Panie, a co z tym będzie?
fot. birmingham museums trust / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Seattle nosi miano najbardziej „nieukościelnionego” (unchurched) miasta w Ameryce. Czy nie jest to więc doskonałe miejsce dla dominikańskiej ewangelizacji?

Gdy więc Piotr ujrzał [ucznia, którego Jezus miłował], rzekł do Jezusa: »Panie, a co z tym będzie?« Odpowiedział mu Jezus: »Jeżeli chcę, aby pozostał, aż przyjdę, co tobie do tego? Ty pójdź za Mną!«” (J 21,21–23). Choć moi koledzy bibliści pewnie nie zostawią na mnie suchej nitki za tak drastycznie pozakontekstualne użycie powyższego dialogu, to prawdą jest, że gdy myślę o moim doświadczeniu pracy w Kościele amerykańskim, o lękach o przyszłość i kształt kościelnych instytucji – choć oczywiście nie one są najważniejsze – właśnie Jezusowe „jeżeli chcę, by pozostał” daje mi właściwą perspektywę. Na szczęście to nie ja jestem Panem Historii.

Wychowany w katolickiej Polsce lat 80. i 90., wrzucony w kulturalny tygiel postchrześcijańskiego Nowego Jorku pod koniec minionej dekady, nie mogłem nie być co najmniej zmieszany. Sam fakt obecności polskich (!) dominikanów w nowojorskim duszpasterstwie był nieustannym przypomnieniem, że miejscowy Kościół nie dałby rady bez wsparcia z zewnątrz. Gdy stawiałem moje pierwsze kroki na Manhattanie, głośnym wydarzeniem w życiu diecezji było zamknięcie ostatniego katolickiego szpitala w mieście. Kolejne miesiące przynosiły informacje o likwidacji parafii, konsolidacji szkół katolickich, zmniejszającej się liczbie wiernych… Nie jest chyba zbytnio melodramatyczne stwierdzenie, że moja modlitwa stopniowo przybrała kształt zalęknionego pytania: Co to znaczy? Co poszło nie tak? I nie powinno również dziwić, choć dla mnie był to przełom, że odpowiedź – a przynajmniej jej zaczątek – przyszła w postaci otrzeźwiającego: „Co tobie do tego? TY PÓJDŹ ZA MNĄ”. Ale zanim przyjąłem amerykańskie wyzwanie, był…

Jarosław, Podkarpacie: Jak mało jest za mało?

Doskonała szkoła tego, co ważne. Po studiach w wielkomiejskich dominikańskich klasztorach (Poznań, Warszawa, Kraków) z tłumnymi duszpasterskimi wydarzeniami, zachłysnąwszy się rokiem praktyk diakońskich w legendarnej krakowskiej Beczce, jako świeżo wyświęcony ksiądz trafiłem do Jarosławia. Miałem uczyć religii w gimnazjum oraz prowadzić duszpasterstwo szkół średnich (tzw. Basztę). To urokliwe 40-tysięczne miasto na Podkarpaciu stało się dla mnie laboratorium dominikańskości: podpatrywane uprzednio spektakularne metody głoszenia i wszelkie duszpasterskie fajerwerki musiałem radykalnie przefiltrować przez realia małego miasta i młodych, których zainteresowanie Kościołem najczęściej sprowadzało się do niezbyt wysublimowanego buntu wobec kulturowej presji „chodzenia na mszę”. Połączenie katechezy z instytucją szkoły publicznej, którego mizernych skutków doświadczyłem jeszcze w latach 90. jako uczeń, ukazało mi swoje problematyczne konsekwencje w całej rozciągłości podczas dwuletnich nauczycielskich zmagań: masowy katolicyzm w Polsce to coraz większa fikcja, a umocowanie przekazu wiary w strukturze publicznej instytucji wcale nie pomaga tego procesu zahamować.

Jeśli problemem jest masowość i anonimowość, remedium staje się jednostka i indywidualne podejście do każdej pojedynczej historii wiary i niewiary, zmagania o sens. Tego nauczyło mnie bycie nie tylko w świecie „uczenia religii”, ale przede wszystkim w mikrokosmosie dominikańskiego duszpasterstwa młodzieży przy jarosławskim klasztorze. Nie tak tłumne jak krakowska Przystań czy warszawski Rejs, było „pracą na jednostkach”. Czy dwie osoby to za mało, by mieć poranną mszę? Czy pięć osób to za mało, by odbyło się spotkanie formacyjne? Czy mozolne budowanie wspólnoty w oparciu o godzinne rozmowy jeden na jeden to strata cennego czasu duszpasterza? I czy błyskotliwa idea rzucona w tłum podczas niedzielnej mszy jest zła tylko dlatego, że nie spotyka się z masową odpowiedzią? Jarosławska Baszta nauczyła mnie, że nie. Teraz, z perspektywy lat, widzę wyraźnie, jak wiele temu doświadczeniu zawdzięczam.

Nowy Jork: Stary Nowy Świat

Wiosną 2009 roku, po dwóch latach pracy w Jarosławiu i z planami studiów doktoranckich z antropologii kulturowej, otrzymałem niespodziewaną propozycję pracy w prowadzonym przez polskich dominikanów duszpasterstwie akademickim na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Zafascynowany perspektywami poznawczymi tej placówki stwierdziłem, że warto moje plany naukowe zweryfikować, i propozycję przyjąłem. Bardzo szybko przekonałem się, jak wiele jeszcze muszę się nauczyć, i to bynajmniej nie w dziedzinie czysto akademickiej.

Kościół katolicki w Ameryce był u początków swego istnienia w XIX wieku zlepkiem etnicznych wspólnot emigrantów: Irlandczyków, Włochów, Francuzów, Polaków, Niemców… Stany Zjednoczone, których elita wywodziła się z kręgów protestanckich, w teorii zapewniały wolność religii, jednak katolicyzm z powodu swej centralistycznej struktury wzbudzał szczególną podejrzliwość w kraju, który tak wysoko cenił sobie suwerenność. Rola papieża, demonizowana w obiegowej opinii protestanckiego establishmentu, niski społeczny status katolików w Ameryce (emigranci, często prości ludzie, w dodatku nieznający języka), jak również etniczne podziały między poszczególnymi wspólnotami przyczyniły się do bardzo powolnego procesu integracji z resztą społeczeństwa. Stąd pomysł i nacisk na stworzenie własnej, katolickiej sieci szkół i szpitali. Amerykańscy biskupi oczekiwali, że każda parafia otworzy i utrzyma parafialną szkołę podstawową. W latach 20. i 30. XX wieku okazało się to możliwe dzięki rosnącej liczbie zakonnic i zakonników, którzy stali się motorem amerykańskiego Kościoła. Przełomem była II wojna światowa, w której drugie czy nawet trzecie już pokolenie katolików wzięło ofiarny udział, udowadniając, że idea Stanów Zjednoczonych nie jest dla nich mniej cenna niż dla ich WASP rówieśników1. Powrót do kraju tysięcy weteranów, których krańcowe doświadczenia na froncie naturalnie kierowały ku pytaniu o sens życia i moralne wartości, zainicjował renesans religijności w Ameryce, a jego największym beneficjentem stał się Kościół katolicki. Powołaniowy boom i moda na duchowość sprawiły, że lata 50. są przez wielu uznawane za katolicki złoty wiek: parafie tętniące życiem, konwenty i klasztory pękające w szwach, seminaria co roku wypuszczające w świat setki młodych księży, nawet Hollywood produkujące filmowe hity z księżmi w rolach głównych. Nie taki obraz zobaczyłem jednak, gdy wylądowałem w Nowym Jorku wiosną 2009 roku.

Ostatnie 50 lat to spustoszenie w życiu wszystkich tradycyjnych Kościołów chrześcijańskich w Ameryce. Liczby nie kłamią, można się jedynie spierać o interpretacje. Dla przykładu: we wczesnych latach 60. XX wieku 70 proc. katolików uczęszczało co tydzień na niedzielną mszę, w 2007 – 45 proc. w wieku 65+, 20 proc. w wieku 47–64, 13 proc. w wieku 26–46 i tylko 10 proc. w wieku 18–25 lat. W Stanach Zjednoczonych 16 proc. dorosłych deklaruje się jako niepraktykujący jakiejkolwiek zorganizowanej religii, a co dziesiąty dorosły Amerykanin jest ekskatolikiem. Dane można by mnożyć, a jako lekturę uzupełniającą dla zainteresowanych polecam doskonałą książkę Rossa Douthata Bad Religion. How we became a nation of heretics2, w której autor nie tylko analizuje ostatnie dekady historii głównych wyznań chrześcijańskich w kontekście różnorakich przemian politycznych i kulturowych, ale również kreśli horyzont pokornej odnowy. Jedno nie ulega wątpliwości: Kościół w Ameryce, mimo wciąż obecnych w wielu miejscach pompatycznych reliktów, jest i będzie coraz bardziej Kościołem małych wspólnot.

Nowy Jork jest jednym z tych reliktów: choć może katolickością ustępował za czasów świetności Bostonowi, to właśnie nowojorska katedra św. Patryka jest ikoną amerykańskiego katolicyzmu, a arcybiskup Nowego Jorku uznawany jest za nieformalnego lidera Kościoła w Stanach, nie tylko zresztą przez katolików (np. wieloletnią tradycją jest, że w czasie kampanii prezydenckiej obydwaj kandydaci spotykają się na uroczystym obiedzie charytatywnym organizowanym przez tutejszego arcybiskupa). Niegdyś Irlandczycy i Włosi, a teraz emigranci z Ameryki Centralnej i Południowej wciąż wypełniają kościoły Manhattanu, Bronxu, Queensu, Brooklynu i Staten Island, zastępując fiesty ku czci św. Patryka i św. Antoniego kolorowymi procesjami z obrazem Matki Bożej z Guadalupe, jednak i ich nie oszczędza generalny trend: tylko 68 proc. Latynosów identyfikuje się z katolicyzmem, a jeszcze mniej jest ich wśród młodych dorosłych (wiek 18–29) – bo tylko 55 proc. Atmosfera, jaką zobaczyłem w katolickim świecie Nowego Jorku, była atmosferą schyłku imperium. Likwidacja rozlicznych instytucji, które nie przetrwały próby czasu, wprowadzała element nostalgii za świetlaną przeszłością, co w przypadku niektórych prowadzi do gloryfikacji kościelnego życia ery przedsoborowej i tworzenia ośrodków tradycjonalistycznych, niezdolnych jednak poruszyć szerszego kręgu zagubionych katolików. W roku mojego przyjazdu tylko dwóch księży zostało wyświęconych dla diecezji nowojorskiej, podczas gdy zdecydowana większość kleru w mieście to „baby boomers”, starzejące się pokolenie urodzonych w latach powojennej prosperity. Szacuje się, że do roku 2015 połowa z obecnych proboszczów osiągnie wiek emerytalny. Jest też widoczna odnowa: grupy nowej ortodoksji (np. intelektualiści skupieni wokół miesięcznika „First Things”), radykalne wspólnoty zakonne (założeni w Nowym Jorku Franciszkanie Odnowy czy Siostry Życia), czy młodzi kontrkulturowi katolicy w świecie kultury i biznesu (jak grupa Catholic NYC, której uliczne dyskusje na temat budowania relacji w oparciu o Miłość i odpowiedzialność Karola Wojtyły w Soho przyciągały nawet kilkaset osób). Odnowa jest widoczna, lecz zarówno jej charakter, jak też zasięg, udowadniają jedno: ten nowy Kościół to Kościół jednostek, które decydują się, by zaufać i przynależeć. Już nie etniczna, kulturowa czy rodzinna tradycja odpowiada za przekaz wiary w dzisiejszym płynnym społeczeństwie: ten przekaz dokonuje się, gdy pojedynczy człowiek staje wobec wielości opcji i stylów życia, a my jako ludzie Ewangelii jesteśmy w stanie usłyszeć jego pytanie i życiem bardziej niż indoktrynacją dajemy świadectwo temu, w co wierzymy.

Jak to wyglądało podczas duszpasterzowania na Columbii? Cóż, mało kto mnie rozumiał, gdy entuzjastycznie opowiadałem, że praca w 40-tysięcznym Jarosławiu na Podkarpaciu lepiej mnie przygotowała do misji na Columbii niż jakiekolwiek wielkomiejskie doświadczenie polskiego duszpasterstwa. Jarosław nauczył mnie, ile kosztuje „zdobycie” jednego człowieka, co okazało się bezcenną strategią podczas zmagania się z posługą w mieście, które nigdy nie śpi. Strona internetowa, facebook, plakaty, ulotki nic nie znaczyły, dopóki nie zaistniała osobista relacja między mną lub którymś z liderów naszej wspólnoty a studentem. Dosłownie. Nasz program – msze, adoracje, dyskusje, rekolekcje, oparty był w gruncie rzeczy na tej międzyosobowej dynamice dialogu, od początkowego: „Hej, jesteś katolikiem? Ja też!”, przez fascynujące odkrywanie powodu, dla którego dana osoba WCIĄŻ jest wierząca (radość z nieoczywistości tegoż), po niekończące się debaty w drodze, gdy ktoś odkrywa w sobie pragnienie wzrostu w wierze, a ja jako ksiądz robię wszystko, by w tym procesie być jak najbardziej pomocny. Jeśli ktoś patrzy na statystykę z polskiej perspektywy, pewnie nie będzie pod wielkim wrażeniem: 175–200 studentów na naszej głównej niedzielnej mszy (jednej z czterech) w kampusie Columbii to niewiele wobec tłumów w bazylice na Stolarskiej w Krakowie czy u poznańskich dominikanów. O ile jednak więcej kosztuje każdego z tych dwustu osobisty wybór bycia katolikiem?

Anchorage, Alaska: Stan drugiej szansy

Tak nazywają ten czterdziesty dziewiąty stan ci, którzy przyjeżdżają tam rozczarowani i zmęczeni życiowymi perturbacjami, by z dala od reszty świata zacząć od nowa. Dla mnie asygnata do dominikańskiej parafii w Anchorage była również swoistą drugą szansą, choć decyzja o wyjeździe na Alaskę była raczej odmową rozczarowania: gdy wskutek zmian strukturalnych w archidiecezji nowojorskiej polscy dominikanie opuścili Columbię, byłem zbyt zaangażowany w amerykański katolicki mikrokosmos, by dać się rozczarować. Nasze zakonne przepisy umożliwiają lokalnym jednostkom zakonu (prowincjom) dzielenie się braćmi dla dobra duszpasterstwa prowadzonego przez zakon w różnych zakątkach świata. W ten sposób jako polski dominikanin mogłem się znaleźć na Zachodzie Stanów Zjednoczonych, pracując z braćmi z Prowincji Najświętszego Imienia Jezus. Docelowo przeznaczony do duszpasterstwa akademickiego, zgodziłem się wspomóc przez rok dominikańską placówkę w największym mieście Alaski, Anchorage (290 tysięcy mieszkańców). Populacja katolików w tutejszej archidiecezji to oficjalnie 28 tysięcy osób, z czego tylko 12 tysięcy mieszka w obrębie miasta. Niezwykłe było doświadczenie tej „małości”: w dynamice naszej alaskańskiej wspólnoty czuliśmy się jak jedna duża parafia z arcybiskupem jako naszym proboszczem (który notabene doskonale dla nas gotował podczas świąt i uroczystości). Długo też nie zapomnę urodzinowego SMS-a od niego ani jego kompetentnej pomocy, gdy pewnego dnia spotkaliśmy się w supermarkecie, a ja bezskutecznie próbowałem znaleźć półkę z przyprawą do steka…

I choć krótka, moja alaskańska asygnata nauczyła mnie, jak bardzo ludzie potrzebują wspólnoty wiary, zaczynając od zupełnie podstawowego rytmu sakramentalnego życia (niedzielna Eucharystia, którą często sprawowałem dla grup 30–40 katolików w miasteczkach odległych od najbliższej parafii o 200 kilometrów), a kończąc na dzieleniu się pasją dla piękna Prawdy (np. katolickie alaskańskie rodziny uczące się w domu, nastolatki studiujące klasyczne języki i filozofię, kluby miłośników literatury i teologii etc.). Być tam, wśród ludzi z niewyobrażalnie różnorodnym doświadczeniem życiowym, tych od pierwszej i tych od drugiej szansy, alaskańskich pionierów i młodych ambitnych inżynierów z koncernów naftowych, i pomagać im wsłuchiwać się w Słowo – to właśnie niespodziewane dobro przydarzyło mi się, gdy mimo ambicji wielkoduszpasterskich i załamywania rąk przez moich polskich przyjaciół odważyłem się na rok posługi w Anchorage na Alasce.

Seattle: The None Land

W sierpniu 2012 roku przeprowadziłem się z Alaski do stanu Waszyngton w północno-zachodnim zakątku Ameryki. Uniwersytet Waszyngtonu w Seattle jest największą szkołą, w której dominikanie Zachodniej Prowincji prowadzą duszpasterstwo. Są tu obecni od 1908 roku, co dla prowincji oficjalnie założonej w 1912 roku ma znaczenie takie, jak Kraków dla polskich dominikanów. Ośnieżone szczyty gór wokół miasta, jeziora i lasy oraz fabryka Boeinga, Microsoft, Amazon i Starbucks – doskonałe połączenie piękna natury i ludzkiej kreatywności. Niestety, w przewodniku po mieście można również przeczytać, że jest to stolica „None Land”: krainy „żadnych”, ponieważ 60 proc. mieszkańców miasta w odpowiedzi na pytanie o przynależność religijną odpowiada właśnie „żadna”. Seattle nosi też miano najbardziej „nieukościelnionego” (unchurched) miasta w Ameryce. Czy nie jest to więc doskonałe miejsce dla dominikańskiej ewangelizacji? Do prowadzonego przez nas Newman Center przychodzi co tydzień 600 studentów i absolwentów uczelni: to oczywiście niewiele wobec 45 tysięcy studentów uniwersytetu, jednak – że użyję słów jednego z nich – „jest nas mało, ale skoro już jesteśmy katolikami, to na poważnie”. Oczywiście, budowanie tej powagi wiary w naszych studentach wymaga pracy poprzez indywidualne relacje, zaczynając od tego, co Amerykanie nieco banalnie nazywają „ministry of presence” (posługa obecności). Idea naszego Newman Center to „home away from home” (dom z dala od domu). Centrum jest zatem dostępne praktycznie non stop i my, obydwaj posługujący w nim dominikanie, spędzamy tu po kilkanaście godzin dziennie. Niesamowite jest doświadczenie tego, ile głębokich rozmów i egzystencjalnych decyzji wynikło z tych zwyczajnych spotkań, wspólnego gotowania czy sprzątania. Tylko tyle i aż tyle.

„Panie, a co z tym będzie?”, jest pytaniem, które nadal sobie zadaję, troszcząc się zarówno o los tak kruchego Kościoła w tym kraju, jak również – i przede wszystkim – o los tych, którzy nie dostrzegają w Chrystusie drogi, prawdy i życia. I nie potrafię powiedzieć, jak wdzięczny jestem za to, że moje dotychczasowe doświadczenia przyprowadziły mnie do wolności Jezusowej odpowiedzi: „Jeżeli chcę, co tobie do tego?”. Rób tak wiele, jak potrafisz – „ty pójdź za Mną” – a Ja zajmę się resztą.

1 WASP to skrót od White Anglo-Saxon Protestant (biały protestant pochodzenia anglosaskiego), do lat 40. XX wieku najbardziej wpływowej grupy religijno-etnicznej w Ameryce.
2 Ross Douthat, Bad Religion. How we became a nation of heretics, Free Press, 2012.

Panie, a co z tym będzie?
Łukasz Miśko OP

urodzony w 1982 r. – dominikanin, od kwietnia 2021 r. przeor wrocławskiego Konwentu św. Wojciecha, od lipca 2019 r. prezes Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny, rektor kościoła św. Idziego, duszpasterz wspólnoty anglojęzycznej przy kościele św. Idziego, członek podkomis...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze