się wychowaniu dziecka, okazują się wierutnymi bredniami. Ta książka to jakby zdradzanie pilnie strzeżonych tajemnic, a zarazem mój emocjonalny życiorys. Podobne treści można odnaleźć w książce Dzikie serce – tęsknoty męskiej duszy Johna Eldredge’a. Według tego, co dowiedziałem się od terapeutów, zostałem dość skutecznie, choć nieświadomie, wykastrowany psychicznie przez własną matkę. W Kościele o tym… cicho sza! Kościół, deklarując „prorodzinność”, zagrożenia dla rodziny widzi przede wszystkim w nieprzestrzeganiu wymogów swojej doktryny: aborcja, antykoncepcja, zapłodnienie in vitro, seks przed zawarciem sakramentalnego małżeństwa, rozwody itp. Nie ma, moim zdaniem, wystarczającego zaakcentowania tego, co jest treścią najbardziej naturalnych pragnień człowieka. Z punktu widzenia Kościoła nic chyba złego się nie dzieje, jeżeli nie ma rozwodu, jeżeli nie ma „wolnego związku”, jeżeli nie ma aborcji, jeżeli nie ma zapłodnienia in vitro, jeżeli nie ma antykoncepcji. Wobec toksycznych zachowań, z jakimi się spotkałem, Kościół nie gardzi permisywizmem i mówi: „Dlaczego nie?”. Nie mogę się zgodzić na bagatelizowanie tego problemu. Nie powinno być tak, że istnieją zjawiska, których nauka Kościoła wprost nie napiętnuje, choć są one z miłością bliźniego – a więc z Dekalogiem – na bakier.

Kto jest miły Bogu

Znacznie lepiej na problemy, z którymi się borykałem, odpowiada psychoterapia. Terapeuci uczą, jak nie być bezradnym, jak kierować swoim życiem tak, żeby nie poddać się dominacji innych. Uczą także, jak radzić sobie z własnymi słabościami, nałogami i rzekomo niezmienialnymi nawykami, które nas ograniczają, i proponują twórcze, kreatywne podejście do życia. Można tu oczywiście znaleźć wiele zbieżności z nauką Kościoła, zwłaszcza jeśli terapia ma prowadzić do samodoskonalenia, do przełamywania swoich słabości. Moim zdaniem jednak, wyraźne położenie w Kościele akcentu na system nakazów i zakazów, a nie na uczucia i potrzeby emocjonalne człowieka, kreuje postawę niezaradności, przejawiającą się także w nieradzeniu sobie z uczuciami. Tłumione uczucia mogą później kanalizować się w toksycznych zachowaniach, i to wobec osób, które nie miały nic wspólnego z ich powstaniem.

A być może przepis na kształtowanie dobrego człowieka polega nie tyle na ciągłym podkreślaniu, co jest grzechem, a co nim nie jest, na ciągłym przypominaniu o zakazach i nakazach, ile na uczeniu ludzi wrażliwości, przeżywania przeróżnych uczuć, doświadczania radości i smutku, odnajdywania i realizowania swoich pragnień, delektowania się doczesnym życiem, empatii i tolerancji w stosunku do bliźniego?… Być może Panu Bogu także bardziej zależy na tym, żeby mężczyzna potrafił podejmować decyzje, wziąć życie w swoje ręce, walczyć o swoje i o… kobietę, którą pokocha, założyć rodzinę i zapewnić jej godny byt, uniezależnić się w dorosłym życiu od rodziców, podejmować ryzykowne wyzwania i nie dać sobie „w kaszę dmuchać”, aniżeli na tym, żeby np. zachował zawsze rygorystyczny zakaz wszelkich przejawów erotyki przed ślubem czy też przenigdy nie używał prezerwatywy? Te dwa ostatnie wymogi wynikają wszakże z obecnego kształtu doktryny Kościoła, z interpretacji przykazań i Ewangelii, która na przestrzeni dziejów Kościoła nie jest przecież całkiem constans. Być może bardziej Bogu miły jest człowiek, który nie boi się wyzwań, wierzy w swoje możliwości, potrafi żyć niezależnie i skutecznie działać (a można zaryzykować stwierdzenie, że to tacy ludzie świat ten zbudowali!), aniżeli taki, który nie mając powyższych przymiotów, skrupulatnie przestrzega zakazów i nakazów obowiązujących w Kościele katolickim i temu przede wszystkim poświęca swoją uwagę.

Być może właśnie w tym miejscu należy przytoczyć ważne wydarzenie z życia Chrystusa: Otóż okazał się nam On również jako silny, zdecydowany mężczyzna, kiedy używając siły fizycznej, wyrzucił ze świątyni kupców. W praktyce duszpasterskiej pokazuje się nam Chrystusa zazwyczaj jako pokornego Baranka, który pozwala zaprowadzić się na haniebną śmierć. Wynika z tego pewna podejrzliwość w stosunku do ludzi silnych, zdecydowanych, która była również przez lata moim udziałem. Może nawet powstać schemat myślowy: siła to zło, słabość to dobro. Taka pochwała bezwarunkowej pokory może również kreować pewne postawy życiowe, które nijak nie przystają ani do wymogów życia we współczesnym świecie, ani do stanu współczesnej wiedzy psychologicznej, która powinna skłaniać w tym przypadku nie tyle do reinterpretacji, ile zmiany rozłożenia akcentów w komentowaniu tego samego Pisma.

Poczucie winy czy poczucie krzywdy

Wszystkich nas uczono, jak mieć poczucie winy, ale nie uczono przeżywania poczucia krzywdy, mówiono nam dużo o naszych powinnościach, a mało o naszych prawach. Musi to w sytuacji doznawanych w dzieciństwie krzywd, także w sferze psychiki, utrudniać właściwe przeżywanie tych doznań, co może emocjonalnie sparaliżować również nasze funkcjonowanie jako ludzi dorosłych. Z kolei przebaczenie przedstawiane nam jest jako następstwo wyrazu uległości wobec istot mających władzę i im przede wszystkim właściwe: w dzieciństwie rodziców, później przede wszystkim Boga, a nie jako trudny proces psychologiczny, którego efektem jest uwolnienie się od poczucia doznanej krzywdy. W tym stanie rzeczy przebaczanie „naszym winowajcom” może mieć często wymiar jedynie symboliczny, bo brak przeprowadzenia owego procesu w sferze psychiki nie pozwala nam pozbyć się poczucia krzywdy i… naprawdę przebaczyć.

Niezależnie od naszej postawy moralnej, od relacji między doznawaną krzywdą a wyrządzanym przez nas złem, mamy iść przez życie, ciągle bijąc się w piersi, świadomi naszych win i powinności. Daje to pożywkę wrogom Kościoła, którzy twierdzą, że wpędza On ludzi w ciągłe poczucie winy w celu posiadania nad nimi władzy. Psychoterapia proponuje inną postawę: mamy pilnować, aby nam nie wyrządzono krzywdy, a jeśli to się już stało, umieć sobie z tym poradzić, będąc świadomymi naszych praw. Taka droga może w wielu sytuacjach bardziej pomagać człowiekowi stawać się lepszym niż ciągła postawa pokutnicza, gdyż świadomi wagi własnej krzywdy, mniej będziemy skłonni wyrządzać krzywdę innym. Widząc natomiast jedynie wartość cierpienia, możemy z jednej strony pozwalać wyrządzać sobie krzywdę, a z drugiej strony ową krzywdę wyrządzać bliźniemu. Przy tym nasz krzywdziciel i nasza ofiara to często zupełnie inne osoby. I tak wielu z nas staje się „ofiarami ofiar”. W moim przypadku, dopóki pozostawałem na poziomie mitingów AA i przerabiania tzw. „kroków”, dopóty postrzegałem siebie przede wszystkim jako winowajcę, który zobligowany jest do zadośćuczynienia. Jednak tak jak terapeuci wskazują drogę rozwoju i samodoskonalenia poprzez dostrzeganie własnej wartości i umiejętność niepozwalania na wyrządzanie sobie krzywdy, tak księża drogę do tego samego i tym samym także do Boga proponują poprzez pokutę i dostrzeganie własnych słabości. To chyba charakterystyczny rys naszej religii, że droga do rozwoju duchowego wiedzie właśnie przez pokutę. A przecież kategorie winy i pokuty charakteryzują tylko określony aspekt naszego bytu i jest możliwe i zasadne postrzeganie naszego człowieczeństwa także w innych wymiarach. W doktrynie naszego Kościoła uprzywilejowane miejsce zajmują właśnie wina i pokuta. Odbieram to jako swego rodzaju jednowymiarowość widzenia człowieka: jedynie jako grzesznika, który ma się nawrócić. Do najbardziej uzdrawiających informacji przekazywanych pacjentom na terapii należy ta zawarta w zdaniu: „To nie była twoja wina!”. W Kościele zgoła odwrotnie: uzdrowienie przynosić ma nam ciągłe powtarzanie: „Moja wina, moja wina!”. Stąd, jeśli nawet jedno z drugim da się jakoś pogodzić, to dostrzegane przeze mnie na tym polu napięcie między duszpasterstwem a psychoterapią uważam za aż nadto oczywiste. Wydaje mi się, że księża i terapeuci w pewnych momentach nawzajem „wchodzą sobie w drogę”.

Z moich obserwacji wynika, że praktykowanie ciągłego bicia się w piersi wcale nie musi sprawiać, że człowiek staje się lepszy. Mój świat był światem nakazów i zakazów, a nie uczuć! W moim katolickim wychowaniu nie było o nich mowy. Uczono mnie, jak być posłusznym i uczynnym oraz panować nad emocjami. Jak być „cichym i pokornego serca”. Od dziecka odczuwałem niemalże ciągły dyskomfort związany z brakiem możliwości artykułowania swoich uczuć. Byłem regularnie karcony, kiedy np. w różnych sytuacjach wyrywał się ze mnie krzyk lub płacz. Do dziś mam wielkie problemy z wyrażaniem uczuć. Dotyczyło to także wyrażania własnego zdania w sprawach, które mnie dotyczą. Nie miałem też dostatecznej przestrzeni, w której mógłbym podejmować własne decyzje, także błędne, i ponosić za nie odpowiedzialność. Odnoszę wrażenie, że wyrządzono mi tu krzywdę.

Lepiej w nic się nie mieszać

Co powinien robić „dobry wychowawca”? Według tradycyjnych, ukształtowanych w naszym kręgu kulturowym poglądów powinien wpajać określony system wartości ujęty w zbiorze zakazów i nakazów. Mi zakazywano i nakazywano, nie pozwolono rozwijać się jak mężczyźnie, który nie boi się ryzyka i odpowiedzialności, który ma odwagę podejmować własne decyzje i poczuwa się do odpowiedzialności za nie, który ma swoje zdanie, jest otwarty na świat, a przede wszystkim jest zdolny do założenia własnej rodziny. Przeciwnie, wpojono mi przekonanie, że jestem słaby, chorowity, że muszę ciągle na siebie uważać, że lepiej, ażebym w nic się nie angażował, że lepiej nie ryzykować i nie podejmować wyzwań, a raczej trzymać się tego, co sprawdzone i bezpieczne. Mówiono mi też, że mam „słuchać starszego, aby uniknąć złego”, a ja słuchałem, słuchałem i… przegrywałem! Teraz wiem, że zwłaszcza od mamy dostawałem raz po raz sygnały, żeby pozostać dużym dzieckiem i najlepiej zostać z mamą, bo to bezpieczny sposób na życie. Pokutowała też przez lata zaszczepiona mi bezradność, „życiowa mądrość” głosząca, że najlepiej w nic się nie mieszać, stać z boku i – jak w znanej piosence – „w razie czego nie tracić nic”. Przecież lepiej nie działać, nie brać na siebie odpowiedzialności, lecz narzekać, użalać się nad sobą, dogadywać i zazdrościć innym, którzy potrafili wziąć życie w swoje ręce. Taki model wychowania, który znacznie utrudnił mi wejście w dorosłe życie, a w szczególności – bardzo skutecznie – założenie własnej rodziny, trudno przecież uważać za neutralny pod względem etycznym, ergo miało miejsce zło. Jednak zdaje się, że takie zło nie jest przedmiotem zainteresowania Kościoła, a na pewno nie jest to zło wystarczająco zauważane. Śmiało mogę powiedzieć, że to, co stało się moim przekleństwem, nie jest w Kościele wyraźnie napiętnowane, przy ogromnym za to nacisku na sprawy doktrynalne. Stąd też trudno przy braku świadomości tego zła mówić o winie moralnej.

Szczęśliwy inaczej

Znam szereg przykładów odmienności podejścia duszpasterskiego i psychoterapeutycznego do konkretnych zjawisk. Pamiętam na przykład, jak pewien rekolekcjonista uznał za szkodliwe korzystanie z pomocy psychologicznej w celu ułożenia sobie relacji z teściową, twierdząc, że wystarczy ją po prostu „kochać jak drugą mamusię”. Uważam, że takie twierdzenie jest po prostu żenujące, gdyż wiem, jak trudne bywają problemy z owymi teściowymi, mamusiami i tatusiami kochającymi swoje dorosłe dzieci złą, zaborczą miłością. Innym drastycznym przykładem rozbieżności między psychoterapią a duszpasterstwem może być kazanie dla dzieci, w trakcie którego kaznodzieja tym charakterystycznym dla kazań, cedzącym każde słowo głosem mówi: „Jeśli ktoś nam robi krzywdę, to my mamy co robić? No, które dziecko powie? My mamy nadstawiać drugi po… po… Tak! Bardzo dobrze! Mamy nadstawiać drugi policzek! To jest bardzo trudne, ale my musimy się tego całe życie uczyć!” (sic!).

Jeszcze jeden przykład: po odczytaniu Ewangelii o modlitwie celnika i faryzeusza, jako przykład pokory, którą odznaczył się pierwszy z wymienionych, mój ksiądz proboszcz w homilii podaje postawę pewnej kobiety, która na okoliczność złotych godów wyznała, że jej małżeństwo przetrwało, bo ona… cały czas ustępowała mężowi! Tutaj już sprzeczność ze wskazówkami terapeutów (Miej swoje zdanie, nie pozwól sobą pomiatać, naucz się mówić: „Nie!”) jest dla mnie porażająca. To chyba jeden z najgorszych sposobów budowania szczęśliwego związku, no ale może właśnie w Kościele trzeba być szczęśliwym inaczej. Oczywiście podobnych przykładów można podać znacznie więcej.

Czyżby więc psychoterapia była niekiedy bardziej władna pomóc człowiekowi stawać się lepszym niż duszpasterstwo, jeśli uczy np., jak poradzić sobie z przebaczeniem sobie i innym, z poczuciem winy, jak odróżniać potrzeby od zachcianek, jak być uważnym i tolerancyjnym (zamiast np. wścibskim) w stosunku do drugiego człowieka, jak kochać rodziców jako dorosły człowiek a jednocześnie być niezależnym i samodzielnym, jak zdobyć się na pokorę, nie dając się upokorzyć, jak wreszcie w codziennym życiu kochać siebie, po to, by móc kochać innych? Ja przynajmniej o tych niezwykle ważnych sprawach dowiedziałem się o wiele więcej i o wiele bardziej przekonująco na materacu terapeutycznym, i to od terapeutów o różnych światopoglądach, aniżeli w kościelnej ławce, chociaż w tej ostatniej przesiedziałem znacznie dłużej. Nie dziwię się więc, że ludzie religijni w tradycyjny sposób często o tych sprawach nie mają pojęcia. Nie oznacza to oczywiście, że Kościół pochwala np. nieszanowanie uczuć drugiego człowieka. Jednak Kościół nie mówi albo zbyt mało mówi o powyższych kwestiach dosłownie, tak jak np. o zakazie stosowania antykoncepcji albo uprawiania seksu przed sakramentalnym: „Tak!”. Wszystko to ma się zawierać w przykazaniu miłości bliźniego i trudno się dziwić, że sprawy te gdzieś umykają. Wierni wiedzą, że antykoncepcja jest nie do pogodzenia z chrześcijańską wizją miłości małżeńskiej, ale nie zawsze wiedzą, że należy szanować wybory własnych, dorosłych dzieci i że ani synowa, ani zięć nie mogą być traktowani, kimkolwiek by byli, jak wrogowie, którym wolno na różne sposoby uprzykrzać życie w imię źle rozumianej miłości rodzicielskiej. Na terapii jest odwrotnie: antykoncepcję zostawiamy w spokoju, ale za to toksyczne zachowania teściowych są jak najbardziej na cenzurowanym. Przecież trudno takich zachowań nie oceniać pod względem etycznym. Niełatwo namówić duchownych na rozmowy o wyżej zasygnalizowanych problemach. Rzadko też można o nich usłyszeć z ambony. Ale czy to nie jest „zamiatanie pod dywan” problemów, z którymi wcześniej czy później Kościół będzie musiał się zmierzyć?… Z pewnością nie da się tego zrobić ani poprzez budowanie kolejnych monumentalnych świątyń, ani poprzez umieszczanie invocatio Dei w przeróżnych preambułach, ani poprzez walkę o maturę z religii, ani poprzez ciągłe wałkowanie tematów dyżurnych, takich jak „obrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci”, ani zastępczych, takich jak: Komunia na rękę czy tylko na język.

Zbawienne bycie do tańca

Wiele można zrobić, nie uchybiając niczemu z obecnego kształtu nauczania Kościoła. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby głosząc kazania, nie ograniczać się do ogólników, lecz poruszać choćby niektóre z przywołanych przeze mnie kwestii. Jeden z wikariuszy w mojej parafii powiedział kiedyś w trakcie homilii, że źle się dzieje, jeśli mężczyzna stawia własną matkę wyżej niż własną żonę i ciągle jest emocjonalnie związany bardziej z matką, a więc: można, i to całkiem w zgodzie z nauczaniem, tylko że to… kropla w morzu potrzeb!

Niedawno usłyszałem z ambony, że ludzie dziś wolą być niestety „do tańca”, aniżeli „do różańca”. Moja mama zdecydowanie była „do różańca”. A jednak… W tym przykładzie jak w soczewce widać niewystarczające do dzisiejszych potrzeb i stanu wiedzy psychologicznej podejście do niektórych problemów rodzinnych. Być może warto bardziej otworzyć się na odważną reinterpretację i zmianę punktu widzenia? Być może powinniśmy być bardziej do… tańca, bo to dla człowieka także w pewnym sensie zbawienne, a jeśli tak, to o tym też należy mówić!

Postawiony pod ścianą
Jan Justyna

pięćdziesięcioletni kawaler, z wykształcenia ekonomista, pracuje w Prokuraturze Okręgowej, od maja 1988 roku niepijący alkoholik, zwłaszcza dzięki ruchowi AA, a także ruchom abstynenckim i profesjonalnej terapii. Mieszka w...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze