Lecę do Syrakuz z nadzieją, że zobaczę ludzi, którzy wysiadają ze statku – z ulgą, wiatrem wolności we włosach, witani serdecznie, jak na mecie powinien być witany każdy, kto uciekł.
Jaki to rodzaj nadziei, tego sam nie potrafię zrozumieć. Nie chodzi tylko o szlachetne czekanie, które chociażby przez to, że mogłoby być odczytane jako szlachetne, szlachetne nie jest. Nie chodzi więc tylko o to, że chcę zobaczyć tych czterdziestu siedmiu migrantów, którzy od dwóch tygodni czekają na pokładzie Sea Watch, aż Włochy się zlitują i pozwolą im zejść na ląd. O co więc jeszcze? Do końca nie wiem, ale bardzo chcę. Bardzo pragnę nie tylko, żeby zeszli, lecz także, by stało się to na moich oczach. Na pewno nie w tym rzecz, by sprzedać relację z tego zejścia, nadając jej tytuł „Byłem tam”. Nie, naprawdę nie. Chodzi może o pragnienie udziału w świętym wydarzeniu, w autentycznym misterium. Tęsknię za świętą chwilą. Za czymś takim jak syrakuzański przystanek św. Pawła w drodze z Malty do Rzymu. I zejście tych ludzi, którzy mówią „śmierć lepsza od Libii”, byłoby taką chwilą. W dniu, kiedy lecę do Syrakuz, Sea Watch, który dwanaście dni temu przyjął uchodźców na pokład, czeka na pozwolenie miejscowego kapitanatu. A kapitanat – na zgodę rządu.
Wykup dostęp do archiwum
Zaloguj się
Oceń