Pajac w sutannie?
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Ktoś, kto ma nieuporządkowany system wartości, a jego życie wewnętrzne jest chaotyczne, nie jest w stanie przyciągnąć innych do Pana Boga. Duszpasterz musi naprawdę żyć tym, co głosi, i dbać o czystość swojego życia, by być wzorem dla swoich wychowanków.

Spotkanie w duszpasterstwie młodzieżowym z okazji Nowego Roku. Duszpasterz, próbując skupić uwagę zebranej młodzieży, przeżuwa miksturę złożoną z karmy dla psów, sardynek, surowego mięsa, sosu czosnkowego, sosu salsa, serka twarogowego i napoju alkoholowego, którego składnikami są m.in. jajka i mleko (eggnog). Wypluwa to do szklanki i zaprasza obecnych do wypicia obrzydliwej mikstury. Chory wymysł przeciwników chrześcijaństwa? Zdarzenie takie zostało opisane w mediach, gdy w roku 2002 w kościele w stanie Indiana (USA) czwórka trzynastolatków pochorowała się po udziale w takiej zabawie i ich rodzice pozwali pastora do sądu.

Możemy się jedynie pocieszać, że mamy tu do czynienia z jednostkowym wygłupem duszpasterza próbującego za wszelką cenę dotrzeć do młodych ludzi. Niestety, zabawy w „obrzydlistwa” są bardzo popularne wśród duszpasterzy młodzieżowych w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Europie Zachodniej. Gene Edward Veith w artykule „Stupid Church Tricks” („World” z 22 sierpnia 2002 roku) pisze:

Funkcje cielesne, wulgarne zachowania i brak smaku są dla nastolatków zabawne, dlatego — biorąc sobie do serca zasadę, że aby przyciągnąć młodych do Kościoła, należy dać im to, czego chcą — wielu duszpasterzy uważa, że jest to dobry sposób dotarcia do młodych ludzi.

Spinacz duszpasterski

Mając cały czas wątpliwości, czy naprawdę ludzie uważają, że aby wyciągnąć kogoś z bagna, należy samemu się w nim zanurzyć, odwiedziłam wskazaną przez autora stronę internetową http://www.thesource4ym.com/, na której można znaleźć darmowe pomoce do pracy duszpasterskiej, w tym gry i zabawy. I rzeczywiście najobszerniejsza (zawierająca około 150 gier) sekcja to Sick and Twisted Games, czyli „Gry chore i pokręcone”. Oprócz zabaw w jedzenie obrzydlistw i smarowanie się nimi, puszczanie bąków, bekanie, itp. znalazłam tam propozycje bardziej szokujące, np. „Piękni chłopcy”, w której dziewczynki przebierają chłopców w spódniczki, biustonosze, bluzeczki i szpilki, obwieszają damską biżuterią i robią makijaż. Może ktoś jest na tyle niewinny, że nie włącza mu się ostrzegawczy dzwonek, jednak dla mnie jest to zabawa w transwestytyzm. Zabaw o podtekście seksualnym jest na stronie sporo. Polecana jest np. gra, w której uczestnicy przyczepiają sobie spinacze w dowolne miejsce ubrania, a następnie gasi się światło, włącza stroboskop i muzykę techno. Zadaniem dzieciaków jest zdarcie zębami jak największej liczby spinaczy z koleżanek i kolegów. Na koniec opisu pojawia się rozczulające echo zdrowego rozsądku w postaci zdania:

Może być wskazane rozdzielenie chłopców i dziewczynek, gdyż chłopcy czasem zanadto się podniecają.

Podniecają się, zdzierając coś z koleżanek zębami w dyskotekowym świetle przy muzyce techno? Byliby chyba mało heteroseksualni, gdyby pozostali obojętni. Swoją drogą darmowe zasoby dla duszpasterzy zawierają także gry o podtekście homoseksualnym, np. „Rozdarcie”, podczas którego dwóch chłopców ciasno splata ręce i nogi, przywierają do siebie całym ciałem, a zadaniem dziewczyn jest ich rozdzielić.

W oczywisty sposób działania takie są degradujące, a czasem wręcz szkodliwe dla zdrowia. Jednak bardzo wielu pastorów, księży i świeckich moderatorów pracujących z młodzieżą ucieka się do stosowania takich chwytów, ponieważ dzięki temu młodzi powracają, stwierdzając, że jest ciekawie. Program spotkań zawiera na zmianę gry oraz rozmowy o Jezusie, chrześcijaństwie, dobrych uczynkach itp. Pewien irlandzki duszpasterz tak to zinterpretował:

Wygłupiamy się, bo dzięki temu oni w ogóle przychodzą do kościoła, a potem modlimy się, by Duch Święty zadziałał i by poszło za tym prawdziwe nawrócenie.

Chrześcijański Spiderman

Innym sposobem docierania do młodzieży jest chrześcijańska popkultura. Choć w Polsce jeszcze tego nie ma, w Stanach Zjednoczonych można natrafić na wiele chrześcijańskich kanałów telewizyjnych. Problemem jest jednak ich rozpoznanie. Właściwie każde zjawisko, które w kulturze masowej zdobyło popularność, zostaje od razu kopiowane i z nową, moralnie poprawną treścią sprzedawane młodym. Istnieje np. chrześcijański odpowiednik Spidermana przypominający go zewnętrznie, ale już niekoniecznie, jeśli chodzi o przygody, bo te są nudne i z morałem. Na kanałach ewangelizacyjnych można posłuchać pro–life rap: wyluzowany księżulo w rytm muzyki typu disco polo niewyraźnie mruczy, że „życie jest fajne”. Swoistym szczytem akrobacji jest jednak chrześcijański heavy metal, w którym agresywne wrzaski ubranych w czarne skóry „artystów” i głośność muzyki zbliżająca się do progu bólu znajdują się w komicznej sprzeczności z tekstem: „Chrystus jest Królem”. Jako psychologa bawi mnie całkowita niespójność między tekstem a sygnałami niewerbalnymi.

Próby dotarcia do młodzieży za pomocą muzyki z ich subkultury rodzą kolejne problemy, a konkretnie pytanie: „Gdzie leży granica?”. Od kilku lat w Metz (Francja) w katedrze Saint–Etienne organizowane są nabożeństwa techno. Komentarze internautów bywały różne, natomiast gdy ktoś zdecydowanie potępiał takie praktyki, najczęstszy argument brzmiał: „to demagogia, nikt tu nie miesza sacrumprofanum, gdy jest czytanie Pisma Świętego jest cisza!”. Problem pojawił się, gdy księża zachęceni masowością imprezy postanowili zrobić „mszę świętą techno”, ze stołem mikserskim ustawionym koło ołtarza i de facto dwoma kapłanami — księdzem i didżejem sterującym muzyką, dymem i laserami celebrującym właściwą przyczynę zgromadzenia młodzieży — koncert potańcówę. Trudno tu mówić o niemieszaniu się sacrumprofanum. Właściwie trudno mówić o sacrum. A i tak pojawiały się głosy broniące imprezy, że być może ktoś tym tańcem techno się modlił. Spodobał mi się komentarz Mariana X z forum.wiara.pl:

Czy dociera do Ciebie, że Świątynia Pana została zamieniona w tancbudę? Zresztą, bywałem na imprezach techno i wiem, że rzekoma powyższa kościelna „dyskoteka techno” była jej żałosną parodią, ba — była jawną dyskryminacją! Nieodłączną bowiem częścią takowych imprez i całej subkultury techno jest alkohol oraz narkotyki, a co za tym idzie, stosowna delirka. Jakim prawem tego zabroniono, skoro ktoś to preferuje i chce się przez to modlić, gdyż właśnie po używkach załapuje „mistyczną fazę”?

Nie zdziwiłabym się, gdyby za rok dopuszczono np. spożywanie przed mszą techno piwa i branie miękkich narkotyków typu marihuana. W końcu to element subkultury.

Czy rzeczywiście pogrążanie się w bagnie z medalikiem z NMP na szyi, w nadziei, że dzięki temu wydobędziemy zeń już tam tkwiących, jest jedynym rozwiązaniem? Zwolennicy zabaw „chorych i pokręconych”, „chrześcijańskiego heavy metalu” i innych dziwactw zauważają, że podstawowym problemem z dotarciem do młodych jest obcość chrześcijaństwa. Wyobrażenie współczesnych zachodnich nastolatków na temat Kościoła to mnich Silas i Opus Dei w wersji Browna. Zakonnik czy siostra w habicie śmieszą. Są zjawiskiem dalszym niż UFO. Problemem jest już złapanie pierwszego kontaktu, przynajmniej taki jest podstawowy lęk wielu duszpasterzy. Przypomina mi to inną sytuację opisywaną w roku 2005 w news.telegraph. Otóż coraz więcej aktywnych zawodowo Angielek w wieku 30–40 lat woli sztuczne zapłodnienie od prób „chałupniczego” spłodzenia dziecka. Kliniki reklamują się, twierdząc, że dają kobiecie w wieku 35 lat szanse 1:3 na zapłodnienie, podczas gdy w wypadku uprawiania seksu prawdopodobieństwo zajścia w ciążę wynosi zaledwie 1:4. Oczywiście istnieją grupy pomocy dla kobiet mających problemy z zajściem w ciążę, jednak terapeuci twierdzą, że wiele z nich nie podejmuje nawet prób spłodzenia dziecka w tradycyjny sposób! Podobna postawa charakteryzuje wielu zachodnich duszpasterzy. Nie wierząc w skuteczność tradycyjnych sposobów dotarcia z Dobrą Nowiną do młodzieży, nawet nie podejmują prób takich działań.

Konstruktywne metody docierania do młodzieży

W znalezieniu sposobu może nam pomóc psychologia rozwojowa, a konkretnie teoria Erika Eriksona. Wskazał on w rozwoju człowieka szereg etapów przedzielonych punktami krytycznymi. Jednym z takich punktów jest przeżywany w okresie późnonastoletnim kryzys tożsamości, gdy człowiek zastanawia się nad sensem swojego życia, nad swoją rolą w życiu i wszechświecie. Dla nastolatka charakterystyczna jest właśnie potrzeba określenia siebie, potwierdzenia swej unikalnej tożsamości. Często przybiera to w formę buntu przeciw obowiązującym w świecie dorosłych konwencjom — a przede wszystkim manifestuje się pragnieniem wyzwolenia od zachowań sztywnych, nieszczerych, nieautentycznych. Jednocześnie wiele osób pracujących z młodzieżą stwierdza, że można zauważyć w niej głód duchowości, autentyzmu oraz jasnych i uczciwych kryteriów oceny.

Właśnie autentyzm i otwartość pozwalają na dotarcie do młodych. Z tym jednak wiąże się ogromne wyzwanie. Pastor z Indiany proponujący jedzenie obrzydlistw był autentyczny, był otwarty, był sobą. Trudno mu jednak było pociągnąć kogoś w górę, skoro sam dobrze się czuł w bagnie. Ktoś, kto sam ma nieuporządkowany system wartości i chaotyczne życie wewnętrzne związane z ciągłym aktywizmem, nie jest w stanie przyciągnąć innych do Pana Boga. Oznacza to, że duszpasterz musi autentycznie żyć tym, co głosi, i dbać o czystość swojego życia, by być modelem dla swoich wychowanków. Zjawisko to znane jest od wieków jako zasada gratia supponit naturam, łaska buduje na naturze.

Współczesny świat dorosłych można określić jako triumf relatywizmu, promiskuityzmu, bezstresowości i hasła: „rób, na co masz ochotę”. Nawet jeśli rodzice starają się żyć porządnie, wizja świata przekazywana przez media jest jednoznaczna — nie ma granic, moralność oznacza: „rób, co ci pasuje, ważne byś miał z tego frajdę”. Ktoś, kto stawia jasne i logiczne wymagania, jest spostrzegany jako stały, określony punkt odniesienia w świecie, który ładnie podsumował bohater filmu Iniemamocni: „gdy wszyscy są super, to nikt nie jest”. Oczywiście wymagania może stawiać autorytet — ten, który jest spostrzegany jako autentyczny, szczery, otwarty i stosujący się do wymaganych przez siebie zasad. Autentyzm polega też na tym, że nie staramy się udawać kogoś innego, niż jesteśmy naprawdę. Duszpasterz udający, że zna się na współczesnej muzyce młodzieżowej, jest śmieszny. Znajomy ksiądz prowadzący katechezę w liceum przytoczył mi taki przykład: przyszedł do niego uczeń i zaatakował: „Ksiądz gówno wie o Metallice, o życiu nastolatków, niech nie próbuje mi wciskać kitu o Jezusinku”. Ksiądz spokojnie odpowiedział: „Nie wiem nic o Metallice. A co ty wiesz o transcednencji, że jesteś pewien, że będę wciskał kity o Jezusinku? Masz szansę poszerzyć swoje horyzonty, a przy okazji pokazać mi, co powinienem wiedzieć o młodzieży”. Kontakt nawiązany.

Wpadł mi w ręce notatnik z czasu, gdy miałam trzynaście lat i byłam mocno zmęczona parafialnym księdzem z gitarką śpiewającym „Kochana siostro (…), chcę dać ci siebie”, co już wtedy budziło moje wątpliwości, tym bardziej, gdy poznałam znaczenie terminu „pomyłka freudowska”. Są tam notatki z kazań ojca Jana Góry, np. „Bądź rodzicem własnych rodziców. Czasem to będzie tak, że ty zaprowadzisz rodziców do Boga, a nie na odwrót”. Są tam notatki z książki André Frossarda — zapis rozmów z Janem Pawłem II. Pamiętam, w jaki sposób ojciec Jan zapowiedział rekolekcje: „Jeśli ktoś nie przeczyta tej książki, to nie ma po co przychodzić, bo i tak nic nie zrozumie”. I ja, ambitna trzynastolatka z książką Frosarda w jednej ręce, ze słownikiem wyrazów obcych w drugiej, zadająca przy obiedzie pytania: „Tato, a co to jest ontologia?”. Po upływie lat okazało się, że wielu moich znajomych utrzymała przy Kościele nie łatwa piosenka i dopieszczenie emocjonalne, lecz wymagania i bezwzględny szacunek dla sacrum. Na tym samym polega fenomen wpływu Jana Pawła II: nie schodzenie do poziomu zabaw z rynsztoka, a stawianie twardych wymagań i jasnych granic między dobrem a złem i autentyzm przyciągały na spotkania miliony młodych. I choć wiele mediów próbuje to spłycić, twierdząc, że spotkania te nie wnoszą nic w codzienne życie młodzieży, znam wiele osób, które nauczaniem Ojca Świętego naprawdę się przejęły i wprowadziły je konsekwentnie w życie, stosując „Nie bój się, wypłyń na głębię” w praktyce.

Bardzo ważne jest słuchanie. Znajome nastolatki mówią, że gdy idą na rekolekcje, boją się, że będzie to sztywny, abstrakcyjny wykład. Podoba im się pomysł, by klerycy robili sondę wśród wiernych, o czym księża powinni mówić na kazaniach. Mają nadzieję, że dzięki temu ksiądz będzie mógł odpowiedzieć na ich problemy. Podoba im się, gdy w duszpasterstwie można otwarcie zadawać trudne pytania i gdy jest tam miejsce na rozwijanie przyjaźni i wspólne działanie. 18–letnia Ewka mówi: „Gdy kardynał Wojtyła jeździł ze studentami na kajaki, to było to: pływanie, piękna przyroda, fajni ludzie plus modlitwa, a nie zupełna dewocja, tego mi brakuje w naszej parafii”. Wynika z tego, że jeśli dajemy młodemu człowiekowi propozycję nie czysto religijną, lecz połączoną z okazją do rozwijania przyjaźni i zainteresowań — właśnie to może przyciągnąć do duszpasterstwa. Czasem wystarczy zadać pytanie, by dowiedzieć się, co ludzi skłoni do przyjścia do Kościoła.

Kolejny sposób przyciągania — docenianie tego, co w nastolatkach wartościowe. Pamiętam rekolekcje ojca Joachima Badeniego, podczas których powiedział, że lubi młodzież, „bo nie ma ona jeszcze pozatykanych kanalików do Pana Boga”. Poczuliśmy się dumni, intuicyjnie bowiem wiedzieliśmy, że nie jest to czczy komplement, lecz autentyczna pochwała. I znowu: właśnie szczerość, otwartość, autentyczność wypowiedzi była najważniejsza. Oznacza to, że nie da się nauczyć trików przyciągających młodzież, a jedynym sposobem jest starać się żyć po Bożemu i być sobą w kontaktach z nią.

Oczywiście powstaje wątpliwość. Ludzie, którzy trafiają do duszpasterstw młodzieżowych, zwykle pochodzą z w miarę zdrowych rodzin. Jak dotrzeć do ludzi z patologicznych rodzin, z patologicznych środowisk, które nigdy nawet nie zjawią się w pobliżu kościoła, chyba żeby go pomalować sprejem? Brat Rafał Szymkowiak OFMCap w artykule Kolczyk w nosie i co dalej („Katecheta” 07/2002) pisze otwarcie, jak jest to trudne — pogrążenie się w subkulturze jest często próbą poradzenia sobie z patologią życia domowego czy tramautycznymi przeżyciami. Bywa wręcz, że potrzebna jest współpraca duszpasterza i psychologa. Najtrudniejsze jest złapanie pierwszego kontaktu, tak by w ogóle „kolorowi” chcieli rozmawiać. Czy pójście do pubu i picie z nieletnimi piwa, by pokazać, że też się jest wyluzowanym, to dobry sposób? Czy przyciągniemy ich do Boga zabawami w wymiocinach? Słownictwem z rynsztoka? Imprezami kato–techno? Oto kilka wypowiedzi z Internetu:

forum.wiara.pl (o „mszy” techno):

doda: „Jeżeli poprzez takie nabożeństwo chociaż w jednym z tych młodych ludzi, którzy pójdą na nie tylko ze względu na muzykę, coś się zmieni na lepsze, jeżeli chociaż jeden zapragnie Jezusa — to niech to robią nadal”.

incognito: „Weź pod uwagę to, że inni, widząc techno–mszę, mogą pomyśleć sobie: »Kościół to jednak farsa«, i prędzej spodziewałbym się takiej reakcji, niż tego, że ktoś się nawróci dzięki show. Podejście, o którym piszesz, to: »cel uświęca środki«, z takim myśleniem można by zaprosić zoo do kościoła, bo to może kogoś przyciągnąć i a nuż ktoś się nawróci”.

don_kichote: „Chyba nic zdrożnego wg tego wzoru nie byłoby w zorganizowaniu podobnej imprezy na Jasnej Górze (wszak to kościół taki sam jak inne, jest w nim dokładnie tyle samo sacrum), ewentualnie na Golgocie — wszak i tu, i tu dokonała się ofiara Chrystusa”.

I jeszcze wypowiedź o. Marka Kosacza OP (za: www.opoka.org.pl): „Druga szkoła mówi o radykalnej inkulturacji — używaniu tego samego języka, co wychowankowie. Nierzadko jest to język ulicy. Ja jestem zwolennikiem tej drugiej opcji, uważam, że Ewangelię należy sprowadzić do padołu. Nie boję się powiedzieć, że »Jezus jest zajebisty« (co u wielu ludzi wywołuje dreszcz zgorszenia!). Jestem przekonany, że używając ich języka, mogę być dobrym »przemytnikiem«: pod tym, jak mówię, przemycam Boga i świat wartości”.

Ostatnie słowo zostawiam cytowanemu już Gene Edward Veith:

W rzeczywistości takie działania są jednocześnie degenerujące i niechrześcijańskie i uczą wrażliwych młodych ludzi kilku bardzo wątpliwych lekcji:

•  Pozbądź się zahamowań. Młodzi ludzie zwykle mają opory wobec robienia rzeczy zbyt zawstydzających. Gry („chore i pokręcone” — przyp. aut.) są zaprojektowane tak, by pozbawić ludzi tych hamulców.

•  Poddaj się presji rówieśników. Obrońcy tego rodzaju ćwiczeń twierdzą, że pomagają one w tworzeniu jedności grupowej. Jednak tak naprawdę zwalczają one hamulce nastolatka, potęgując pożądanie akceptacji przez grupę.

•  Chrześcijaństwo jest głupie. Nastolatkowie świadomi wyznaczników statusu wiedzą, że niemożliwe jest szanowanie ludzi, którzy zrobią wszystko z desperacji, by zdobyć sympatię innych. Młodzi ludzie mogą przychodzić na spotkania grup duszpasterskich, jednak gdy dorosną, z pewnością będą łączyli Kościół z innymi niedojrzałymi i dziecinnymi fazami swojego życia, a chrześcijaństwo będzie dla nich czymś, z czego wyrośli.

Pajac w sutannie?
Bogna Białecka

magister psychologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, stały współpracownik „Przewodnika Katolickiego”, prezes Fundacji Edukacji Zdrowotnej i Psychoterapii. Autorka książek psychologicznych, głównie o tematyce...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze