List do Rzymian
Zadośćuczynienie nie jest zaklęciem. Jest pracą nad sobą w zwyciężaniu zła dobrem.
Jest ich pięć. Nazywamy je warunkami, więc sporo od nich zależy. Najlepiej radzimy sobie z czwartym. I jeśli o trzech pierwszych można jeszcze powiedzieć, że sprawiają problemy, to nad piątym pozostaje jedynie głęboko westchnąć i zapłakać. Chodzi o zadośćuczynienie – piąty warunek dobrej spowiedzi – po rachunku sumienia, żalu za grzechu, postanowieniu poprawy i szczerej spowiedzi. Oczywiście trochę przesadzam – są tacy, którzy go uczciwie i owocnie realizują. Z pewnością jednak nie wyprowadzam tej diagnozy z fusów po kawie. Często pytam penitentów: Co dobrego chcesz zrobić po tej spowiedzi?. Najczęściej słyszę o mocnym postanowieniu, by już więcej nie wracać do grzechów, by unikać wszelkich okazji do zła i by wrócić do konfesjonału jak najpóźniej się da. Powtarzam wtedy cierpliwie moje pytanie, ponieważ przytaczane tu przeze mnie przykładowe odpowiedzi mało mają wspólnego z tym, o co pytam. Nie chodzi bowiem o to, czego teraz nie robić, ale o wybór dobra, które mogę czynić. Łaska mnie przecież uwalnia, wyprowadza na głęboką wodę używania mojej wolności. I tak jak zakazywanie sobie grzechów będzie mnie frustrowało – bo wciąż czegoś mi nie wolno, tak wybieranie i tworzenie dobra z pewnością będzie mnie umacniało i budowało. Zadośćuczynić znaczy odbudować, a łacińskie satisfacere (uczynić coś w dostatecznej ilości, gdyby już tłumaczyć dosłownie) podpowiada nam jeszcze, że ta odbudowa może nam dostarczać niemałej satysfakcji.
Bałagan zostaje
Katechizm poświęca sprawie zadośćuczynienia jeden punkt. Jest tam wprost napisane o szkodliwych skutkach grzechów, których doświadczają Bóg, bliźni i w końcu sam grzeszący. „Rozgrzeszenie usuwa grzech, ale nie usuwa wszelkiego nieporządku, jaki wprowadził grzech”. To istotna uwaga – bo odchodząc od konfesjonału, pozostajemy z bałaganem w naszej pamięci, z echem wypowiedzianych niepotrzebnie słów czy też z wstydliwymi nieraz skutkami upadków. Żeby odzyskać pełne zdrowie ducha, potrzebne jest to „coś więcej” (satis), które oczywiście będzie oznaczać wypełnienie zadanej nam pokuty. Ale także, skoro grzech osłabia naszą relację z Bogiem i z drugim człowiekiem, będzie to oznaczało naprawę tej relacji – wejście w uzdrawiający dialog. Jeśli oczekuję po spowiedzi jakiejś oszałamiającej zmiany w przeżywaniu więzi z Bogiem albo nagłej rewolucji w trudnych dotychczas spotkaniach z ludźmi, to może się okazać, że bardziej wierzę w magię niż w możliwość mojej współpracy z łaską. To wszystko, co składa się na moją wiarę, rozgrywa się przecież w duecie. Mało tu miejsca dla solistów, za których wszystko miałby zrobić Bóg, albo jeszcze gorzej: by wszystko miało zależeć tylko od nich. Współpraca łaski z moim wysiłkiem – to jest właściwy grunt do przyjrzenia się, na czym ma polegać zadośćuczynienie za grzechy.
Adekwatnie i z wyobraźnią
Najlepszym nauczycielem wypełnienia tego warunku spowiedzi może być dla nas słowo Boże. Zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie znajdziemy teksty mówiące o tym, jak miałoby to wyglądać, a także przestrzegające przed łatwymi do popełnienia błędami. W Księdze Kapłańskiej jest szczegółowy opis składania ofiar przebłagania za grzechy. To, co na pierwszy rzut oka może nas zaciekawić w tych rytualnych szczegółach, to zależność między pozycją społeczną grzesznika a wartością jego żertwy. Generalnie: im ktoś stoi wyżej w hierarchii, tym lepsze mięso ma złożyć Bogu. Arcykapłan – cielaka, naczelnik rodu – kozła bez skazy, zwykły obywatel – kozę lub owcę, a ubodzy znaną nam z Ewangelii parę synogarlic lub młodych gołębi. Ofiara zatem powinna być adekwatna do ciężaru grzechu, wynikającego poniekąd z pozycji zajmowanej przez grzeszącego. Inna jest odpowiedzialność księdza za grzech, inna rodziców, a jeszcze inna bezdomnego żebraka. Wszyscy się z tym pewnie zgadzamy. Podejrzewam jednak, że z trudem stosujemy to do siebie. Czy ktokolwiek z nas jest w stanie zapłacić za swój grzech? Oczywiście, mógł to zrobić tylko Syn Boży przez swoją ofiarę na krzyżu. Każdy z nas może jednak zadośćuczynić za swoje grzechy w adekwatny sposób. Bez szukania przesady, ale też bez wymijającej małoduszności. Czy po długiej i kąśliwej kłótni w domu wystarczy powiedzieć mężowi krótkie „przepraszam” i udawać, że nic się nie stało? Albo czy po notorycznym i bezmyślnym przekraczaniu prędkości w niebezpiecznym miejscu wystarczy to wyznać na spowiedzi i westchnąć, że „wszyscy tak jeżdżą”? Mniejsza o przykłady. Chodzi o odważne zmierzenie swoich grzechów i odnalezienie sposobów nie tyle omijania ich w przyszłości, ile przede wszystkim zastąpienia zła twórczym dobrem.
Wróćmy jeszcze do treści Pisma. Co się działo z ofiarowanym Bogu mięsem ofiar? Nie przypadało ono w udziale ofiarującemu, ale kapłanowi. Gdy zaś chodziło o grzechy arcykapłana lub całego ludu – mięso palono. Ten, który składał w ofierze zwierzę, pozostawał przed Bogiem z pustymi rękami. Tak też może się dziać z naszym zadośćuczynieniem. Niekoniecznie chodzi przecież o to, by osobie, z którą się kłóciłem, udowodnić, że to ja mam rację. Mogę pozostać w pozornej pozycji przegranego. Pozornej – bo rozpoczęcie rozmowy, szukanie innych rozwiązań i cierpliwe wysłuchanie argumentów drugiej strony może się okazać wygraną obydwu stron: faktycznym pojednaniem. Ofiara jest ofiarą: jeśli nic nie kosztuje, będzie karykaturą samej siebie. Wysiłek i praca nad sobą po spowiedzi może mnie sporo kosztować. Coś stracę, zyskując niewspółmiernie więcej: postęp mojego ducha i wzrost świętości.
Otrzeźwienie
Izrael oprócz ofiar przebłagania za grzechy praktykował jeszcze ofiary zadośćuczynienia. Różnica leżała w składanej żertwie. Dla wszystkich, bez względu na położenie w hierarchii społecznej, miał to być baran bez skazy. Taką ofiarą miały być przejednane trzy rodzaje grzechów: przywłaszczenie sobie rzeczy należnych Bogu, nieuczciwość wobec bliźniego i wszelkiego rodzaju grzechy nieświadome. Co ciekawe, w przypadku kradzieży – złodziej miał oddać to, co zabrał, dodając do tego jedną piątą wartości od siebie. Złożenie więc barana na ołtarzu nie zwalniało nikogo z dokonania rzeczowej naprawy grzechu. Płynąca z ofiary Baranka Bożego na krzyżu łaska przebaczenia nie zwalnia mnie z konieczności oddania tego, co ukradłem, i naprawienia wyrządzonych krzywd. Nie zawsze będę miał okazję zrobić to bezpośrednio. Izraelici musieli jednak dodawać od siebie wspomnianą już jedną piątą część wartości. Tak samo więc i ja mogę, a nawet muszę, dodać coś od siebie – niekoniecznie z mojej kieszeni. O wiele większą wartość w tym przypadku będzie miała moja wyobraźnia, czas, uwaga i słowo skierowane do drugiego. Ofiara zadośćuczynienia była też składana za grzechy nieświadome. Jaki był tego sens? Poniesienie ofiary może działać otrzeźwiająco na tego, kto dopuszcza się zła. Ciężar konsekwencji wybudza z obojętności sumienia. Może jedno „przepraszam”, którego zawsze brakowało, otworzy moje oczy na to, że swoimi słowami lub decyzjami istotnie kogoś krzywdzę. A być może zaproszenie bezdomnego na obiad w dworcowym barze uświadomi mi wartość wyrzucanego bezmyślnie do kosza jedzenia. Być może tak się stanie. Zadośćuczynienie nie jest jednak zaklęciem. Jest pracą nad sobą w zwyciężaniu zła dobrem. Nieraz wymagającą ode mnie cierpliwości i uporu w powtarzaniu dawno już zaliczonych lekcji.
Powrót
Przypomnijmy sobie te sceny z Nowego Testamentu, gdy Jezus odpuszczał komuś grzechy. Co się działo dalej? Co mieli zrobić po takiej „spowiedzi”? Przede wszystkim wrócić do siebie – do własnego domu. Rzeczywiście: nikt z nas nie jest grzechem, ale grzesznikiem. Klatka, w której się zamykamy przez wybór zła, nie jest naszym domem. Powrót do siebie po grzechu przypomina powrót do ojczyzny z dalekiego świata, w którym nie mogłem się z nikim porozumieć. Nie mogłem zbudować żadnej więzi. Natomiast gdy jestem u siebie, wśród swoich, wtedy mogę odbudowywać nasze relacje. W domu mam o wiele większe możliwości działania niż w krępującym mnie hotelu. Spotkałem kiedyś człowieka, który wyszedł z więzienia i nie miał gdzie się podziać. Do domu nie miał po co wracać, nikt nie chciał go zatrudnić, chodził po mieście bez żadnego celu. Może tak się zdarzyć, że nasza droga do domu po uwolnieniu od grzechów nie będzie triumfalnym pochodem w deszczu z płatków róż. Być może bardziej będzie to przypominało odgruzowywanie lub karczowanie zarośniętego przejścia. Niekiedy droga do siebie zajmie komuś wiele lat. Jest przecież w kategorii grzechów coś, co nazywamy grzechami przeciw samemu sobie. Więc i ja sam mogę potrzebować zadośćuczynienia. Miłosierdzia względem samego siebie. Wytrwałego powracania do domu, zamiast szukania kolejny raz okazji do zwariowanego wyrwania się ponad nudną codzienność.
Czy ty Mnie kochasz?
Na wyjątkową uwagę w lekturze Nowego Testamentu, pod kątem zadośćuczynienia za grzechy, zasługuje przypadek Szymona Piotra. Jego trzykrotne zaparcie się Mistrza i to, jak Pan pozwolił mu naprawić błąd, przynosi nadzieję wszystkim, którzy są zmęczeni swoimi grzechami. Jezus jest bardzo delikatny w nawiązaniu do tego, co się wydarzyło w nocy na dziedzińcu pałacu arcykapłana. Wtedy Piotr grzał się przy ognisku ze strażnikami i sługami, teraz siedzi przy ognisku rozpalonym przez Zmartwychwstałego. Osobista rozmowa – trudno się oprzeć porównaniu jej do spowiedzi – odbywa się po śniadaniu, na początku dnia. Grzech Piotra wydarzył się po wieczerzy, wtedy gdy było już ciemno. Powtórzenie trzy razy pytania o miłość jest oczywistym nawiązaniem do trzykrotnego zaparcia się Miłującego. Co można powiedzieć Bogu po grzechu? Że przepraszam i już nigdy więcej nie będę? Że taki jestem słaby i inaczej już nie potrafię? A może, że to wszystko wina tego świata, w który mnie bez mojej wiedzy i woli wrzucił i teraz wymaga wyśrubowanego poziomu świętości? Można i tak. Jednak najlepszą podpowiedź daje lekcja z wielkanocnego śniadania uczniów z Mistrzem. Zadośćuczynieniem za moje grzechy jest miłość. „Miłość zakrywa wiele grzechów” – to fragment Pierwszego Listu św. Piotra. Z pewnością pisał to na podstawie własnego doświadczenia. W trzykrotnym pytaniu o to, czy kocha, było też ukryte jego powołanie do wyrażenia tej miłości. Skoro kochasz – paś moje owce. Bądź pasterzem, tak jak twój Pan. Naśladuj Mnie. To jest możliwe nawet dla największego zdrajcy i łotra, bo zapisane na początku Biblii słowa o naszym podobieństwie do Boga dotyczą każdego człowieka, bez wyjątku. To właśnie miłość najmocniej upodabnia nas do Stwórcy.
Idź w pokoju
W formule rozgrzeszenia ksiądz prosi Boga o dar przebaczenia i pokoju dla człowieka wyznającego grzech. Dlaczego potrzebuję tego pokoju? Przyszedłem przecież prosić o przebaczenie grzechów. Czy chodzi o to, bym poczuł się po spowiedzi lżej? By nie dławił mnie już więcej niepokój sumienia odbierający siłę i spontaniczną pogodę ducha? Odpowiedź znajduję w Janowym opisie pierwszego spotkania Zmartwychwstałego Pana ze swoimi uczniami. „Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam” – pokój Chrystusa jest mi potrzebny na dalszą drogę, na moje posłanie. Spowiedź jest bardziej początkiem niż końcem. Więcej tu się spraw otwiera, niż zostaje raz na zawsze zamkniętych w ogniu Bożego Miłosierdzia. W takiej perspektywie piąty warunek dobrej spowiedzi staje się pierwszym warunkiem lepszego życia. Otwiera się przede mną nadzieja nowego życia z Ducha Świętego, o wiele ciekawsza od smutnego determinizmu, że za jakiś czas znów będę musiał klękać i się spowiadać. I tak, jak mogę wyjść na wolność z postanowieniem, że już nigdy nie wrócę do więzienia, tak samo mogę wyjść na wolność po to, by zacząć budować swoje życie dalej – od tego miejsca, gdzie przerwałem, lub też zupełnie od nowa. Zadośćuczynienie nie musi być tylko wyliczonym co do grosza rachunkiem poniesionych szkód, który teraz trzeba mozolnie spłacić przez lepsze zachowanie. To może być wyzwanie, by na ruinach grzechu zbudować nowe miasto, w którym będzie miejsce dla świątyni – by być z Bogiem, i dla innych – bym mógł realizować miłość bliźniego, i w końcu dla mnie samego.
Oceń