Podnoszenie ciężarów
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Rozbrojenie to nic innego, jak cierpliwe uczenie się bezinteresowności wobec życia, które zazwyczaj chcemy wycisnąć do ostatniej kropelki niczym cytrynę.

W mojej aiguebellskiej kajucie, po spożyciu przynależnej mi ciężkiej porcji grochu i sera, zacząłem szkicować to „coś” o słabości. Szukałem dobrej paraboli, przypowieści, gawędy, apoftegmatu pojemnego – jak na mnicha przystało, ale w dziale samobójstwo – samopomoc – słabość było pusto, ledwie dwie wyliniałe opowieści z brodą. Jedna o trzech papugach. Druga o trzech mnichach. Papugi były na sprzedaż, mnisi przed próbą. Zjawił się w sklepie klient, pytał o ceny ptaków. Przed klasztorem zjawił się wreszcie opat, ale ogromny kamień zatarasował bramę wjazdową. Dwie papugi były śliczne, trzecia brzydka. Dwóch mnichów było silnych, trzeci słaby. Dwie piękności kosztowały po 50 euro sztuka. Dwóch mnichów było drwalami i radziło sobie z największymi ciężarami. Brzydula z bielmem na oku, łysa i ledwie trzymająca się na łapach kosztowała 1500 euro. Słaby mnich był pośmiewiskiem wspólnoty, ofiarą, nieudacznikiem, nie zarabiał, ale też nic nie kosztował. Klient tak ogromną różnicę cen uważał za zły dowcip. Tak samo sądzili mnisi, patrząc na życie odtrącanego słabeusza, który jednak posiadł dar modlitwy wstawienniczej. – Ja tam się nie znam – odpowiedział sprzedawca klientowi – ale te dwie piękne mówią do słabej brzyduli „szefie”. – Ja tam się nie znam – powiedział, nie wychodząc z samochodu opat. Dwaj silni mnisi wzięli się do usuwania kamienia. Podszedł jeden i nie podniósł. Podszedł drugi i nie podniósł. Podeszli we dwóch i też nie podnieśli. I nagle, przypadkiem, pojawił się ten słaby. Obszedł kamień, wymruczał modlitwę, pozaglądał, postukał i pogmerał wokół kijaszkiem, objął kamień. I… I też nie podniósł.

Moja benedyktyńska dusza przewidziała jeszcze – w formie bonusu – umoralniającą interpretację tych dwóch opowieści. Zgodziłem się niechętnie, spodziewając rozwodnienia ich nieco wisielczego humoru użytego tu z całą premedytacją, bo przecież wiemy, jak mówić do gazety, pokazać gniewne sumienie, popisać się sokolim wzrokiem i pod warstwą biedy, brzydoty, ułomności odkryć prawdziwe bogactwo i nawet autorytet, wycenić papugę na 1500 euro i mówić jej „szefie”, ba, obiecać czytelnikom krzepkie zakończenie, cud, sprawiedliwość dziejową i zawstydzenie (a nawet przemianę duchową) „mocnych”. Ościste to danie, które najlepiej serwować zamiast karpia na Boże Narodzenie. W galarecie o smaku „Nigdy nie jest za późno”. A słabość dalej ciągnie za sobą smugę albo ogon słabości. Bo słabość jest słabością. A my komunikację z nią nazywamy szumami.

Strukturalizm bycia

Ocalenia szukałem teraz w stojącej obok posłusznie duszy dominikańskiej. Ta, choć nieco cyniczna, zrozumiała moje intencje wykrzywienia poprawnego politycznie obrazu, za którym (oprócz wzruszenia) nic się nie kryje. Dusze zaczęły zawzięcie dyskutować, a ja wróciłem do siebie, nad pustą kartkę. Czy mocny potrzebuje słabego? Ależ wszystko wskazuje na to, że nie potrzebuje. Również dlatego, że nie ma już silnych. Stan ten, od biedy, dałoby się nazwać czkawką po „strukturalizmie bycia”, zapożyczając się nieco u producentów i znawców literatury, którzy odkryli, że „nie oni posługują się językiem, ale język posługuje się nimi, nie oni tworzą styl, ale styl ich tworzy, tak że wszystkie barokowe sonety są w gruncie rzeczy jednym sonetem napisanym przez barokową episteme, wszystkie barokowe malowidła jednym malowidłem, co stosowało się też oczywiście do teraźniejszości i podrywało zaufanie do rzekomo ściśle własnych, wysoce indywidualnych cech tego, co się robi”. Oczywiście, pożyczka jest zawsze pożyczką, a argumenty przeciwne w postaci rozbuchanego indywidualizmu, pilnego strzeżenia „osobistości” i oryginalności, pokazy siły i przedsiębiorczości, lawiny inicjatyw, promocji czy „wyścigi szczurów” – można znaleźć w zasięgu ręki lub lustra. Lecz w „strukturalizmie bycia” nie produkcja się liczy, zapał i energia, lecz właśnie poderwane zaufanie do rzekomo ściśle własnych, wysoce indywidualnych cech. I kiedy w sztuce zatarł się podział na twórcę i odbiorcę, bo wszyscy są twórcami – w naszym byciu, jak nigdy przedtem, odwołujemy się do „gatunku ludzkiego”, jesteśmy „przedstawicielami” tego gatunku, może już tylko „przedstawicielami”, podobnymi i równymi, choć mówiąc „równi”, jak ognia unikamy słowa „godność”, bardziej sterując w stronę planktonu unoszonego wraz z innymi biologicznymi drobinami „gdzieś”. Sterujemy, ale tak naprawdę jesteśmy unoszeni i dobrze o tym wiemy. Można to fatum nazwać gatunkową koniecznością. Budzi się w nas protest? Oczywiście. Ale brak religijnej wyobraźni, brak drugiej przestrzeni i sankcji uniemożliwia nam podniesienie głowy i odnalezienie ratunkowego pasa unoszącego się na fali. I dlaczego zwątpienie we własne, wysoce indywidualne cechy ma się przekładać na dopatrywanie się takich cech u innego? Nie mówię o oczarowaniu, zachwycie, zainteresowaniu. Słabi pośród innych słabych, równi pośród innych równych. Chorzy pośród innych chorych. Przyjęliśmy to już do wiadomości. Podobni, choć w różnych naszych częściach i strefach „indywidualnie” zdeformowani. Współczucie, ciekawość innego, odkrycie jego bogactwa, zdaje się, zostało w poruszającym się miarowo oceanie planktonu zastąpione utożsamianiem się, płynnym przenikaniem, przechodzeniem jeden w drugiego, bez różnicy płci, wyznania, snu i jawy.

Obietnica, obiecanka

Dusze po gorącej debacie doszły do porozumienia w sprawie, jak wyjść z oceanu znużenia i słabości, i stanąć mocno na brzegu, i znaleźć to „coś”, które nie zideologizuje podziału na „słaby” – „mocny”, nie rozpuści tego podziału, tworząc coś w rodzaju trzeciej, neutralnej i poprawnej płci, a zarazem ten podział przekroczy. To „coś”, które okaże się środowiskiem pojemnym i rzekłbym z wahaniem ze względu na słowo – totalnym, gdzie rzeczywiście każdy jest u siebie i z kimś, bez zbędnego wejścia „w rolę”, gdzie istnieje naturalność, zwykłość odruchów wykształconych jednak przez ascezę, gdzie mówi się: tak to jest, bo to się sprawdza, to naprawdę skutkuje, a nie: tak jest przyjęte w ramach eksperymentu. Gdzie wyczuć można rytmiczny puls codzienności i święta (bez pomieszania!), który jest znakiem życia, nie obracającego się jednak w obiegu zamkniętym, bo zawsze otwartego na coś więcej, co można nazwać spełnieniem, wypełnieniem, przemienieniem życia nakierowanego ku. Środowiskiem, w którym opowiada się te same historie „do przewidzenia”, ale dlatego historie pełne nadziei. Tylko znane już historie mają tę moc i czar, sprawiając, że wreszcie ktoś posłucha ich uważnie. Ktoś nas posłucha, a my posłuchamy innego. Gdzie więc szukać? Szukać tam, gdzie obietnica. Nie obiecanka, której zawsze towarzyszy nakłonienie – jak mądrze zauważył podróżnik Marek Kamiński, autor Dotykania świata. Obiecanka jest pomachaniem z daleka czymś, co łudząco jest podobne do…, co przypomina to, ale ręki nie damy sobie uciąć, że nas oczy nie mylą. Obietnica zaś jest, istnieje już, można jej dotknąć, posmakować, jest rzeczywista, jest rzeczywistością, to ona „spowalnia życie” – żeby znów przywołać Kamińskiego, który w jednym roku wyprawił się na dwa bieguny razem z niepełnosprawnym nastolatkiem Jankiem Melą. Obietnica jest dana z „góry” i tam nas podciąga, nie pozwalając przy sobie majstrować, za to oczekując cierpliwie naszej wolnej odpowiedzi. Nie waham się stwierdzić, że taką właśnie obietnicą jest Kościół.

Laptop i siatka

W Kościele wszyscy jesteśmy ubogimi. Ubogi – jak wyjaśnia Jean Danielou w Contemplation, croissance de l’Eglise – to ktoś, kto ma świadomość swojej nędzy, niegodności, dumy i oporu, ktoś, kto zdaje sobie sprawę, jak duchowo jest ubogi, jak słabo zna Boga i jak słabo Go kocha, jak nie kwapi się z otwarciem swojego serca na drugiego. A zarazem wie, że sam swojej chorobie nie podoła. Ubóstwo jednak nie kończy się na tego rodzaju świadomości, jego cechą zasadniczą jest zależność od Boga, czekanie na Jego Słowo, Jego pomoc, Jego posłańców. Bez wybrzydzania i ducha wątpliwej elitarności.

Kiedy jeszcze pracowałem w Gdańsku, nie raz i nie dwa widziałem człowieka z kancelarii adwokackiej, siedzącego w kucki pod kaloryferem z człowiekiem z kanałów. Coś sobie szeptali. Nie, nie kończyło się na daniu „stówy”, dziwne, ale oni rozmawiali, nieśmiertelna siateczka i laptop leżały pogodzone obok, na podłodze. Ubodzy? Tak, ubodzy. Bo nie tylko opowiedzieli sobie historię, ale widziałem ich też, jak się modlili, to znaczy prosili Boga – a to oznacza, że nie byli zadowoleni z samych siebie, nie byli „sprawiedliwi”, czyli nie wyobrażali sobie, że są już tymi, którymi mają się dopiero stać.

Nie wystarczy jednak, żeby słaby spotkał mocnego albo mocny słabego. Trzeba jeszcze zaryzykować spotkanie, podjąć ryzyko mającej objawić się historii, która ma coś w nas zmienić – a takiej dyspozycji bez Bożego natchnienia nie da się wygenerować. I znów wracamy do zależności od Niego. Nie skąpi On nam natchnień, choć nie wymaga od nas wyostrzonego słuchu i nie wiem jakiego stopnia uważności – On jest z nami, bo tak przyrzekł i konsekwentnie powtarza nam słowa: „dziś” i „teraz”, słowa ubogie, niekochane, bo niewygodne, prowadzące do nawrócenia. Sam cierpliwy, uczy nas cierpliwości wobec samych siebie. To również cecha ewangelicznego ubóstwa, którą inaczej można nazwać rozbrojeniem. Kiedy piszę o podjęciu ryzyka, nie mam na myśli „wstrząsu”, „zaczadzenia”, „porażenia”, ale zgodę na nieporadność, banalność i chaotyczność, powtarzalność, brak puenty i atrakcyjności. Nie jesteśmy bowiem łowcami anegdot i celnych sformułowań, ale ludźmi, którzy chcą żyć w prawdzie wyrażonej w miłości.

Miłość za darmo

Rozbrojenie to nic innego, jak cierpliwe uczenie się bezinteresowności wobec życia, które zazwyczaj chcemy wycisnąć do ostatniej kropelki niczym cytrynę – trudnej zgody, że ktoś nas oszuka, zawiedzie, nadużyje, zmęczy i doprowadzi swoją niepojętnością do rozpaczy, odrzuci interpretację i pomoc, wyśmieje naszą naiwność i szlachetność, albo co gorsza – podkopie nasz świat, w którym właściwie wszystko dało się przewidzieć i zaplanować, obnaży nasz strach skryty za funkcją, przecedzi prymitywnym sitem nasze wysokie słowa i ofiaruje jako najpiękniejszy prezent coś tak pokracznego i bezużytecznego w „dzisiejszych realiach”, że żarliwie będziemy prosić Boga o szybkie zaćmienie słońca. I rzeczywiście, ta prośba zostanie wysłuchana – ogarną nas ciemności, ciemności gęste, zawiesiste, które nie tylko przysłonią nasze: „a miało być tak pięknie”, ale i Boże: „jak to ma naprawdę wyglądać”. I jeśli będziemy się poruszać, to tylko w posłuszeństwie Ewangelii, ścieżką jednego dnia (wersja optymistyczna) albo w rytmie jednej godziny (wersja realistyczna). Z poczuciem zmarnowania i utraty nie tylko naszego „cennego” czasu, resztek energii, ale i zdrady – bo chcieliśmy stworzyć dzieło, niestety, mamy przed sobą wątpliwego dowcipu komiks, w którym to, co było dla nas drogie, to, co było nami, naszą istotą – nie zostało pomieszczone. A głosy w ciemności, i chyba jest tam nawet głos Boga, mówią, że tak jest dobrze.

Czy popełniliśmy jakieś błędy? Oczywiście, dużo błędów. Ale to jest nasze prawo. Możemy oczywiście iść w zaparte, wykazać innym ich małość, brać ich na przesłuchania i dokonywać przepierki mózgu, zrywać kontakt, odchodzić, szukać godniejszych naszej miłości (zawsze się tacy znajdą), ale chyba nie warto, bo oto w ciemnościach pojawia się obietnica przybrana w człowiecze akcesoria, które jeszcze nie tak dawno budziły w nas niechęć, strach i panikę, a teraz jawią się jako droga. Widocznie Bóg zechciał potwierdzić naszą dojrzałość. Jeśli tylko nie uciekniemy z krzykiem, nie wymkniemy się milczkiem ze wspólnoty ubogich, nie odsuniemy się na jej margines z bolesną miną ofiary, to bądźmy pewni, że przyjdą do nas ludzie, żeby nas pouczyć i złożyć świadectwo. Ludzie, którzy nie wiadomo po co żyją, pouczą nas o miłości, że jesteśmy kochani całkowicie za darmo, a nie za to, co zrobiliśmy i daliśmy, że ludzie – jeśli także kochają nas za coś – to są to sprawy, rzeczy i cechy absolutnie dla nas nieważne i drugorzędne. Tak, budzi to nasze niechętne zdziwienie, a nawet gniew, ale i w nich zawiera się dobra nauka dla nas – nie można zmusić ludzi do wielbienia w nas tego, co sami w sobie wielbimy. I słusznie. Zwłaszcza gdy chodzi o naszą paskudną wadę. Ludzie tacy również wyłapią nasz wciąż niespokojny wzrok, czy przypadkiem nie tracę jakiegoś ważnego spotkania pomocnego przynajmniej Europie, czy przypadkiem tuż obok nie znajduje się ktoś ważniejszy od ludzi, którzy nie wiadomo po co żyją. W końcu okaże się, jak wiele robiliśmy „dla” Boga, a jak mało „przez” Niego. Starość spełniona czy niespełniona nie przekaże nam „rozległego” doświadczenia, ale przyjdzie z prośbą o miłosierdzie. Nie będzie nieść waliz i kufrów, bo na to za słaba, zresztą już nie pamięta, co mogłaby tam włożyć. Przyjdzie z małym zawiniątkiem, nie większym niż wyprawka dla mającego narodzić się dziecka, a w nim będzie „wszystko, co najważniejsze”, bo z tym chce się wyprawić na drugą stronę, to właśnie pragnie pokazać Bogu miłosiernemu.

Ocalająca interwencja

Jeszcze precyzyjniej i wcześniej nazwał ten rozsądek Jezus: „Jedni drugich brzemiona noście”. I nie da się inaczej wejść w rzeczywistość Bożego Królestwa przyobiecanego ubogim. Na oko dyscyplina podnoszenia ciężarów w wersji chrześcijańskiej wydać się może dziwaczna i nawet niebezpieczna, ale Kościół zadbał o rozumny i zdyscyplinowany trening. Dowodem tego są liczne ewangeliczne komentarze, a ja ze względu na duszę wybrałem coś z Reguły św. Benedykta. Wystarczy tylko posłuchać bez intelektualnych grymasów.

Gdy wspólnota ma podjąć ważną decyzję, zaprasza na obrady tych słabych, może najdotkliwiej odczuwających swoje rozbrojenie przez brak doświadczenia, pozycji, dorobku. A jednak: „Powiedzieliśmy zaś, że wszystkich należy wzywać na radę, gdyż Pan często właśnie komuś młodszemu objawia to, co jest lepsze” (RB 3, 3).

Roszczeniowe postawy słabych i ustępliwość decydentów wobec nich były znane świętemu: „Napisane jest: Każdemu rozdzielano według potrzeby (Dz 4,35). Nie chcemy przez to powiedzieć, że należy mieć wzgląd na osoby, co nie daj Boże, lecz że trzeba brać pod uwagę słabości ludzi. Ten, kto mniej potrzebuje, niechaj dziękuje Bogu i niech się nie smuci. Ten zaś, kto ma większe potrzeby, niech się upokorzy z powodu swojej słabości, a nie wynosi się z racji okazywanego mu miłosierdzia. I w ten sposób wszyscy będą w pokoju” (RB 34, 1–6).

Jaki jednak motyw towarzyszy tym działaniom powoli otwierającego się serca na ludzi zagrożonych marginalizacją – jednym słowem dlaczego mamy tak postępować? Odpowiedź znajdujemy w rozdziale traktującym o chorych braciach – motyw to On, Jezus, który w nich mieszka i ewangelizując nasze znużenie, prowadzi nas tam, gdzie nie chcemy, albo dokładniej – tam, gdzie jeszcze nie tak dawno pójść nie chcieliśmy: „O chorych należy troszczyć się przede wszystkim i ponad wszystko i służyć im rzeczywiście tak, jak Chrystusowi, bo On sam powiedział: Byłem chory, a odwiedziliście Mnie (Mt 25,36), oraz: Co uczyniliście jednemu z tych braci najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25,40). Ale i sami chorzy niech pamiętają, że bracia służą im dla chwały Bożej, i niech przez nadmierne wymagania nie sprawiają przykrości tym, którzy się nimi opiekują. Takich jednak wymagających chorych należy znosić cierpliwie, ponieważ przez nich zyskuje się obfitszą nagrodę” (RB 36, 1–6).

Te realistyczne zalecenia wypływają z jednej właściwie zasady Kościoła ubogich, która w Regule odnosi się do opata, a to również oznacza, że powinna obowiązywać wszystkich: „Niechaj do wszystkich tak dopasuje się i przystosuje zależnie od charakteru i inteligencji każdego, aby powierzona mu trzoda nie tylko nie doznała uszczerbku, lecz nawet cieszyła się jeszcze swoim postępem w dobrem” (RB 2, 32). Oczywiście w Kościele ubogich kuszeni jesteśmy dezercją i to z dwóch powodów – jak pokazuje praktyka, jednym z nich jest tempo życia wspólnoty (dla jednych zbyt ślamazarne, dla innych zbyt forsowne) oraz postępowanie Boga, który nie daje zawłaszczyć swojego imienia, rozsadzając nasze skostniałe i pełne dziwactw wyobrażenia o Nim (co powinien, a czego nie powinien nam robić). Tymczasem „potrzeba nam tylko jednego: uważnego patrzenia, co się stanie. Pokaże to historia, a nie imię”. I żeby historia ta pokonała naszą nieugiętą dumę i nasze znużenie warto praktykować… umiar, „by i mocni mieli to, czego pragną i słabi nie uciekli” (RB 64, 19).

Naiwność? A może kolejna historia pewnej ocalającej interwencji?

Podnoszenie ciężarów
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie. W...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze