Ofiara zabobonu
fot. dan dennis 3Y2c / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Po publikacji mojego tekstu o Judaszu do redakcji przyszedł list, w którym powiadomiono mnie, że wraz z dominikanami będę się smażył w piekle za próbę wybielenia największego w dziejach zdrajcy i mordercy Jezusa

Pierwszy raz postawiłem nogę u dominikanów w 1969 roku. Mój ojciec zabrał mnie na wyświetlany tam film o lądowaniu Amerykanów na Księżycu. A potem były słynne siedemnastki ojca Góry, na które ciągnęło pół licealnego Poznania. W okresie studiów poznałem ojca Jana Spieża, znakomitego historyka, a przede wszystkim człowieka słuchającego i dowcipnego. I to z pewnością on polecił mnie ojcu Marcinowi Babrajowi, który „powołał” mnie do „W drodze”. Pewnego dnia, siedząc w kościele, poczułem jego dłoń na plecach. Wyszliśmy do ogrodu, gdzie usłyszałem propozycję nie do odrzucenia, która w konsekwencji umeblowała mi życie na 29 lat.

Moje wejście do „W drodze” odbyło się z pompą. 12 listopada 1982 roku, w dzień podania publicznie informacji o śmierci Breżniewa. Zmarł dwa dni wcześniej. Siedzieliśmy w skromniutkim pokoiku redakcji „W drodze”, tuż koło furty klasztornej, przy ciasteczku i kawie radowaliśmy się nastaniem nowej epoki. Ojciec Marcin, Grzegorz Kubski, Olaf Basiński, Wojtek Unolt, Marysia Walaszczyk oraz Irena Kozak – legenda miesięcznika. Pełniła oficjalnie obowiązki sekretarki i maszynistki. W tamtym czasie przepisywanie gryzmołów było jednym z najważniejszych zadań w procesie rodzenia się tekstu. Wszyscy, łącznie z zakonnikami, powierzali jej swoje sekrety. Wieść gminna głosiła, że nim jeszcze powstało „W drodze”, na skrzyżowaniu ulic Libelta i Kościuszki w Poznaniu stało biurko, a przy nim siedziała Irena.

Mistrz Roman

Argumentem, który odegrał rolę w moim zatrudnieniu do „W drodze”, było z pewnością to, że pisałem pracę magisterską z Jezusa z Nazarethu Romana Brandstaettera. Krótko po moim angażu zadzwonił do mnie do domu On sam. Serce zabiło. Nigdy z nim wcześniej osobiście nie rozmawiałem. – Panie Janie, przeczytałem pańską pracę o moim „Jezusie”. Czy znalazłby pan chwilę, abyśmy mogli o niej porozmawiać?

Pobiegłem na tramwaj i pół godziny później siedziałem przed obliczem Mistrza. Zapalił fajkę, dłuższą chwilę oddawał się tej najważniejszej życiowej czynności, aż wreszcie powiedział: – Otóż ta praca ma znamiona genialności. – Była to jedna z największych pieszczot dla mego serca. Wracałem do domu jakieś pół metra wyższy. Niestety, wkrótce się przekonałem, że Mistrz Roman za genialne uważał wszystko, co o nim napisano. Tak bardzo był spragniony recenzji. Był właściwie z różnych względów niezauważany. Nikomu do końca nie pasował, bo paxowiec, bo Żyd-katolik. A poza tym w ogóle pisarzy katolickich traktowano jak skamieliny albo twórców trzeciorzędnych. Powtarzał mi ciągle, że sprzeczności są największym bogactwem człowieka, że konsekwencja to przymiot diabelski. Właściwie dopiero po jego śmierci zrozumieliśmy, o czym mówił. Jego żywot rozpadał się na dwie nieprzystające do siebie części. W pierwszej był zagorzałym syjonistą i chrześcijaństwo było mu z gruntu obce, a w drugiej opowiadał głównie o swoim spotkaniu z Jezusem. Krótko przed śmiercią napisał wiersz, w którym prosił Boga o ujawnienie tajemnicy swego człowieczeństwa.

Panie, wczoraj byłem kimś innym
Niż jestem dzisiaj.
Powiedz mi zatem, który z nas obu
– Ja wczorajszy
Czy ja dzisiejszy – Jest moim prawdziwym Ja?
A na to Pan odpowiedział:
Jesteś tym, kim będziesz jutro
Mój synu…*

Był dla mnie jednym z symboli „W drodze”. Żyd wieczny tułacz. Odpowiedź, której udzielił mu Bóg w przytoczonym wierszu, zawiera wielką prawdę, że dla człowieka wierzącego najistotniejsza jest jego wiekuista kondycja, to, kim będzie „jutro”. Ale jednocześnie myślę, że człowiek jest nie tylko „jutrem”. Jest sumą drogi, którą przeszedł, którą idzie i miejsca, do którego dotrze.

Zrozumieć

Przez pierwsze lata żyłem entuzjazmem zawartym w zdaniu Jana Pawła II z encykliki Redemptor hominis, że „człowiek jest drogą Kościoła”. Wtedy to zdanie funkcjonowało jeszcze bez ironicznego dopowiedzenia: „I Kościół bardzo lubi po tej drodze deptać”. W nauczaniu papieża odnajdywałem wezwanie, by rozmawiać z każdym człowiekiem, skądkolwiek by wracał, jakimkolwiek byłby bankrutem. Mój pierwszy tekst, który opublikowałem w miesięczniku, nosił tytuł Zrozumieć Judasza. Zrozumieć… Moja droga zaczęła się więc od próby zrozumienia tragizmu nieszczęsnego Apostoła, któremu biada, że się narodził, ale musiał się narodzić, aby wypełniły się Pisma. Interesowało mnie, dlaczego Pan Jezus – gdy Judasz pojawił się na czele kohorty, by Go wydać – zwrócił się do niego słowami: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. Raczej wątpliwe, by w słowach tych kryła się ironia czy złośliwość. Po publikacji do redakcji przyszedł list, w którym powiadomiono mnie, że wraz z dominikanami będę się smażył w piekle za próbę wybielenia największego w dziejach zdrajcy i mordercy Jezusa. Ksiądz Józef Tischner powiedział, że żyjemy w czasach, gdy droga do drugiego człowieka stała się bardziej odległa niż na Księżyc. Może nieprzypadkowo zacząłem mój kontakt z dominikanami od „lądowania na Księżycu”.

Bitwy i tańce

Ojciec Marcin traktował absolutnie serio formułę pisma, wedle której jest ono skierowane do osób poszukujących w wierze. Gromadził wokół siebie ludzi, dla których wiara nie była tylko kwestią tradycji, lecz świadomego wyboru, powrotu. Instytucją rozstrzygającą wątpliwości w przypadku tekstów mogących zagrozić wierze i obyczajom był zwykle ojciec Jacek Salij. Mówiliśmy: Salij locuta, causa finita. Bywały wyjątki. Pamiętam walkę o tekst Tadeusza Żychiewicza „Pochwała niedoskonałości”. Żychiewicz swoimi tekstami zawsze wkładał kij w mrowisko. Przekraczał obowiązującą dla wielu zasadę, że Bogu nie stawia się pytań. „Pochwała niedoskonałości” wedle opinii jej przeciwników siała zamęt. Jej los się ważył. W końcu tekst poszedł z komentarzem ojca Jana Kłoczowskiego, który aczkolwiek też widział w nim „herezje”, to w znakomitym wprowadzeniu napisał, że klasyków się nie poprawia, co najwyżej pisze się do nich komentarze.

„Jest takie wskazanie – pisał mistrz Tadeusz – »Bądźcie doskonali jako i Ojciec wasz niebieski jest doskonały«. Wybacz, dobry Boże: dwóch rzeczy nie wiem i nie rozumiem (…). Pierwsze: Jak? Drugie: Po co?”. Podał przykłady z życia świętych, w których próby osiągnięcia doskonałości prowadziły do wypaczeń i do obłędu. Opowiadał o pewnym jezuicie, który wysysał ropę z ran chorych. Nie służył w ten sposób samym nieszczęśnikom, lecz urojonym wyobrażeniom o zaparciu samego siebie. „Tylko kij od szczotki bywa doskonale prosty. Lecz żywa gałąź zawsze krzywa. Bądźcie doskonali… A po co?” – zakończył swoją prowokację.

Niesłychanie burzliwy przebieg miały obrady w Krosinku w piętnastą rocznicę istnienia miesięcznika. Jedni twierdzili, że staje się pismem wchodzącym za bardzo w sprawy stricte społeczne, inni, że jest zbyt przeduchowiony. Jak pogodzić funkcję nauczającą ze słuchającą? Obrady miał zagaić Andrzej Drzycimski. W chwili, gdy zabrał głos, załamał się pod nim z niezrozumiałych powodów solidny fotel. Ten śmiech, który się rozległ… Była to symboliczna zapowiedź dramatycznych, ale i pełnych humoru polemik. Na ich zakończenie doszło nawet do rękoczynów i musiano rozdzielać dwóch wybitnych profesorów. Prawicowca z Krakowa i liberała z Warszawy. Znamienny był głos w dyskusji „świeżej krwi” sprowadzonej przez ojca Kłoczowskiego – Witolda Beresia. Wyznał, że „jest właśnie w drodze”, i to znacznie dalej za tymi, którzy tworzą to zacne czasopismo. „Gdyby tak strawestować tytuł znakomitego zresztą eseju Jacka Kuronia – jestem chrześcijaninem bez Kościoła”. Stwierdził, że pismo jest redagowane przez intelektualistów, a nie przez dziennikarzy, ale pomimo to komplementował jego dokonania. „Moim zdaniem, jest czytelny aż w trzech czwartych – i nie jest to wyzłośliwianie się, gdyż chyba tylko »Res Publica« jest lepsza, a już na przykład taki »Znak« nadaje się do czytania co najwyżej w jednej trzeciej. Ale też, aby redakcja nie wpadła w samouwielbienie – jedna czwarta tekstów to drewno”.

Do drewnianych nie należały z pewnością opowiadania znakomitego emigracyjnego pisarza Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Prawie każde z nich wzbudzało skrajne emocje. Po opublikowaniu Monologu o martwej mniszce, w którym został opisany grzeszny żywot późniejszej pokutnicy, mniszki z Monzy, rozpętała się prawdziwa histeria. Przychodziły listy w stylu: „Martwa VERITAS. Obumarła prawda – to pierwsze i z mocą upiora powracające przeżycie”. Ale ojciec Marcin po latach mówił mi, że nigdy nie żałował, że udostępnił łamy Grudzińskiemu. Jest rzeczą nie do uniknięcia, że to co dla jednego jest głębokim poszukiwaniem w wierze, dla innego jest zgorszeniem.

W 1990 roku opublikowałem rozmowy z młodymi księżmi zatytułowane Ksiądz do tańca i do różańca. Z niespotykaną szczerością i plastycznością opowiadali o tym, jak seminarium nie przygotowuje ich do kapłaństwa, jest „zamrażarką odpowiedzialności”, okresem kamuflowania służącym dotarciu do święceń. Obraz był na pewno subiektywny, ale miał stanowić jedynie punkt wyjścia do dyskusji. Tekst odbił się szerokim echem w całej Polsce. Protestował rektor seminarium, późniejszy apostoł bezgranicznej wolności w stawianiu pytań. W tamtym czasie sugerował, że księża, jeśli mieli takie problemy, które wyjawili w tej rozmowie, powinni o nich porozmawiać ze swymi przełożonymi.

Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć sprawy, których się nie udało na łamach miesięcznika przepchnąć. Najciężej było pisać w sposób w pełni wolny o problemach związanych z pontyfikatem Jana Pawła II. Pontyfikat miał wielu strażników, którzy działając w dobrej wierze, moim zdaniem, szkodzili samemu papieżowi.

Bramą prowadzącą do Jana Pawła II był ojciec Konrad Hejmo, nasz człowiek w Rzymie, współzałożyciel „W drodze”. To on wydreptywał różne ścieżki, które umożliwiły w czasach PRL-u założenie pisma. Jego „Trybuny duszpasterskie” u dominikanów w Poznaniu, na które zapraszał ludzi o różnych światopoglądach, były jedną z inspiracji dla formuły miesięcznika jako pisma dla poszukujących. Zbierano nas wtedy w pokoju księgowości, stawaliśmy w rzędzie, ojciec Konrad – pachnący Zachodem i opalizujący niemalże Ojcem Świętym – każdemu wręczał paczkę kawy i czekoladę, a potem siadaliśmy i zaczynały się opowieści papieskie. W znacznej mierze zakazane – o tym, jak zachowują się polscy politycy, biskupi przyjeżdżający do Rzymu, jak to Jan Paweł II karał prymasa Glempa czekaniem na audiencję za jego układanie się z Generałem. Wszyscy wtedy przytakiwali Konradowi. W 1984 roku zrobiłem z nim długi wywiad, w którym z dużą otwartością opowiadał o pielgrzymach przybywających na spotkanie z Ojcem Świętym, o płytkim odbiorze papieża, którego większość ludzi podziwia jak śpiewaka operowego, ale nie rozumie, co ów śpiewak śpiewa. Wywiad ten został wysłany specjalną pocztą dyplomatyczną do Watykanu w celu autoryzacji i niestety, KTOŚ z najbliższego otoczenia Jana Pawła II tekst zablokował. To był pierwszy niesmak. Moje pierwsze zdziwienie, że coś, co w redakcji się spodobało, trzeba schować.

Drugie zdziwienie też było związane pośrednio z Janem Pawłem II. Zaprzyjaźniony z redakcją zmartwychwstaniec ojciec Kazimierz Wójtowicz przysłał w 1988 roku tekst Karla Rahnera Paweł VII do Peppina. W tym fikcyjnym liście nowo wybrany papież z XXI wieku dzielił się ze swym starym przyjacielem przemyśleniami na temat papiestwa.

„Peppino, muszę Ci jeszcze coś więcej powiedzieć. Ja nie będę wielkim papieżem. Brakuje mi do tego zbyt wiele. Sam dobrze wiesz. Wcześniej przecież nie tailiśmy niczego przed sobą. Ale to nic nie szkodzi. Nie będę miał żadnych kompleksów niższości, jeżeli obok wielkich papieży dwudziestego wieku zaprezentuję się raczej skromnie. Uważam to bowiem za opatrznościowe”. Swój niecodzienny list Paweł VII kończył wyznaniem: „Chyba cię przeto nie zdziwi, jeżeli ci powiem, że już teraz się zastanawiam, czy mam być papieżem aż do swojej śmierci. Mogę abdykować, jeżeli uznam to za pożyteczne dla Kościoła. Ale czy nie jest też możliwe, że dożyję takiego wieku, w którym już nie będę zdolny do takiego rzeczowego rozeznania, a mimo to nikt nie będzie mógł mnie »zdetronizować«?”.

Tekst w końcu się nie ukazał. Żyliśmy wtedy jeszcze w przedbenedyktowej czy przedratzingerowej epoce przemyśleń o ludzkiej kondycji następcy świętego Piotra. Papież to skała. Mogła to być skała cierpiąca. Skała słabnąca, ale niepoddająca się. Duszpasterska roztropność wygrała z proroczą wizją, z tekstem, w którym było także wiele ducha Franciszkowego. Zablokowane proroctwo. Patrzę dziś na pożółkłe kartki Listu Pawła VII i nie mogę się nadziwić. Tak łatwo było wyprzedzić czas…

Największy mój żal wywołało zablokowanie tekstu o Janie Dobraczyńskim. Pisarz ten był dla mnie zawsze znakiem zapytania. Dlaczego ten, na którego książkach wzrastały pokolenia Polaków (znakomite Listy Nikodema, Wybrańcy gwiazd), stał się jednocześnie jako przewodniczący PRON-u symbolem zdrady narodowej i kolaboracji z komunistami? Całe jego życie było jedną wielką sprzecznością. Uchodził za antysemitę, a jednocześnie dostał medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata za ratowanie dzieci żydowskich. Uznaliśmy w redakcji, że jest o czym porozmawiać. Jeździłem do niego wiele razy na początku lat 90. Był już wtedy opuszczony przez wszystkich, prawie niewidzący. Z wielką pokorą odpowiadał na pytania, za które inni wyrzuciliby mnie za drzwi. „Widzi pan – tłumaczył mi – całe moje życie zajmowałem się świętymi… Myślę, że święci umieli w trudnej sytuacji znaleźć należyte rozwiązanie, dlatego że byli święci. Mój ojciec nazywał się Dobraczyński. Był dobrym człowiekiem i prezesem Dobroczynności Społecznej. Mnie pozostało tylko nazwisko”. KTOŚ, z czyim zdaniem ojciec Marcin bardzo się liczył, orzekł, że tekst jest dobry, ale może się ukazać dopiero po śmierci pisarza. Wynikało z tego, że za życia Dobraczyński musiał odpokutować przemilczeniem. Chwila, gdy zadzwoniłem do niego i powiadomiłem go, że nasza rozmowa nie ukaże się, bo… nie nadszedł jeszcze czas, była jedną z najbardziej gorzkich chwil w moim redaktorskim życiu. Tekst w formie kadłubkowej zamieściłem w maju 1994 roku po śmierci Jana Dobraczyńskiego.

I to by było na tyle, „więcej krzywd nie pamiętam”.

Te „zawody” były jak kropla w morzu. Żyło się przeświadczeniem, że można robić wszystko.

Artyści życia i słowa

Redakcję nawiedzali artyści duszy. Ludzie o niepowtarzalnym kolorycie. Stałym gościem był benedyktyn Karol Meissner, nasz ekspert w wielu dziedzinach – psychologii, medycyny, seksuologii. Mówiliśmy o nim „Karol szalony” z powodu niekonwencjonalnych zachowań i poglądów głoszonych zwykle bez zachowania political corretness. Uwielbiał się samoponiżać, głosząc, że „ma śmietanę zamiast mózgu”. Nie godził się na żadną usankcjonowaną bzdurę, obnażał mielizny i mity. A jednocześnie mówił mi, że jedną z najważniejszych prawd jest ta, że należy przyjmować „czasy takie, jakie są, i ludzi takich, jacy są”. Dopiero na bazie tej rzeczywistości można próbować coś budować i zmieniać.

Jedną z oryginalniejszych postaci nawiedzających stale redakcję był zmarły niedawno Franciszek Ksawery Hashimoto. Japończyk, który uczył, jak nasze chrześcijaństwo uczynić bardziej radosnym i aktywnym. Z podziwem patrzył na ojca Babraja, mówił, że wygląda zupełnie jak „nasz papież”, a nazywa się tak jak nasz arcybiskup: „Baranek” (chodziło mu o arcybiskupa Baraniaka). Kiedyś przyniósł tekst Czy Jan Paweł II jest Japończykiem?, zbudowany wedle zmutowanego standardu, że jeśli ktoś jest genialny, to na pewno jest Żydem. Kazał napełniać się pozytywnymi myślami, jak wiadro kamieniami, żeby potem nie było w naszym życiu miejsca na bzdury. Kiedy z ojcem Michałem Zioło, wielkim artystą, opowiadaliśmy sobie Hashimotowe kawałki, zawsze mieliśmy łzy w oczach.

Niemal każdego dnia do redakcji zachodził Jan Góra. Przede wszystkim w celu wyniesienia różnorakich dóbr, takich jak papier maszynowy czy książki, a także po to, by zrobić ksero… Jego wizyty miały zwykle charakter nielegalny. Ojciec Marcin wyprowadzał go, by nie przeszkadzał nam w pracy, ale im bardziej się denerwował, tym Góra się bardziej wygłupiał i odpowiadał mu, śpiewając głosem operowym. „Kompletny wariat”, stwierdzał ojciec Marcin, czemu Góra nie zaprzeczał, gdyż głosił, że szaleństwo jest jego sposobem na życie. Był jednym z naszych sztandarowych autorów, od którego wielu czytelników zaczynało lekturę miesięcznika. Trawiła go jedna choroba: „Jan Paweł II”. Na tej chorobie używiło się nieźle wydawnictwo i nie tylko.

Koniec epoki

Od końca lat 80. klimat wokół miesięcznika był coraz gorszy, ustały właściwie narady, na które wcześniej zjeżdżali ludzie z całej Polski. Nie ma sensu ani możliwości powiedzenia dzisiaj, dlaczego do tego doszło. Niemożliwe jest powiedzenie całej prawdy.

W 1995 roku zapadły decyzje na szczeblu prowincji o odejściu ojca Marcina. Skończyła się epoka. Nie mogłem ani się pogodzić, ani zrozumieć, że napięcia wewnątrzzakonne nie mogą być przezwyciężone chociażby dla dobra pisma. Marcin Babraj był dla mnie wielkim autorytetem, erudytą, a jednocześnie człowiekiem, który miał niesamowity charyzmat gromadzenia autorów. Jeżeli miał przyjść ktoś nowy, by wprowadzić świeże impulsy, to uważałem, że należy działać wedle ewangelicznej zasady – wydobywać rzeczy stare i nowe. Nowy naczelny powinien współpracować ze starym. Niestety, w instytucji stricte chrześcijańskiej, kościelnej okazało się to niemożliwe. Stwierdzono, że ten „węzeł wdrodzański” trzeba przeciąć. Wiary po tym wszystkim nie straciłem, musiałem jednak przeformułować patrzenie na kapłanów jako ludzi, którzy mają ukazywać człowiekowi, jak żyć pełnosprawnie dzięki wierze. W każdym razie na wojnie dominikańsko-dominikańskiej straszliwie cierpiał sam miesięcznik. My, świeczuchy, nie mogąc ugasić wojny na górze, powiadaliśmy, że człowiek człowiekowi dominikaninem i podśpiewywaliśmy: „Gdzie miłość wzajemna i dobroć, tam znajdziesz Boga żywego”.

Neowdrodze

Z nowym naczelnym ojcem Pawłem Kozackim i Romkiem Bąkiem, naszym redakcyjnym znakomitym poetą, ustaliliśmy, że przy zachowaniu dotychczasowej linii, będziemy jeszcze bardziej wcielać w życie soborowe idee otwarcia się na świat. No i walczyć z gnieciuchami, by procent drewniaków spadł do minimum. Chcieliśmy przeciwstawiać się myśleniu o Kościele w kategoriach oblężonej twierdzy. Nie można ludzi pojmować jako wrogów, obrażać się na świat. Po przełomowej rozmowie z Markiem Królem, szefem tygodnika „Wprost”, zostaliśmy oskarżeni o to, że nagłaśniamy współpracowników szatana, a uczciwym katolikom zamykamy nasze łamy przed nosem. Zaczęliśmy więc zapraszać wszystkich „uczciwych”. Ktoś mi doradził, by w tym jubileuszowym numerze oszczędzić faryzeuszy, z którymi na co dzień toczyliśmy z Pawłem gorące dysputy. No cóż, pozostaje nadzieja, że ktoś sięgnie do starych numerów…

Zajmowaliśmy się nie tylko tematami kontrowersyjnymi i polityką. Dbaliśmy o równowagę między uniwersalnymi tekstami duchowymi a tymi, które wchodziły w bolączki przemieniającego się po upadku komunizmu społeczeństwa. Roman Bąk pilnował, żeby nasze publicystyczne wyprawy miały zawsze odpowiednią oprawę refleksyjno-poetycką. Cóż z tego? Wielu dominikanów traktowało nas jak uzurpatorów, którzy ukradli dzieło ojca Marcina. Byliśmy jakimś „Neowdrodze”. A więc cokolwiek się zrobiło, oprócz zachwytów słyszało się głosy o zdradzie, o tym, że poprzednie numery były głębokie, a te obecne przeminą jak papier toaletowy. Byłem świadkiem jednej i drugiej epoki. Widziałem, że w jednym i drugim okresie powstawały teksty wartościowe i gnioty. Przykro było patrzeć na podział wyniszczający z roku na rok miesięcznik. Może tak musiało być, „W drodze” odbywało swoją drogę, zmagając się z przeróżnymi chorobami i słabościami ludzkimi tych, którzy je tworzyli. Człowiek, jak powiadał Brandstaetter, jest mądry między jedną a drugą głupotą, którą popełnia. I tak było w dominikańskim wydawnictwie.

Niekompletna aleja zasłużonych

Piętrzą się przed mną roczniki „W drodze”. Przeglądam, czytam zdziwiony i wzruszony. Ciągle ogarnia mnie uczucie, że tak mało powiedziałem w tej mojej wspomince na „czterdziestkę” miesięcznika. Chciałem jeszcze przypomnieć o ludziach, których życiorysy rozpalały moją wyobraźnię, o Zenku Laskowiku, który rzucił scenę i przez 13 lat był listonoszem, Janie Budziaszku, który połączył perkusję z różańcem, o księdzu Janie Twardowskim, który mi mówił, że komik zbawi świat, o Kazimierzu Górskim, który opowiadał mi, jak bez wielkich pieniędzy można wygrywać, o Zdzisiu Nowickim, ambasadorze w Kazachstanie, o Stefanie Niesiołowskim, który nie licząc Jacka Salija, napisał chyba najwięcej tekstów do „W drodze”. Nic nie ma tu o mojej miłości do sióstr zakonnych, o tym, jak napisałem moją pierwszą książkę o miłosierdziu Każda dusza to inny świat. O tym, jak powstawał ksiądz Groser… Nie ma co rozniecać pamięci, Redakcja i tak obetnie wszystko, co będzie ponad zamówioną liczbę znaków. Ale jeszcze tylko jedno… Numer 2/1988, zaznaczyłem go sobie specjalnie – poświęcony dominikańskiej legendzie, autorowi 100 zabobonów Innocentemu Bocheńskiemu. Ostatni cytat:

Twierdzi ojciec, że humanizm jest najbardziej rozpowszechnionym zabobonem…

Jeśli Pan Bóg w swej nieskończonej mądrości raczył wybrać to szczególnie okrutne bydlę, jakim jest człowiek, i zrobić z niego swojego przyjaciela… to oczywiście trzeba być humanistą… Takim humanistą jest Jan Paweł… Humanizm jest głównym nieprzyjacielem wiary, tępię go. To biedni marksiści… nie mając Boga – ubóstwiają człowieka”.

Zachwycałem się ojcem Bocheńskim, a jednak padłem ofiarą demaskowanego przez niego zabobonu. Choć wydaje mi się, że „w przeciwieństwie do marksistów” mam Boga, kochałem też to bydlę – człowieka. Zawsze byłem kanibalem. Pożerałem ludzkie żywoty.

Ogarnęło mnie jakieś niesamowite poczucie wdzięczności do ojca Marcina, że zaprosił mnie do tej fascynującej przygody. Do wszystkich ludzi, których spotkałem. Do tych, którzy byli duchowymi mistrzami, i tych, którzy mi życie zatruwali i blokowali. Oni byli moją drogą. Kiedyś wyczytałem u Henriego Nouwena, autora Zranionego Uzdrowiciela, historię o kapłanie, który całe życie narzekał na przeszkody, jakie napotykał w swojej pracy. Ile mógłby dobrego zrobić, gdyby nie te kłody… I nagle pod koniec życia zrozumiał, że te przeszkody były jego właściwą pracą.

* Rozmowy z Bogiem są parafrazą wiersza japońskiego poety Sasaki Nobutsuna.

Ofiara zabobonu
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze