Pokochaj swoje rozproszenia
Oferta specjalna -25%

Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga

3 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 45,90 PLN
Wyczyść

Moment, kiedy uzyskam duchową doskonałość, nie przyjdzie nigdy. Darujmy sobie. Najlepszy czas na modlitwę to ten, który mam przed sobą.

Spotkanie formacyjne w pewnej diecezji. Ksiądz proponuje trzydziestominutową adorację w ciszy. Na sali popłoch. „Co my będziemy w tym czasie robili?”, „Kto tyle wytrzyma?”, „Może coś zaśpiewamy?”, „Może zmówimy litanię?”. „Nie, lepiej żeby modlitwa była w ciszy” – nalega ksiądz. Konsternacja. Po pertraktacjach czas na kompromis. Adoracja będzie w ciszy, jednak na ścianie w tym czasie zostaną wyświetlone slajdy z Ziemi Świętej. W końcu trzeba czymś zająć oko i umysł. Wiadomo, rozproszenia są złe i zamiast traktować je jak moment oczyszczenia czy nawet modlitwę, należy je zwalczyć. Skutki niestety są takie, że rezygnujemy z tego, co najistotniejsze – z modlitwy.

Strata czasu

Po licznych rozmowach z ludźmi na temat ich problemów z modlitwą mam wrażenie, że zły duch zrobił z naszym myśleniem coś perfidnego. Wmówił nam, że swoją doskonałością musimy zasłużyć na miłość Boga. Sakramentów nie traktujemy więc jak lekarstwa, mającego nas uzdrowić, lecz jak nagrodę za dobre sprawowanie. W takim rozumowaniu kryje się również spojrzenie na modlitwę. Niczym wyznawcy Jahwe Starego Testamentu musimy składać nasze całopalne ofiary, drobiazgowo pracując na swoją doskonałość. Należy ugłaskać Boga kolejnymi litaniami, śpiewami, mądrymi słowami. Kiedy pojawia się cisza, a w niej spotkanie z samym sobą, człowiek czuje się zakłopotany, zdezorientowany: „Taka modlitwa nie ma sensu, to czas zmarnowany” – myślimy. W gorszym przypadku pojawia się kolejny błyskotliwy pomysł: „Przyjdzie moment, kiedy nareszcie wyrobię się duchowo i zacznę się prawdziwie modlić, ale jeszcze nie teraz”. Jakby Pan Bóg był przeciwko nam, jakby nam przeszkadzał, jakby nie rozumiał.

W tym miejscu brutalnie zaznaczę: moment, kiedy uzyskam duchową doskonałość, nie przyjdzie nigdy. Darujmy sobie. Najlepszy czas na modlitwę to ten, który mam przed sobą.

Módl się tak, jak potrafisz

Rok temu przygotowywałem do bierzmowania młodzież ze szczecińskich parafii. Pomagała mi w tym, zaprawiona już w gimnazjalnych bojach, s. Damiana Daśko ze Wspólnoty Uczennic Krzyża. Zaczęliśmy od spotkań dotyczących modlitwy. Doszliśmy bowiem do wniosku, że nie ma co budować dachu, mówiąc o Kościele, skoro nie ma doświadczenia żywego Boga. Na nasze pytania o modlitwę młodzież odpowiadała sloganami: „Modlitwa to rozmowa z Bogiem”, „W modlitwie wyraża się miłość Boga do nas”. Nie było to poparte osobistym doświadczeniem. Byle tylko ksiądz był zadowolony, jak w anegdocie z wiewiórką.

Podział na ludzi wierzących i agnostyków jest niewłaściwy. Są jedynie ludzie modlący się i niemodlący. Człowieka można zmusić do zewnętrznych oznak wiary, ale nie do samej wiary. Same obrzędy nie czynią nikogo osobą wierzącą.

Nie tylko młodzieży modlitwa kojarzy się ze stratą czasu. To raczej cecha kultury, w której żyjemy, w której panuje kult użyteczności. Dlatego nie dziwmy się, że wciąż jesteśmy z modlitwy niezadowoleni. Wszystko musi przynosić efekt, im szybciej, tym jest to cenniejsze.

Amerykański trapista Thomas Merton zauważył, że jako społeczeństwo mamy wdrukowane pewne nakazy. „Trzeba robić to, trzeba robić tamto. Jeżeli robisz to i tamto, jesteś szczęśliwy. Jeżeli nie robisz, jesteś nieszczęśliwy, jesteś nieudacznikiem, jesteś zły, jesteś odrzucany”.

Zdaniem Mertona, aby nie zatracić samego siebie i być wolnym, należy zbliżyć się do Boga z tym wszystkim, co w nas jest. Wówczas mamy odwagę powiedzieć: „Jeżeli robicie to i tamto, nie jesteście szczęśliwi. Tylko tak twierdzicie. Ja zrobię coś innego, coś, co nie podlega waszym kryteriom. I będę szczęśliwy”.

Odkrycie Chrystusa nigdy nie może być prawdziwe, jeżeli stanie się ucieczką od nas samych. Akceptacja własnej osoby, z całym bagażem doświadczeń, z historią życia, temperamentem i osobowością, jest tu niezmiernie ważna. Pismo Święte wskazuje, że brak aprobaty dla naszej istoty kłóci się z tym, w jaki sposób patrzy na nas Bóg. Wspomnieć można Księgę Proroka Izajasza, w której Pan mówi do człowieka: „Czyż wy Mnie będziecie pytać o moje dzieci i dawać Mi rozkazy co do dzieła rąk moich?”. I dalej: „Drogi jesteś w moich oczach, nabrałeś wartości i Ja cię miłuję”.

Merton zapisał w swoich notatkach: „Czyta się teraz okropną książkę w refektarzu, powieść o życiu klasztornym. Wszystkie cele tchną surową ascezą, wszystkie zakonnice powagi pełne, a świętość polega na wykrywaniu błędów u innych, na bezlitosnym stosowaniu kary i egzekwowaniu poprawy. Niektórym podoba się ta książka ze względu na możliwość pośmiania się z cicha z postulatów”.

Czy aby nie tak traktujemy czasem siebie, a co za tym idzie, swoją modlitwę? Zgoda na przyjęcie siebie samego, także z rozproszeniami, jest warunkiem koniecznym w dążeniu do Boga. Nie możesz pokonać swoich rozproszeń? To zwyczajnie je pokochaj. Widocznie Bóg chce, abyś je miał. Nie rezygnuj jednak z samej modlitwy i módl się tak, jak potrafisz – także rozproszeniami.

Dlaczego musi być tak nudno?

Bóg przyszedł na świat nie jako duch, lecz jako człowiek. Zbawił nie tylko duszę, ale też całego człowieka, nasze emocje, uczucia, myśli, ciało. Kiedy więc przychodzisz na modlitwę, spróbuj potraktować wszystko, co się z tobą dzieje, jako cenną część ciebie, pamiętając, że wszystko, co się dzieje, jest dobre. Wystarczy przy Nim trwać. Kiedy pojawią się ciekawe pomysły, warto mieć przy sobie kartkę i długopis. Michael O’Brian, autor bestselleru Ojciec Eliasz. Czas Apokalipsy, mówił, że to właśnie podczas adoracji przyszedł mu pomysł na książkę.

Często słyszę, że modlitwa, msza święta kojarzy się z nudą zamiast z odpoczynkiem lub wytchnieniem. Szczególnie ludzie, którzy żyją w religijnych wspólnotach, przeżywają kryzysy z tym związane. Na co dzień sporo pracują, a kiedy przychodzi pora modlitwy, traktują ją jako kolejny obowiązek do zaliczenia związany z dodatkową pracą. Na rozmyślaniu należy przecież coś mądrego wymyślić, inaczej człowiek wraca z poczuciem winy. Nic dziwnego, że łatwo się zniechęcić.

Ojca Joachima Badeniego zapytano, jak się modlić, kiedy po całym dniu jest się potwornie zmęczonym i człowiek nie ma już na nic siły. Ojciec Joachim odparł, że nie potrzeba niczego mówić. Wystarczy sobie pobyć z Bogiem. Kiedy dzieci przybiegają do rodziców, to zwyczajnie siadają na tapczanie i z nimi siedzą. Są sobą. To jest dopiero modlitwa! – twierdził Badeni.

Teresa z Lisieux podczas adoracji zasypiała, bo po prostu była zmęczona. Na oskarżenia swoich sióstr, że lekceważy tym Pana Jezusa, z prostotą odpowiadała: „Lepiej spać przy Panu niż czuwać z daleka od Niego”. A potem w swoim dzienniku zapisała, że Jezus jest niczym anestezjolog, który usypia, aby nas zoperować. Zachwycająca „teologia snu”. Innym razem wyznała, że nigdy nie udało jej się odmówić różańca bez rozproszeń. Nie przeszkadzało to jednak Panu Bogu, aby zrobić z niej świętą, a na dodatek Doktora Kościoła. Za co? Za modlitewną doskonałość? Przeciwnie, za to, że dawała się przemieniać, bo przed Panem Bogiem była w pełni sobą. Ze wszystkim, także z rozproszeniami.

Czas i miejsce na modlitwę

Dwa miesiące temu, będąc na uczelni i chcąc w przerwie między zajęciami coś poczytać, pożyczyłem od koleżanki miesięcznik dla kobiet. Zainteresował mnie artykuł, w którym opisywana jest idea „slow life”, umiejętności zwolnienia w życiu. Intrygujące, gdyż przecież na tym polega chrześcijański wymiar ascezy. Przyjemności trzeba sobie dawkować, nie dlatego że one są złe, ale że ich nadmiar szkodzi i nasze życie może stracić smak.

Zaproponujmy zapracowanemu człowiekowi, by znalazł chwilę czasu na osobistą modlitwę. Test można zrobić także w klasztorach. Prawdopodobnie usłyszymy lawinę argumentów za tym, że to niemożliwe. Kiedy do Matki Teresy przyszedł biskup z pytaniem, co ma zrobić, żeby się nawrócić, usłyszał, że potrzebuje godziny adoracji dziennie. „Ależ siostro, jestem bardzo zajętym człowiekiem, nie znajdę godziny na adorację dziennie”. Matka Teresa zastanowiła się chwilę i dodała: „Rozumiem księdza biskupa, w takim razie dwie godziny adoracji”.

Śpieszymy się, bo mamy wdrukowany od dziecka przekaz: człowiek, który nic nie robi, marnuje czas, natomiast modlitwa to rzeczywiście „marnowanie” czasu z Panem Bogiem. Nic więcej. To jest spotkanie, które nie wymaga niczego poza obecnością. Dzieci mają genialne kontemplacyjne intuicje. Mały chłopak, wchodząc do kościoła, zaczął od słów: „Panie Boże, Ty Jesteś – Panie Boże, ja jestem. Panie Boże, Ty Jesteś – Panie Boże, ja jestem”. Obecność. Bez względu na rozproszenia.
Kiedy już zarezerwujemy czas na modlitwę, trzymajmy się go z zegarkiem w ręku. I nie obawiajmy się naszych rozproszeń. Należy to przyjąć bez napięcia, w zgodzie z sobą i Bogiem, dziękując za to, co jest. Neurolodzy mówią, że wdzięczność to uczucie, które pielęgnowane daje człowiekowi największe szczęście. Dlaczego by nie dziękować i za nasze rozproszenia? Nie walcz z nimi, pokochaj, a zobaczysz, jak się zmienia perspektywa. Pan da nam pokój, jeśli będzie tego chciał.

Przynieś Panu siebie

Kilka tygodni temu pewien mężczyzna opowiadał mi o swoich osobistych problemach związanych z rodziną. Nie skutkowała już żadna terapia, brakowało pomysłów, co zrobić. Żona zostawiła go, zabierając ze sobą dzieci. Kiedy usłyszał od księdza sugestię, by zaczął chodzić systematycznie na trzydziestominutową adorację Najświętszego Sakramentu, był zawiedziony. „Przecież nie umiem się modlić, nie potrafię wytrwać przez tyle czasu w ciszy, tyle spraw się kłębi w mojej głowie”. Postanowił jednak, że spróbuje, czuł się już zupełnie bezradny. Początek nie był łatwy. Przez pierwsze kilkanaście minut wciąż przypominały mu się sprawy związane z pracą, skomplikowaną sytuacją rodzinną, z tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia. Jednak trwał mimo to. Bywały momenty, że jedyną rzeczą, która trzymała go w kaplicy, była deska od ławki, na której siedział. Myślał o wszystkim, tylko nie o Bogu. Czasem przychodził wewnętrzny pokój, innym razem go w ogóle nie było. Jednak nie poddawał się. Trwał.

„Po tygodniu takiej modlitwy zauważyłem coś ciekawego” – wspomina. „Nie wszystko w moim życiu zaczęło rozwiązywać się po mojej myśli, ale ja już zacząłem patrzeć na to z innej perspektywy. Moja modlitwa składająca się z rozproszeń do dziś pozostaje dla mnie momentem, w którym mogę powrócić do pionu, odnaleźć sens swojego życia. Wystarczy być i trwać, a Bóg uczy innego spojrzenia”.

Być może będzie tak, że kilkunastominutowa modlitwa będzie się składała z kilkudziesięciu myśli o czymś innym. Zauważ jednak, że w tym czasie kilkadziesiąt razy pomyślałeś przecież o Bogu i zwróciłeś się ku Niemu.

John Chapman w kapitalnej książce Listy o modlitwie pisze: „To, że nic nie czujesz, nie ma żadnego znaczenia. Jeśli spędziłeś określony czas na bezustannym roztargnieniu i braku satysfakcji, twoja modlitwa była owocną modlitwą, jeżeli oczywiście wyszedłeś z niej niezadowolony z siebie. Św. Jan od Krzyża wyjaśnia: letniość jest zadowoleniem ze swego stanu; gorliwość jest niezadowoleniem z niego”.

W starożytnym tekście Didache czytamy: „Wszystko, co cię spotyka, przyjmuj jako dobre, wiedząc, że nic się nie dzieje bez Boga”, a kilka punktów dalej pojawia się cudowna pedagogiczna mądrość autorów: „Jeśli możesz w całości nieść jarzmo Pana, będziesz doskonały; jeśli nie możesz, czyń, co możesz”.

Sądzę, że rady apostołów świetnie nadają się do zastosowania w modlitwie. Bądź sobą, zrób, ile zdołasz, pamiętając, że wszystko jest darem. Nie potrafisz się modlić? Zwyczajnie zacznij. Módl się obecnością krzyża, samym patrzeniem na Najświętszy Sakrament, obecnością na Eucharystii. Przynoś Panu Bogu całego siebie. A po takiej modlitwie zostaw Jemu, co było, i wróć do swoich zajęć. Zobaczysz, zmieni się wszystko, choć nadal będzie takie samo.

Pokochaj swoje rozproszenia
Krzysztof Pałys OP

urodzony w 1979 r. – dominikanin, rekolekcjonista, magister nowicjatu, prowadzi blog Światła Miasta, mieszka w Warszawie. Nakłade...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze