Dzieje Apostolskie
Siedziałyśmy w kącie, gdy się zjawił. Na ratunek naszym nastoletnim marzeniom o wakacyjnej przygodzie w Londynie. Zadzwoniłyśmy już wszędzie i wydałyśmy, co było do wydania. Nie liczyłyśmy na nic. Miał łagodny głos. „Nazywam się Wasim”. Mówił, jakby to on bardziej potrzebował nas, niż my jego. Pokazał pokój z wyjściem do ogrodu, meble, pościel. I dopóki nie znalazłyśmy pracy, nie chciał pieniędzy za wynajem. Karmił nas, uczył arabskiego, opowiadał o domu w Libanie, o Allahu. Nie pił, nie umawiał się z dziewczynami, dzwonił do mamy. Ostatniego dnia ciało Wasima sturlało się po schodkach z korytarza, aż pod nasze drzwi. Pobity, zakrwawiony nie wiedział, jak się nazywa. Bał się. Kilka tygodni później, gdy runęły wieże WTC, opowiadał, że życie w wielkim zachodnim mieście stało się nie do zniesienia. On był pierwszy.
***
Wuj Qalil przypominał połączenie świętego i Casanovy. Po sześćdziesiątce, przystojny, zwalisty, z bródką. Pokazywał ślady kul na plecach – to od postrzału islamskich terrorystów, podobno cudem przeżył zamach na swoje życie. Teraz, w sercu Europy, jak dawniej na Bliskim Wschodzie, rozstrzygał spory, doradzał małżeństwom, pilnował, by młodzi trzymali się z dala od klubów i chodzili na modlitwy. Słuchali go, pokornie spuszczali głowy. Ale w jego mieszkaniu zjawiały się różne kobiety, którym „przygotowywał lecznicze masaże” i „udzielał konsultacji”. A zarabiał, sprzedając zdrapki i karty telefoniczne. W piątki zabierał nas do meczetu – na spotkanie z imamem i darmowe posiłki. Mogłyśmy pytać o wszystko, wyjadając z tacek porcje kurczaka z ryżem i kardamonowe desery. W scenerii Regent’s Park, wśród dziewczyn noszących chusty na włosach i spódniczki mini, serwował nam wprowadzenie do islamu w wersji soft. On był drugi.
***
Przed wojną mówili o nim King. Ponoć żaden jugosłowiański teatr nie mógł się obyć bez jego scenografii. Jeździł ze spektaklami po demoludach, gdzieś w Zakopanem wypatrzył na widowni śliczną dziewczynę. Pokochał, zabrał ze sobą do Prisztiny. Poznałam ich jakieś 30 lat później, właśnie tam – w stolicy niepodległego Kosowa. To było już po szykanach, nalotach NATO i wypędzeniu z mieszkania. Po zawale, ucieczce przez granicę po transporcie ratunkowym do Polski wraz z innymi uchodźcami albańskimi, i po powrocie do zniszczonego miasta. W ogóle po wszystkim – już nie pracował, nikt nie mówił mu: „Jesteś King”. Wstawał przed świtem. Modlił się po cichu, sam. Żona katoliczka, syn niepokorny, córka obwiniała religie o bałkańskie piekło. Umyty, w czystej koszuli, chodził co dzień do sklepiku po mleko i świeży biurek z serem, bo je lubiłam. Nagotował mi gar pysznego paprykowego pingjuru. I wzrokiem zapraszał, żebym przysiadała obok, gdy całymi dniami kroił i czyścił paprykę. Jeździł po nią do rodzinnej wsi, kupował całe wory i dusił z przyprawami. Mówił mało. Chyba nie nosił w sobie żalu. Tylko poruszał się trochę zbyt subtelnie, jak ktoś, kto woli być niepozorny, niewidzialny. Zachował i wiarę, i lęk. On był trzeci.
***
Wiózł mnie przez jedno z największych miast świata, ciemną nocą. Gdy zjechaliśmy z wiaduktu, straciłam orientację. Każda uliczka podobna do kolejnej. Niby wszędzie ludzie, ale obojętni, śpiący. Nie poruszyłby ich żaden krzyk. Kręcił mocno kierownicą, stary samochód obracał się niechętnie. Nie rozmawialiśmy. Pozwalałam, by mój strach rósł, przybierał koszmarne wizje. Jego twarz widziałam tylko przez chwilę – pulchną, z rzadką brodą; krótkie włosy przykryte jasną czapeczką. Teraz, w drodze, obserwowałam go. Był ogromny, ledwo mieścił się na siedzeniu kierowcy. Nad lusterkiem naklejka – ozdobnie pozłacane litery, które widziałam w tylu meczetach, muzułmańskich sklepikach, jadłodajniach. Podróż trwała w nieskończoność, indyjskie zaułki w nocy – gdy znika z nich barwne życie – są przerażające i brzydkie. Bałam się coraz bardziej. Jeszcze dwa zakręty, stanęliśmy. Zamarłam. A on tylko wyjął z bagażnika mój plecak i wniósł do recepcji małego hoteliku, zbudził właściciela. Nie chciał napiwku. „Welcome to India!” – powiedział na pożegnanie. Leżąc pod wiatrakiem w niedrogim, czystym pokoju wstydziłam się sama przed sobą. On był czwarty.
***
Wpadliśmy na niego na ulicy, przed buddyjską restauracją. Chodził tam z przyjacielem hindusem, bo podawano niekontrowersyjne menu – pierożki z warzywami. Od tej pory siadaliśmy razem do stołu w międzyreligijnym składzie: trójka europejskich katolików, bogobojny muzułmanin i hindus lekkoduch. W duszne wieczory rozprawialiśmy o różnicach, które nie przeszkadzały nam się przyjaźnić. Poznałam jego rodzinę. Nauczyli mnie puszczać latawce, gotować biryani, zadawać pytania nie wprost i milczeć, gdy zjawiali się wujowie – w śnieżnobiałych kurtach, z czystymi dłońmi i niewidzialnym, ale doskonale wyczuwalnym prestiżem. Za ich poradą otworzył biuro podróży – organizuje Hajj; sam pielgrzymował już kilka razy. Mówi, że to niezwykłe – stanąć w wielomilionowym tłumie ludzi, którzy w jednej chwili mówią i myślą to samo. „Szkoda, że nie jesteś muzułmanką i nie możesz tego poczuć”. On był piąty.
***
Przywołuję ich ze wspomnień – każdego z kolei, na pomoc. Robię to zawsze, gdy po jakimś wybuchu, zamachu czy ataku wzmaga się fala stereotypów i nienawistnych uproszczeń.
Oceń