Plastyczny, podniecający świat

Plastyczny, podniecający świat

Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Zapamiętaj, Karomenya – ciągnął dalej – interesuje mnie wszystko, co zobaczysz, co spostrzeżesz, co usłyszysz. Wszystko to jest dla mnie ważne, wszystko. Nawet zapach perfum, których używają goście Msabu.

Szanowny Lwie,

piszę do Ciebie z zapytaniem, dlaczego człowiek musi donosić na drugiego człowieka? Chociaż ojciec Bernard z katolickiej misji mówi, że wcale nie musi. Trudno jednak jest mu wierzyć, gdyż lata spędzone wśród nas tak go upodobniły do Kikujusów, że co prawda, daje sobie radę z istnieniem i robi to z prawdziwą odwagą, lecz ma o nim niskie wyobrażenie. Przebacza więc każdemu i czyni to bez wielkiej trudności, nosi w sobie godny zazdrości dystans do spraw, rzeczy i ludzi, jakby całym tym zachowaniem chciał powiedzieć światu, że najlepszym sposobem na zło jest zostawienie wszystkich w świętym spokoju.

— Tak — mówi — człowiek nic nie musi, Karomenya, nic, lecz jeśli już uczyni zło, to lepiej będzie dla niego i jego otoczenia, gdy odmówią sobie panicznego majstrowania przy tym złu, które powinno się przesilić i wypalić samo, bo każda naprawa świata nosi od początku w sobie skazę bezsilności, a ta w końcu prowadzi do prymitywnej, działającej jak lawina zemsty.

Dawno temu dowiedziałem się od starego Arthura, że Twój przyjaciel Juda sprzedał Cię, choć wybrałeś go razem z innymi apostołami i obdarzyłeś wielkim zaufaniem. Wtedy było mi bardzo trudno zrozumieć Twoje postępowanie, mówiłem sobie: „Szanowny Lew przecież wiedział od początku, że Juda był złym nasieniem, kradł i obezwładniał wszystkich swoją giętką a złośliwą mową. Szanowny Lew wiedział od początku, jak się to skończy. A może Juda był Mu do czegoś potrzebny?”. I wyobrażałem sobie, że jesteś jak ojciec Bernard, oczywiście nieco wyższy i lepiej zbudowany, jak przystało na prawdziwego króla, lecz równie przekonany, że zło należy pozostawić samemu sobie. Dawniej nie mogłem zrozumieć Twojego postępowania, bo tak złego człowieka należy przepędzić czym prędzej z wioski — to wystarczy. Nie kaleczyć, zabijać, mścić się, obrzucając go obelgami, ale uznać go za umarłego, kiedy on jeszcze planuje następny dzień, marzy o spokojnym, cichym czasie, kiedy wszyscy pamiętający jego podłe życie odejdą do krainy przodków, a młodzi z szacunku do jego głowy posypanej siwym popiołem zaproszą go do kręgu ngomy i będą czekać na słowo mądrości wychodzące godnie z jego ust. Tak myślałem dawniej, lecz dziś przyznałbym Ci rację, Szanowny Lwie.

Nie ma informacji nieważnej

Powiem Ci tylko, że coś załamało się we mnie i nic nie jest już jak dawniej. Tak jakby wszystkie kolory zmyła potężna ulewa, a rzeczy mnie otaczające zamknęły się w sobie, zatraciły swój cel i przeznaczenie, tak że biorąc je do ręki, czuję, jak obracają się natychmiast w proch, popiół lub przelewają się przez ręce jak zbyt rzadkie maniokowe ciasto, jak małe dziecko zaduszone przez nieostrożną matkę podczas snu — na darmo nim potrząsać, budzić, tulić je i przemawiać czule do niego, nie ożyje, nie obudzi się. Jak dobrze pamiętasz, Jeden z Ewangelistów wywołał mnie z lekcji. W jego pokoju, do którego weszliśmy, panował przyjemny chłód. Na stole stał duży dzban z zimną, źródlaną wodą i piętrzyły się owoce, o których Jeden z Ewangelistów mówił, że kosztowały go fortunę i nazywają się jabłka. Podał mi jedno z nich i z przyjemnością przyglądał się, jak je łapczywie jadłem. Potem ujął delikatnie w palce niejadalny, brązowy ogonek, który pozostał z mojej uczty i który rzuciłem na podłogę, bawił się nim przez chwilę, podnosił ku promieniowi słońca igrającemu na ścianie, by wreszcie odezwać się głosem zdecydowanym, lecz nienatarczywym, miękkim, łagodnym, lecz szczelnie wypełniającym przestrzeń pokoju. Były w nim i rozkaz, i prośba, propozycja i całkowity brak zainteresowania moją odpowiedzią.

— Interesuje mnie wszystko, co jest interesujące — tu zaśmiał się zadowolony z własnych słów. Krążył przez jakiś czas po pokoju, odmierzając z uwagą kroki. — A interesujący jest cały świat, wszystko, dokładnie wszystko.

Tu, Szanowny Lwie, zatoczył swoimi rękami mały krąg, a uczynił to tak elegancko i dyskretnie, że rzeczywiście zdawało mi się, że tchnął ducha w najprostszą rzecz, dodał każdemu przedmiotowi dyskretnego blasku. Sam sobie wydałem się w tej chwili interesujący i z jeszcze większą uwagą przyglądałem się jego krążącej po pokoju postaci, i nadstawiałem ucha na jego słowa.

— A skoro wszystko jest interesujące — kontynuował — nie ma dla mnie informacji nieważnej, zrozumiałeś? Nie zrozumiałeś. Nie będę prawił ci komplementów, chwalił, ba, nie dostaniesz ode mnie ani grosza. Chcę ci tylko powiedzieć, że jesteś bystrym chłopcem i wiele zrozumiałeś już z życia, z naszego życia, życia białych. Umiesz wnikać w nasze myśli, przechodzić przez naszą skórę, docierać nawet do serca.

— Ależ Bwana — chciałem zaprzeczyć temu wszystkiemu, lecz on uciszył mnie krótkim ruchem od napięstka. Prawdę mówiąc, Szanowny Lwie, nie chciałem temu przeczyć, bo jego słowa działały na mnie jak odurzający dym, zasłaniały wszystko, co wydawało mi się we mnie pokraczne, garbate i niskie, te dźwięki budziły we mnie zarazem rozkoszny głód ryzyka, znany przez wszystkich myśliwych, którzy wpadli na trop uciekającego zwierzęcia. Nie liczy się wtedy strach, nie liczy się śmierć, nawet nie liczy się mięso i skóra, na które czeka głodna rodzina, liczy się jedynie gra z tropionym zwierzęciem.

— Zapamiętaj, Karomenya — ciągnął dalej — interesuje mnie wszystko, co zobaczysz, co spostrzeżesz, co usłyszysz. Wszystko to jest dla mnie ważne, wszystko. Nawet zapach perfum, których używają goście Msabu, prezenty, które jej przynoszą, ich miłostki i podłości, zawartość ich bagaży, kieszeni i szuflad. Czasami wystarczy dostrzec koniuszki oślich uszu wystających nad ogrodzeniem, żeby domyślić się całej reszty. Jesteś dostatecznie przebiegły, żeby zadać mi pewne proste, lecz zasadnicze pytanie: „po co to wszystko?”, więc chcę na nie odpowiedzieć już teraz, zanim zanurzysz swój kciuk w atramencie i postawisz znak właśnie na tym kawałku papieru, który przygotowałem. Jak już zdążyłeś zauważyć, biali nie są dobrymi ludźmi, zajęli wasz kraj bez pytania o wasze zdanie, wcześniej polowali na was podobnie, jak poluje się dziś na safari. To długa i bolesna historia, Karomenya. Zapewne jest ci to obojętne, bo sam nawet nie wiesz, jak się nazywa twoja ojczyzna, ale czas to zmienić…, a zmienić to znaleźć się w odpowiedniej chwili w odpowiednim obozie, rzecz jasna — w obozie zwycięzców. Są bowiem biali, którzy pragną wam pomóc, ale pomoc kosztuje — taki jest już ten połamany świat, Karomenya. Nad nami wszystkimi wisi wojna.

— Więc co mam robić? — zapytałem cicho.

— Wiesz dobrze, chłopcze, co masz robić. Zrobisz najlepiej, gdy popracujesz teraz, od razu, nad twoją sztuczną, głupią miną.

Dobrze to sobie zapamiętaj

I tak się zaczęło, Szanowny Lwie. Przycisnąłem mój kciuk do gęsto zapisanej kartki. Gdybyś mnie jednak zapytał, gdzie chodziłem, co słyszałem, co mówiłem, odpowiedziałbym Ci z pewnością, że nie przypominam sobie, nie wiem, być może tak było, być może mówiłem to i tamto, być może nie mówiłem mu wszystkiego, być może często kłamałem, by ochronić choć trochę Msabu, która była dla mnie dobra. Po którymś z kolei spotkaniu Jeden z Ewangelistów zaczął mi grozić. Nie było powodu, wypełniałem, jak umiałem, jego prośby, lecz on nie był nigdy zadowolony. Być może tylko odgrywał przede mną to niezadowolenie.

— Nie wkładasz w twoją pracę całego serca, pragnę; chłopcze, abyś żył tylko dla twojego kraju, to znaczy dla ludzi, którzy pomogą wam się obudzić. Nie potrzebujecie czekać trzystu kolejnych lat, żeby dojrzeć do czytania różnych europejskich staroci uważanych bezpodstawnie za arcydzieła. Z wolności, chłopcze, trzeba korzystać od razu. Zapamiętaj jednak jedno, jeśli zdradzisz mnie, zgnijesz w więzieniu. Czy wiesz, co to znaczy nosić kawały żrącej soli w skwarze dnia? Nie wiesz, ale możesz to sobie wyobrazić. Czy wiesz, jak Anglicy traktują złodziei? Czy wiesz, że mogę zgłosić kradzież w misji francuskiej? Dobrze to sobie zapamiętaj. Najlepiej jeszcze dziś.

Chciałem być kimś innym niż wszyscy

Strach jednak nie był najważniejszym motywem w moim nowym zajęciu. Jeśli pojawiał się, to tylko od czasu do czasu i bardziej płynął z poczucia, że mogę przegrać życie, skończyć je, jak jeden z wielu obdartych kikujuskich chłopców. A ja chciałem żyć, tak, chciałem być kimś innym niż wszyscy wokół mnie. Od Jednego z Ewangelistów oczekiwałem pochwał, uznania, chciałem być potrzebny. On umiejętnie podsycał mój bunt, z nieukrywaną przyjemnością przysłuchiwał się moim narzekaniom, krytyce. Patrzył z podziwem na moje wybuchy złości. W takich momentach, Szanowny Lwie, stawałem się kimś czystym, kimś mocnym, wydawało mi się , że rzeczywiście przenikam do serc innych ludzi, zdzieram z ich twarzy zastygły fałsz, nadaję przyśpieszenie temu wszystkiemu, co nas otacza. Za co tak srogo osądzałem otaczających mnie ludzi? Dlaczego nagle stali się inni, dlaczego traktowałem ich jak przeszkody, drzewa powalone na mojej wąskiej i ciernistej ścieżce życia?

Upajało mnie jednak co innego, Szanowny Lwie. Upajał mnie sekret, który nosiłem w sobie. Tak, Szanowny Lwie, że oni nie wiedzą, a ja wiem. Albo inaczej — nie podejrzewają wcale, że w kimś tak pospolitym jak ja tkwi taka moc, siła taka zdolna zmienić wygląd tego skrawka ziemi. Nie wątpię, Szanowny Lwie, że umiesz wyobrazić sobie smak tej siły. Być może garncarze odczuwają coś podobnego, biorąc do rąk kawał dobrze wyrobionej gliny i nadając mu upragniony kształt. Świat jeszcze nie tak dawno zdawał mi się zastygły, wrośnięty swoimi korzeniami w Boga, przechodzący porę suchą i deszczową. Teraz stawał się plastyczny.

Nigdy nie myślałem o moich ofiarach

Nie chcę powiedzieć, Szanowny Lwie, że nie miałem wątpliwości, nie. Miałem je. Byłem prawdziwie rozdarty, lecz ta niegojąca się nigdy rana z biegiem czasu usprawiedliwiała moje uczynki. Wiedziałem, że każdy mógł mnie potępić. Przyjmowałem to potępienie z mądrym smutkiem, bo przecież któż z nich mógł pojąć, że wszystko to w ostatecznym rachunku było robione dla ich dobra. Jeśli to, co robiłem, było dla innych złem, to muszę Ci powiedzieć, Szanowny Lwie, że wcale nie przeszkadzało mi to czynić również i dobra, dobra, które wyświadczają sobie wzajemnie ludzie od niepamiętnych czasów. Nie przestałem być tym chłopcem, którego wszyscy znali, ba, starałem się żyć jak inni i wyświadczać moim braciom różne przysługi. Nigdy nie odmawiałem swoich rąk do pracy. Walczyłem nawet z moim lenistwem, wstając bardzo wcześnie rano i zabierając się bez ociągania do noszenia wody dla wielu rodzin, choć był to obowiązek dziewcząt.

Muszę Ci powiedzieć, Szanowny Lwie, że w końcu pogodziłem się w swoim sumieniu ze sobą i Bogiem. Ale jak marna była to zgoda, niech świadczy fakt, że nigdy, naprawdę nigdy nie myślałem o moich ofiarach. Te nie istniały. Nie było ich. Ich konkretnych twarzy, rąk i nóg, ich rodzin, krewnych, znajomych. Gdybym je widział chociażby przez mgłę, ale nie. W tej pracy nie było ofiar. Byłem ja, był Jeden z Ewangelistów, był plastyczny, podniecający nas świat. Stary Arthur powiedział kiedyś, że każdy z nas nosi w sobie powołanie zasiane tam przez Ciebie. I trzeba być wiernym temu powołaniu, gdyż inaczej — nawet jeśli po swojemu zadbamy o nasze życie — do końca świata pozostaniemy nieszczęśliwi.

Myślę o tym teraz, Szanowny Lwie, i zdaje mi się, że niektórym ludziom, choć akceptują to, co im zadałeś — powołanie zdaje się zbyt ciasne, chcą zarazem być kimś innym, kimś innym — czyli kimś obok swojego powołania. A jeśli to, co czyniłem, było grzechem, to powiem Ci też, Szanowny Lwie, że muszę go wyznać, a jeśli mam go wyznać, to wydaje mi się, że muszę nazwać w sobie tę jedną, jedyną rzecz, która mnie do niego doprowadziła. Nawet jeśli tak chętnie zgodzę się z samym sobą, że nie można jej nazwać i odnaleźć, gdyż serce człowieka jest głębokie jak przepaście w górach Ngong i sam siebie człowiek nie rozumie, nawet jeśli wszystko jest w nim wymieszane — zło i dobro, miłość i nienawiść.

Twój Karomenya

Plastyczny, podniecający świat
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie. W...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze