Papieski połów
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Umarł ten, który był dla mnie tożsamy z Kościołem, a Kościół nie umarł wraz z nim, wręcz przeciwnie, wzmocniony podniósł swoją odmłodzoną tym pontyfikatem sylwetkę i ukazał cały swój blask.

Sądziłam, że nigdy nic nie napiszę o Papieżu. Potrafię pisać tylko o tym, co wydaje mi się proste i zwyczajne, jak moja wiara, bez specjalnych ozdobników. A jednak…

Papież zawsze zachwycał. Czasem aż się zżymałam, gdy ludzie w egzaltacji okazywali mu cześć niemal boską. Kiedyś czytałam listy dzieci do Papieża i ze zdziwieniem zauważyłam, że wiele z nich zupełnie nie odróżniało Ojca Świętego od Boga, pisząc do Niego „spraw, żeby moja mamusia wyzdrowiała…” albo „prosimy Cię o pokój na świecie”. Wszyscy oddychaliśmy spokojniej, kiedy Papież przyjeżdżał do Polski. Kiedy czuliśmy, że zaczyna się błogosławiony czas „małego nieba”. Wszyscy stawaliśmy się dla siebie lepsi, telewizja przestawała zalewać jadem, „samych strasznych, a przez to ważnych wiadomości”, aż człowiek podnosił wysoko głowę i dziwił się, że powietrze zostało po staremu „całkiem smaczne”. Może więc te zachwiane reakcje co poniektórych były zrozumiałe. Dla kogoś, kto na co dzień nie żyje Bogiem, między sacrumprofanum zieje wielka przepaść, pokonywana po koślawym mostku od wielkiego święta. Papież, który zatopiony był w tym sacrum tak bezgranicznie, mógł u niektórych osób wywoływać wrażenie, że „dotknęli Boga”.

Przyznaję ze wstydem, że długi czas nie słuchałam wielkich mów papieskich. Albo raczej słuchałam, ale niewiele z nich do mnie docierało. Byłam zbuntowana na Kościół instytucjonalny. „Kościelne gadki” nie robiły na mnie wrażenia. Jednak nawet do tak opornych istot jak ja Papież znajdował drogę i dziś wiem, że to On przyprowadził mnie do Kościoła. Do tego Kościoła ze stolicą w Watykanie i ogniskiem domowym w każdym kościele parafialnym. Nie pociągnęły mnie wielkie słowa, nawet nie to, za co Papieża pokochałam później — jego niebywała wręcz dobroć, poczucie humoru i to bycie „po prostu”, które urzeka mnie zawsze i w każdym.

Ze zdziwieniem odkryłam, że ten Rybak zarzucił na mnie sieć już przed laty, kiedy pobłogosławił mnie jako małą rybkę w tłumie innych małych ryb. Małą rybkę, której istnienia zupełnie nie był świadomy, ale z całego serca chciał każdą z nas — drobin morskich — zanieść w sieci Panu wszelkich ryb i innych stworzeń na tym świecie.

Kochałam go bardzo i płakałam aż nieprzyzwoicie, kiedy umierał i kiedy dotarło do mnie, że już nigdy nie przyjedzie, aby na chwilę przenieść „małe niebo” do skłóconej Polski. Żałowałam bardzo, że tak słabo słuchałam, że nigdy nie zetknęłam się osobiście z Papieżem, że choć jestem również „pokoleniem JP II”, to przez moje różne skomplikowane choroby i sytuacje życiowe prawie nie uczestniczyłam w pielgrzymkach, że tyle straciłam… tyle straciłam…

Wtedy właśnie, na modlitwie, w której zatopieni byliśmy rodziną przez nadzwyczajny czas przejścia „Świętego do Najświętszego”, rozpoczęłam znów wędrówkę po wspomnieniach. Modlitwa, teraźniejszość i przeszłość zmieszały się ze sobą, stały się galerią pełną obrazów, z których wyłaniała się ta sama wciąż, uśmiechnięta i patrząca z miłością twarz Ojca.

* * *

Westerplatte, rok 1987. Spotkanie z młodzieżą… tłumy, tłumy… pielgrzymki młodych ludzi, jadących ze swoimi księżmi lub animatorami na spotkanie z Papieżem. Gitary, śpiewy, śmiech… jedni przejęci… inni niespecjalnie, jadący, bo wszyscy jadą i może być „fajnie”.

Nie jesteśmy tak wystrojeni jak dzisiejsza młodzież, przeważają flanelowe koszule, wypłowiałe portki… i wszędzie chorągiewki, białe i żółte… a potem liczył się już tylko On, bo serca pałały.

Moja młodość upłynęła pod sztandarem buntu, który dotyczył również stosunku do księży. Znałam słabości sług Kościoła. Proboszcz był częstym gościem w naszym domu, lubił trunkowe imprezy u mojego dziadka. Dorastałam w cieniu sutann. Znałam księży, którzy zdejmowali owe sutanny i stawali się zwykłymi ludźmi, czasem rubasznymi, czasem kłótliwymi, plotkującymi czy złośliwymi. Później, już starsza, brałam często udział w przygotowaniach do wizytacji biskupich. Grałam i śpiewałam, więc potem byłam zapraszana na prywatne rozmowy z biskupem. Zachowanie dostojnika kościelnego zawsze było bardzo zdystansowane i właściwe, ale nie poruszało mnie w najmniejszym stopniu. Biskup to był dla mnie taki ważniejszy ksiądz, który głaszcze dzieci po głowach sztywno wyciągniętą ręką — pewnie, aby się któreś specjalnie nie zbliżyło.

Na Westerplatte jechałam w tłumie młodzieży oazowej. Śpiewaliśmy na cały głos i cieszyliśmy się młodością. Papież mnie w tym czasie specjalnie nie interesował. Ksiądz jak ksiądz. Tyle że „biały”, taki z gatunku poważnych biskupów. Patrzyłam na emocje młodych pielgrzymów. Na ich wzruszenie i rozpromienienie oczekiwaniem na coś niezwykłego.

„Mogłabym się spotkać z Papieżem nawet oko w oko i pewnie by w ogóle nie zrobił na mnie wrażenia…” — myślałam. I chyba po raz pierwszy w życiu tak bardzo się zdziwiłam. Msza trwała długo, Papież mówił coś, czego wcale nie rozumiałam. Jeśli nawet dotarło do mnie to czy inne słowo, to jak w słynnej przypowieści, przylatywały ptaki — rozkojarzenia — i wydziobywały ziarna. Byłam zmęczona i bardzo chciałam już wracać, ale wtedy Papież ruszył między tłumy, aby je błogosławić. Stałam i z niesmakiem obserwowałam egzaltację ludzi. Te wyciągnięte ręce, prawie jak na koncercie Beatlesów! Wtedy zobaczyłam, że samochód z białą sylwetką Papieża podjeżdża w okolice, w których stała nasza gromadka. Nie machałam niczym, ale stałam i patrzyłam, jak Ojciec Święty się uśmiecha i błogosławi zgromadzoną młodzież. Nawet nie podjechał zbyt blisko. Nie stanęłam z nim oko w oko, a jednak musiałam opuścić swą dumnie podniesioną głowę. Przyjęłam błogosławieństwo, które dotykało samej duszy, przez które spływało na mnie Coś znacznie mnie przewyższającego, a może raczej Ktoś, kto potrafił ukazać prawdziwe proporcje rzeczy. Chciałam podnieść głowę i nie mogłam, chciałam nie płakać, a płakałam… Może komuś się wydać, tak jak zresztą mnie już niedługo po tej wzruszającej chwili, że właściwie nic się nie stało, to zwykłe emocje i tyle. Jednak były to zupełnie niewidzialne sieci. Utkane z papieskich nadziei, złożonych w nas młodych, z papieskiej wiary, że jest w nas niewyobrażalny potencjał, i papieskiego błogosławieństwa, które zanurzało nas w Tym, Który Jedyny potrafił wykorzystać tę pokładaną w nas nadzieję i wiarę.

Nie zapamiętałam z Westerplatte ani jednego słowa. Te, może najważniejsze, „o wymaganiu od siebie, nawet gdy nikt od nas nie wymaga”, poznałam po latach i ze zdziwieniem odkryłam, że wypowiedziane właśnie wtedy?!… a jednak dziś odkrywam rzecz jeszcze dziwniejszą. Tamto spotkanie zmieniło moje podejście do kapłanów i do samej siebie. Zetknęłam się z młodymi zapaleńcami w sutannach, którzy w dużym stopniu ukształtowali moje życie. Odkryłam także — o dziwo — że właśnie wtedy zaczęłam od siebie wymagać, choć nikt ode mnie nie wymagał — mimo że zupełnie nie pamiętałam, iż Papież o to prosił. Jeśli później, w czasach duchowej zawieruchy, nie odeszłam od Kościoła, jeśli z każdej wycieczki do innych wyznań, z przygód w „innych duchowych wymiarach” wracałam, aby szukać pomocy w Kościele, aby w Kościele leczyć skutki mojej głupoty, to dziś wiem, że zawdzięczam to tamtemu błogosławieństwu i temu „białemu biskupowi”, który wbrew moim oczekiwaniom zrobił na mnie przeogromne wrażenie. To on sprawił, że w Kościele znalazłam swój dom, że w Kościele poczułam się kochana. Choć jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam, to właśnie tam, na Westerplatte, znalazłam ojca. Ojca, któremu na mnie zależało!

* * *

Rok 1991. Warszawa. Plac przy katedrze św. Jana. Tłumy, tłumy, tłumy… Warszawa wystrojona w kolor biały i żółty, trzepoce chorągiewkami i czeka w napięciu na tę najważniejszą osobę, dla której warto czynić takie przygotowania… no i harcerze patrzący, gdzie będą potrzebne ich ręce… i jeden harcerz, który oprócz służby i pomocy innym poluje z aparatem na ciekawe zdjęcia.

Poruszenie było wielkie. Papież, który modlił się w katedrze św. Jana, właśnie ją opuszczał, aby wsiąść do papamobilu. Ochroniarze napięci jak struny odganiali wszystkich chętnych na zbyt bliskie i nieplanowane spotkanie z Ojcem Świętym. Pewien harcerz z Białej Służby zaczaił się z aparatem tuż obok papieskiego auta i niezauważony stanął z Papieżem twarzą w twarz. Nie był to harcerz z rodziny wierzącej i uporządkowanej. Nie wyniósł z domu szacunku do Kościoła czy zasad wiary. Sakramenty przyjmował dzięki matce, „bo tak trzeba, żeby dzieci nie dokuczały”. Życiem duchowym owego harcerza, chętnie i z wielkimi oczekiwaniami na przyszłość zajmowali się dwaj stryjkowie — świadkowie Jehowy — którym zawdzięczał ogromny szacunek do Pisma Świętego, pojmowanego inaczej niż w Kościele, i ogromną niechęć do księży, niezależnie od koloru sutanny. O katolikach słyszał wszystko, co najgorsze, i bynajmniej nie z miłości do Ojca Świętego był na placu razem z innymi harcerzami. Z aparatem czaił się, bo został wydelegowany do robienia zdjęć, a zdjęcie Papieża z bliska mogłoby być hitem… ale nie było. Bo kiedy harcerz stanął z Ojcem Świętym twarzą w twarz, pomieszały mu się nie tylko wszystkie sądy słyszane o księżach, ale pomieszało mu się wszystko, cały świat… Spojrzał w oczy postaci w bieli, która zbliżała się do niego z uśmiechem, i zbaraniał… czuł, że jego wyobrażenia o Kościele, całe jego wewnętrzne rusztowanie rozsypuje się w proch. Stał jak porażony, chciał uciekać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i wtedy w akcie desperacji złapał za zwisający z szyi aparat i zasłonił się nim. Zrobił zdjęcie — Papież na tle gromady ochroniarzy — któremu do bycia „gwoździem w programie” zabrakło ostrości… ale uśmiech papieski, który widnieje na tej fotografii, jest dla nas niezwykle cenny. Zdjęcie to stoi w naszym domu na zaszczytnym miejscu, ponieważ dotyczy nas, naszej historii poznania się, które nastąpiło tuż po tamtych papieskich dniach i tuż po papieskim błogosławieństwie.

Nie wiem, o jakie dary dla przerażonego „fotografa”, mojego przyszłego męża, poprosił Boga Ojciec Święty. Może o żadne… może tylko oddał go Bogu, tak jak zwykł to czynić z każdym, kogo spotykał na swojej drodze. Może po prostu odkrył go dla Boga, tak jak tłumaczył na tej samej pielgrzymce młodzieży zgromadzonej w Częstochowie: „nie możesz ukryć się, nie możesz nie być wobec Tego, który Cię stworzył, który sprawił że »jesteś«. Wobec Tego, który cię »zna i przenika«”. Faktem pozostaje, że nasze poznanie się na spotkaniu Białej Służby zaowocowało nie tylko miłością, która stworzyła z nas małżeństwo, ale i nawróceniem, wieloetapowym procesem oczyszczania i coraz bliższego przylegania do Pana Boga. Zbuntowany harcerz, który początkowo nie przekraczał progu kościoła, po jakimś czasie gnał do niego z zapałem neofity i zdarzył się moment po kolejnej ważnej modlitwie, gdy krzyczał w zachwycie: „Boże, po co gdzieś tam szukałem, kiedy tu mnie tak kochają!”. Na innej z modlitw wstawienniczych dostał prorockie słowo, że „Bóg zawołał go przez miłość ludzką”. Wiemy jednak, że papieski uśmiech, tak jak sieć doświadczonego rybaka wyłowił oporną, strutą fałszywymi doktrynami rybkę i spowodował ciąg wydarzeń, dzięki którym dwoje błądzących ludzi dziś nie tylko jest w Kościele, ale próbuje ze wszystkich sił stworzyć w swoim domu Kościół domowy, do czego Papież nawoływał wielokrotnie.

* * *

Tłumy pod Bazyliką św. Piotra. Ludzie, głównie młodzi, stoją zapatrzeni w jedno okno, w jeden punkt. Wszyscy czuwają, modlą się i mają nadzieję, że nie usłyszą tych słów, które są ciosem prosto w serce… słyszą z pokoju inne słowa: „Szukałem Was, a teraz przyszliście do mnie. Dziękuję Wam!”.

Szukał nas. Szukał wytrwale i niezłomnie. Przygarniał do serca tłumy, a przecież każdego z osobna. W kontakcie z drugim człowiekiem wybiegał na spotkanie niczym miłosierny ojciec z Ewangelii, szczęśliwy, że znalazł kolejną beczącą, zagubioną owieczkę, kolejnego zbuntowanego syna, któremu wydawało się, że zna sposób na swoje własne, prywatne szczęście. Nigdy nie szedł do nas sam, bo choć był wspaniały, wiedział, że to nie jego szukamy w tym spotkaniu, że nie on, „chodząca Miłość”, jest źródłem tej Miłości. Zanurzał nas w oceanie Bożego Miłosierdzia tym szczęśliwszy, im więcej osób udało mu się wyłowić z mętnych wód współczesnego świata, z wód przesiąkniętych trucizną nazwaną przez niego kulturą śmierci. Taki jest ten nasz Ojciec, docierało do nas przez łzy, aż raptem dotarło, że taki był nasz Ojciec, bo już go nie ma wśród nas. Padły słowa, których tak się obawialiśmy. Jeszcze nie umilkły modlitwy towarzyszące Apelowi jasnogórskiemu, gdy dowiedzieliśmy się, że zostaliśmy sierotami.

Pewnie tak właśnie czuli się apostołowie patrzący, jak ich Mistrz wstępuje do Nieba. Już nie cierpiał, szedł do Ojca, a jednak w ich sercach musiał się czaić smutek rozstania, skoro tak ich Pan Jezus pocieszał. Też myśleliśmy, że wszystko się skończyło… odszedł ten, który sprawił, że świat stał się lepszy, który obudził nasze serca, który wyłowił nas dla Pana.

Żałość, która wybuchła wszędzie, jednocząc w bólu wszystkie duchowe dzieci Ojca Świętego, była tak olbrzymia, że zadziwiła nawet tych, którzy uważali, że nic już ich zdziwić nie zdoła. Sama, tłumacząca innym, że przecież Papież nie umarł, że żyje, jest już u Boga, wreszcie nie cierpi, jest nam jeszcze bliższy poprzez tajemnicę „świętych obcowania”, ryczałam jak bóbr, jak tylko zobaczyłam na ekranie tę kochaną, pięknie uśmiechniętą Twarz Ojca.

Płakałam, gdy widziałam te tkliwe scenki wadowicko–kremówkowo– –wspomnieniowe i te, podczas których Nasz Ojciec jak Biały Wojownik jechał, nie patrząc na to, że sił mu ubywa, by się upomnieć o tych, o których nikt nie miał odwagi się upominać, by wykrzyczeć słowa Prawdy, na które nie potrafił zdobyć się nikt poza nim.

„Jak będzie wyglądał świat bez niego, jak będzie wyglądał Kościół… dla mnie Kościół i on to jedno…” — we mnie wszystko krzyczało, ale wtedy zostałam zadziwiona po raz kolejny.

Właśnie wtedy odkryłam to, co odkrywał cały świat — wieczność i nieprzemijalność Kościoła. Umarł ten, który był dla mnie tożsamy z Kościołem, a Kościół nie umarł wraz z nim, wręcz przeciwnie, wzmocniony podniósł swoją odmłodzoną tym pontyfikatem sylwetkę i ukazał cały swój blask. Nigdy nie byłam tak dumna z tego, że jestem katoliczką, chrześcijanką, jak w tamtych wielkich dniach. Ze wzruszeniem wsłuchiwałam się w Litanię do wszystkich świętych śpiewaną podczas wielkich wydarzeń tamtych dni i czułam, jak to, co Wieczne i Niezmienne, przenika naszą teraźniejszość, jak te zastępy świętych przywoływane w litanii zapewniają nas, że Kościół sobie poradzi i w tych zepsutych moralnie czasach. Radził sobie zawsze, rodząc tych wymienianych w litanii Wielkich w swojej Małości, którzy odmieniali oblicze świata na swoim małym odcinku trasy. Niemal czuło się te zastępy świętych męczenników idących z pieśnią na ustach, by oddać swoje życie za wiarę w Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego, te zastępy nigdy niepoznanych chrześcijan, którzy przez całe stulecia budowali wielkie, mistyczne Ciało Chrystusa, rozdarte podziałami, bombardowane naszymi upadkami i niewiernościami, a przecież wciąż promienne, świeże i święte.

Jakże wdzięczna jestem Ojcu Świętemu, że przyprowadził mnie do tego zrozumienia. Do zrozumienia, w czym uczestniczę i co współtworzę.

Abraham naszych czasów! Niezłomny w wierze i nadziei. Bóg obiecał Abrahamowi „potomstwo liczniejsze niż gwiazdy na niebie” — niewiele mniej było nas trwających na modlitwie po kościołach, na placach czy przed telewizorami.

Media, które Jan Paweł II oswoił jak święty Franciszek wściekłego wilka, pomogły po raz ostatni zarzucić sieci Wielkiemu Rybakowi. Po raz ostatni, za to na skalę niebywałą. Chyba po raz pierwszy poczuliśmy, jak nas dużo, tych „wyłowionych”, tych, którym nie tęskno do mętnych wód. Ze zdumieniem obserwowaliśmy, jak wielkie rzeczy dzieją się, gdy nadzieja dojdzie do głosu. Gdy uwierzy się, że wcale nie musi być źle i jeszcze gorzej. Gdy skieruje się spojrzenie ku Bogu Wiecznemu, patrzącemu na nas z Miłością.

Może właśnie to zadanie wskazał nam Ojciec na sam koniec — zanim wiatr zamknął jego Księgę Życia — siać nadzieję!

Dlatego na zakończenie opowiem o eksperymencie przeprowadzonym zupełnie przypadkowo w poczekalni ośrodka zdrowia. Siedziało tam kilka osób w różnym wieku, wyrzekało na służbę zdrowia i lekarzy, na ich ręce wyciągnięte po „dodatkowe wspomożenie ich chęci zajęcia się pacjentem”. Podawano kolejne przypadki nieuczciwości lekarskiej. Atmosfera robiła się coraz bardziej duszna, a głowy opadały coraz niżej. Chyba przez przekorę włączyłam się do rozmowy. Zaczęłam mówić o tych lekarzach, którzy pomogli mi zupełnie bezinteresownie, którzy znaleźli takie obejścia ograniczających ich przepisów, że mogłam zrobić pewne badania za darmo. Mówiłam prawdę, dla mnie zupełną oczywistość, a jednak czułam, jak robi mi się w sercu jaśniej i cieplej. Po kolei dołączały się inne głosy, inne przykłady zwykłej ludzkiej życzliwości. Pojawiali się lekarze Judymowie, nauczycielki Siłaczki i naprawdę wszyscy wydawaliśmy się zdziwieni, że to osoby z naszych czasów, że tyle ich jest, a także tym, że w poczekalni zrobiło się więcej powietrza, jakby te dobre słowa wygnały naraz duszny mrok.

Na koniec wspomnieliśmy wszyscy Ojca Świętego, te niezwykłe dni jego odejścia, i poczuliśmy się niemal jak rodzina, którą łączą wspólne łzy.

Ojciec Święty znał siłę nadziei i wiary w człowieka, zaszczepił w nas pragnienie siania jej dalej, zarzucania niewidzialnych sieci, po których każdy może wspiąć się w górę, wyjrzeć na słońce, dostrzec, że mroczne opary snują się nisko.

Szukał nas… i nas znalazł, aby siew się nie skończył, aby Kościół, którym przecież jesteśmy także my małe rybki w Bożym oceanie, mógł pozostać zawsze żywy, zawsze młody i zawsze pełen nadziei. Niezmienny!

Papieski połów
Ewa Korczyńska

urodzona w 1969 r. – dawniej animatorka oazowa, drużynowa harcerska i nauczycielka muzyki, od lat związana wraz z rodziną z ruchami Nowej Ewangelizacji. Autorka książek: Opowieści Złotoustej Jagody, Po prostu...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze