Obrona wiary katolickiej czy negacja sakramentu małżeństwa?

Obrona wiary katolickiej czy negacja sakramentu małżeństwa?

Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Gdy ludzie nie będą w Kościele słyszeć o cielesności, która może być znakiem jedności z Bogiem i współmałżonkiem, nigdy nie nabiorą szacunku do swojego ciała i ciała drugiego człowieka. A tego dobrego przekazu nie słyszeli i nie słyszą!

Życie małżeńskie jest sakramentem, tak samo jak posługa kapłańska jest związana z sakramentem święceń, a to znaczy, że małżeństwo jest sposobem życia szczególnie naznaczonym Bożą obecnością. Życie w nim może uświęcać, przybliżać do Boga.

Kościół wskazuje konkretnie i precyzyjnie sposób przychodzenia Chrystusa do małżonków. Jest On obecny między nimi w ich więzi małżeńskiej, czyli w relacji, którą tworzą ze sobą. Nie chodzi tu o nic nadzwyczajnego, ale o zwykłą codzienną relację małżonków.

Świadomość, że życie małżeńskie jest życiem wyjątkowym, do tego stopnia, że zostało uznane za sakrament, inspiruje mnie do wypowiedzi, która nawiązuje do artykułu ojca Broszkowskiego Teologia ciała czy teologia wyzwolenia seksualnego?

Więź sakramentalna a impulsy ciała

Od chwili zawarcia sakramentu małżeństwa Bóg jest cały czas obecny w więzi małżonków. Przychodzi do nich, gdy zapraszają Jezusa Chrystusa do wszystkich spraw, którymi żyją, gdy oddają Mu wszystko, co dzieje się w małżeństwie: dzielą się swoją wiarą, modlą się wspólnie, rozmawiają ze sobą, pomagają sobie w życiu, wychowują dzieci… Ale nie tylko. Jezus Chrystus przychodzi do małżonków także wtedy, gdy czule się do siebie przytulają, całują się, pieszczą, współżyją seksualnie. Małżonkowie tworzą wtedy bardzo intymną relację. Nie tylko okazują sobie w ten sposób miłość, ale uczestniczą w przekazywaniu miłości Boga kochanej osobie. Współpracują z Bogiem, który jest Miłością. Są wobec siebie szafarzami Bożej łaski. Bliskość cielesna buduje sakramentalną więź i dlatego małżonkowie powinni spać w jednym łóżku.

Żeby zrozumieć więź sakramentu małżeństwa, nie wystarczy odwoływać się tylko do teologii. Trzeba też uwzględnić psychologię komunikacji, znać różnice psychoseksualne między mężczyzną a kobietą, poznać fizjologię ludzkiego ciała (przede wszystkim cykl płodności), a nawet docenić umiejętność gotowania.

Stanowisko Kościoła jest jasno wyrażone w adhortacji apostolskiej Jana Pawła II Familiaris consortio, gdzie czytamy:

Pierwszym i bezpośrednim skutkiem małżeństwa (res et sacramentum) nie jest sama łaska nadprzyrodzona, ale chrześcijańska więź małżeńska, komunia dwojga typowo chrześcijańska, ponieważ przedstawia tajemnicę Wcielenia Chrystusa i tajemnicę Jego Przymierza. Szczególna jest także treść uczestnictwa w życiu Chrystusa; miłość małżeńska zawiera jakąś całość, w którą wchodzą wszystkie elementy osoby – impulsy ciała i instynktu, siła uczuć i przywiązania, dążenie ducha i woli. Miłość zmierza do jedności głęboko osobowej, która nie tylko łączy w jedno ciało, ale prowadzi do tego, by było tylko jedno serce i jedna dusza (Familiaris consortio 13).

Zawsze cytuję ten fragment nauczania Magisterium, tłumacząc istotę obecności Boga w życiu małżonków. Bardzo wielu małżonków, i to nawet tych zaangażowanych w ruchach katolickich – a co dopiero tych poza nimi – nie myśli w taki sposób. Ich intuicje odnośnie do obecności Boga są po części słuszne, ale zakorzenione w takich schematach myślenia, które utrudniają zrozumienie, na czym polega realizacja sakramentu małżeństwa. Gdy zrozumie się, że poprzez budowanie więzi realizuje się sakrament małżeństwa, to staje się oczywiste, że dzieje się to także poprzez współżycie seksualne, czyli także i w tym czasie małżonkowie mogą spotkać się z Bogiem.

Kościół, ukazując powołanie małżonków do przeżywania aktu seksualnego jako spotkania z Bogiem, w wyjątkowy sposób podnosi jego godność. Ludzki akt miłości staje się święty obecnością Boga. To sakramentalne spotkanie z Jezusem Chrystusem wynosi małżonków ku niebu: uszlachetnia, oczyszcza, uświęca miłość ludzką. To uznanie małżeństwa jako sakramentu umożliwia takie myślenie. Kościół ukazuje się jako znak sprzeciwu, bo świat idzie w dokładnie odwrotnym kierunku – pokazuje małą wartość małżeństwa, a nawet traktuje je jako zło.

Niedźwiedzia przysługa oddana Kościołowi

Duszpasterstwo Kościoła nie uczy małżonków korzystania z łaski sakramentu małżeństwa. Większość z nich nie umie odpowiedzieć na pytanie, jak w praktyce on się realizuje. Kiedy głosimy Ewangelię, musimy uwzględniać ten brak świadomości, bo w przeciwnym razie ludzie błędnie odbiorą intencje Kościoła. Wielu ma bardzo silnie zakorzeniony negatywny przekaz dotyczący seksualności. Większość nie wyniosła ze swoich rodzin żadnych informacji na temat tej sfery życia, wielu dowiadywało się o niej w formie zwulgaryzowanej i prymitywnej. W tej sytuacji nie możemy posługiwać się kategoriami zakazów, zła, grzechu, ponieważ wówczas, zamiast przyjąć prawdę o ludzkiej grzeszności, spora część ludzi usłyszy jedynie potwierdzenie informacji przekazywanych sobie kiedyś w szkolnej ubikacji i na podwórku oraz ugruntuje się w przekonaniu, że seksualność jest objawem zwierzęcej, gorszej, niegodnej człowieka natury.

Wiem z rozmów z małżonkami, dla których co weekend prowadzę rekolekcje, że w Polsce jest bardzo dużo ludzi, którzy doświadczają destrukcyjnego poczucia winy w sferze seksualnej, dostrzegają grzechy tam, gdzie ich nie ma, nie akceptują swojej cielesności, seksualności i płodności. Na takim gruncie przekonywanie ich o grzechu bez pokazania Bożej miłości objawiającej się w ciele człowieka i jego seksualności owocuje często silnymi konfliktami psychicznymi. Jest raczej niszczeniem psychicznym ludzi z troski o ich zbawienie niż wyzwalaniem z mocy grzechu. Ten pseudokatolicki realizm życia nie pozwala Kościołowi cieszyć się i radować zwycięstwem Chrystusa, nawet wtedy, gdy jest ono ciągle jeszcze niedokończone w naszym życiu. Nie pozwala mówić o sakramentalności małżeństwa, integralności tego powołania obejmującego całego człowieka w jego męskości i kobiecości. Nie pozwala nawet zachwycić się Pieśnią nad pieśniami, która wydaje się zbyt idealistyczna, nie opisuje bowiem miłości grzesznej, ale miłość już zbawioną przez Boga. Co najgorsze, w ten sposób „czyści” w swojej „wierze” katolicy pod pozorem głębokiego zrozumienia nauki Kościoła uderzają w najbardziej newralgiczny punkt realizacji sakramentu małżeństwa, którym jest życie seksualne małżonków. Obrona ortodoksji katolickiej przed zgubnym wpływem świata nie polega na deprecjonowaniu pożycia seksualnego małżonków. Błędna pedagogika jest niedźwiedzią przysługą oddaną Kościołowi.

Filtry kulturowe działają w tym obszarze wyjątkowo skutecznie. Wśród nominalnych katolików ujawniają się poglądy najdalsze Ewangelii. Spora ich część uległa myśleniu, że zaspakajanie silnych potrzeb seksualnych to tylko biologia, z którą trzeba się liczyć. Biologiczne myślenie – powszechne nie tylko w świecie, ale i w Kościele – obdziera ludzi z duchowości i pomniejsza znaczenie ludzkiej miłości, a także otwiera drogę do konsumowania wrażeń, banalizowania seksu, co znowu prowadzi do wielu grzechów seksualnych. Aborcja czy zapłodnienie in vitro są tylko pochodną i konsekwencją takiego zawężonego stosunku do ludzkiego ciała.

Dobra nowina o ludzkiej seksualności

Katolicy tropiący zło pożycia seksualnego w gruncie rzeczy są bardzo bliscy stereotypowi dominującemu we współczesnej kulturze, która sprowadza seks do biologii. Wspólnym mianownikiem tych dwóch mentalności jest utrata szacunku dla tej ważnej sfery życia, brak wiary w istnienie miłości bardziej duchowej (po prostu ludzkiej). W konsekwencji zarówno jedni, jak i drudzy nie pomagają małżonkom w pięknym przeżywaniu tego Boskiego daru.

Dlatego szczególnie im trzeba przypomnieć, że pożycie seksualne nie jest tylko aktem biologicznym, bo tak myślą ludzie przesiąknięci laicką kulturą. Akt seksualny małżonków angażuje również duchowy wymiar człowieka. I nie tylko wymiar zła i grzechu, ale także dobra i łaski. Staje się aktem w pełni ludzkim, gdy wyraża miłość coraz bardziej będącą darem z siebie, gdy odbywa się w małżeństwie „na dobre i na złe”, aż do końca życia. Gdy ludzie nie będą w Kościele słyszeć o swoim powołaniu do pięknej miłości, o cielesności, która może być znakiem jedności z Bogiem i współmałżonkiem, nigdy nie nabiorą szacunku do swojego ciała i ciała drugiego człowieka. A tego dobrego przekazu nie słyszeli i nie słyszą!

Przezwyciężenie tego stanu poprzez ukazanie pięknej prawdy o ludzkiej seksualności jest jednym z najważniejszych zadań współczesnego Kościoła. Tymczasem ważne dla zbawienia człowieka sprawy są najczęściej wstydliwie przemilczane, ujmowane negatywnie jako zagrożenie albo co najwyżej sprowadzane do taniej sensacji. Te dziwne postawy wyrastają z tego samego źródła – szkolnej ubikacji, w której zostało wpojone przeświadczenie, że przyzwoitym ludziom nie wolno mówić o tych rzeczach w kościele przy Panu Jezusie. Takie myślenie prowadzi do „wyzwolenia” tej sfery spod wpływu Pana Boga i Jego świętości. Mamy w Kościele prawdziwą piątą kolumnę, na dodatek przeświadczoną o swojej misji obrońców prawdziwej wiary. A potem, gdy ludzie żyją tak, jak chcą, gdy w sferze seksualnej nie widzą Boga i Jego łaski, ci sami obrońcy biją na alarm, wykrzykując o złu i grzechach w sferze seksualnej, rozpadzie małżeństw, braku szacunku dla życia…

To przykre, że tylko garstka ludzi w Polsce robi coś – przy obojętności większości proboszczów – aby przezwyciężyć ten kierunek przemian, oddalający ludzi od Boga – w obliczu plagi zdrad, rozwodów, aborcji, in vitro itp. A już odzywają się „prorocy”, którzy podsycają strach i niepewność wobec nowego języka i nowej wrażliwości. Ma się wrażenie, że dotychczasowe sukcesy duszpasterskie w przyswajaniu nauki Kościoła na temat małżeństwa, miłości, seksualności są tak duże, a katolicy mają już taką jasność w rozstrzyganiu kwestii moralnych w tej dziedzinie, że każda nowa próba rzucenia światła na te tematy staje się zagrożeniem dla osiągniętych sukcesów. Problem polega na tym, że tak nie jest. Jest dokładnie odwrotnie. Każde mówienie na ten temat, nawet ułomne i może w jakimś stopniu błędne, jest milowym krokiem do przodu i realną pomocą dla wielu ludzi. W naszych dyskusjach nie można zapominać, że teologia ciała jest w rzeczywistości znana ułamkowi procenta katolików i jeszcze nie została przetłumaczona na język przystępny dla zwykłych ludzi; nawet kapłani nie rozumieją jej przesłania. Zagrożeniem dla Kościoła nie są komentarze do teologii ciała, ale powszechny brak jakichkolwiek komentarzy.

Wszystko w małżeństwie tworzy znak sakramentalny

W katechezach środowych Jan Paweł II ukazał rolę ludzkiego ciała w relacji małżonków z Bogiem. W małżeństwie, tak jak w przypadku innych sakramentów, przyjście Boga staje się rozpoznawalne, gdy umie się wskazać widzialny znak niewidzialnej łaski. Na przykład w czasie Eucharystii Bóg przychodzi, gdy spożywamy rozpoznawalny zmysłowo chleb. Naturalny znak posiłku, jakim jest chleb, zostaje podniesiony do rangi znaku wskazującego obecność Boga, który karmi swój Kościół. Sakrament małżeństwa ma także swój rozpoznawalny znak, który wskazuje na przyjście Boga do małżonków. Obecność Boga w małżeństwie można odkryć wtedy, gdy umie się wskazać i zinterpretować w wierze ten znak – tak jak umie się odczytać znaczenie wspólnoty, kapłana, wody, chleba, wina w wypadku innych sakramentów.

Znak obecności Boga pośród kochających się małżonków jest bardzo konkretny i wyraźny i, co najważniejsze, pokazuje, że Bóg może działać w każdej chwili małżeńskiego życia. Taki znak tworzą sami małżonkowie poprzez swoje ciała. Jest to znak żywy. Cielesna bliskość małżonków tworzy widzialny znak ich wspólnoty, która jest powołana do stania się znakiem miłości i jedności. Małżonkowie tworzą znak obecności Boga, gdy są cieleśnie razem – gdy razem żyją pod jednym dachem, a nie są rozdzieleni przez wyjazd jednego z nich do pracy za granicę, gdy razem się modlą, gdy rozmawiają ze sobą, gdy pomagają sobie w codziennym życiu, choćby sprzątając mieszkanie, gdy się wspierają, pocieszają, gdy obdarzają się czułością, pieszczą się, współżyją seksualnie (śpią w jednym łóżku). Ten znak wymaga wypełnienia duchowego, aby był znakiem miłości, aby cielesne bycie razem stało się komunią – wspólnotą prawdziwej jedności małżeńskiej – duszą, sercem i ciałem.

Gdy małżonkowie umieją w wierze zinterpretować swoją miłość, wtedy jej różnorodne przejawy wyrażone poprzez ciało (pomoc, modlitwa, rozmowa, pieszczota, akt seksualny) stają się dla nich znakami sakramentalnymi, czyli znakami, poprzez które mogą rozpoznać obecność Boga przychodzącego do nich. Gdy żona czuje się kochana przez męża, może powiedzieć, że przez jego miłość (wyrażoną poprzez jego męskie ciało) sam Bóg przychodzi do niej i objawia jej swoją Miłość. Jeżeli mąż czuje się kochany przez żonę, to może uznać, że jest ona dla niego prawdziwym darem Boga, poprzez który Bóg zapewnia Go o swojej miłości i trosce. Miłości towarzyszy często krzyż, ale i on staje się drogą oczyszczenia człowieka i nauczenia go miłości.

Gdy patrzymy na małżeństwo z perspektywy odkupienia, wierzymy, że odkrycie tak rozumianego powołania jest zamysłem pełnego miłości i mądrości Boga. Tylko ta perspektywa budzi szacunek dla najstarszego powołania na świecie, objawionego ludziom już w raju. Po co byłyby w Kościele sakramenty, jeżeli nie wierzyłoby się, że Bóg może głęboko przemienić ludzi – jedni wydają owoc trzydziestokrotny, inni sześćdziesięciokrotny, inni stokrotny. Uznanie małżeństwa za drogę do świętości (rozumianej tak, jak to zostało wyżej przedstawione, bez prób zuchwałej modyfikacji wypowiedzi Magisterium Kościoła) budzi najczęściej opór ludzi niewierzących w moc żywego Boga lub w możliwość stworzenia wspólnoty małżeńskiej opartej na miłości, wierności, czystości… Pojawia się też nowy fenomen. Ludzie, którzy bez ograniczeń korzystali z wolności seksualnej, przechodzą na drugą stronę barykady – uznają seks za zło. Podobnie jak leczący się alkoholik, który nie umie się już cieszyć dobrym winem, ale w każdym kieliszku widzi zagrożenie dla swojej abstynencji. Mężczyzna, który sypiał z wieloma kobietami, wyraża się o nich pogardliwie i wulgarnie. Kobieta, która ma wielu kochanków, określa seks jako brudny i wstrętny, a po każdym współżyciu siedzi godzinę pod prysznicem, szoruje się tak, jakby była cała brudna. Równocześnie w chwili szczerości przyznaje, że jeszcze ma nadzieję przeżyć prawdziwą miłość.

Jest wielu ludzi głęboko zranionych przez grzech, przez zło, jakie panuje w świecie. Dopiero po przejściach wracają oni do Kościoła. Dużo czasu upłynie, zanim nabiorą szacunku do siebie i innych osób. Nie możemy jednak pozwolić, aby neofici narzucali Kościołowi swoje negatywne spojrzenie na życie.

Kapłaństwo też można zakwestionować

Konieczność obrony godności chrześcijańskiego powołania powinni dobrze rozumieć kapłani, ponieważ sakrament święceń, podobnie jak małżeństwo, jest także sakramentem komunii człowieka z Jezusem Chrystusem i Kościołem.

Spróbujmy, w pozornie teologiczny sposób, zakwestionować kapłaństwo. Coraz więcej ludzi myśli, że kapłani (żyjący w celibacie) nie są w pełni zdrowymi mężczyznami. Prymitywni ludzie rzekomymi zaburzeniami osobowości wyjaśniają ukryte motywy kapłańskich wyborów i tym samym ośmieszają duchowy autorytet księży. Gdy nagłaśnia się nieliczne przypadki pedofilii (w 80% homoseksualnej) wśród duchowieństwa, porusza temat kochanek lub dzieci kapłanów, to kapłani odbierają natłok takich informacji jako inteligentny i zaplanowany atak na kapłaństwo. Boją się, że częste mówienie o patologiach niektórych księży wywoła (w niektórych krajach już wywołało) upadek etosu kapłana, zniechęci młodych chłopców do odpowiedzi na głos powołania kapłańskiego. Woleliby, aby o ich życiu mówiono pięknie i dobrze – dostrzegano poświęcenie, oddanie Bogu, szanowano ich drogę do świętości. Dobre mówienie o sakramencie, który przyjęli – czego nie może się doczekać sakrament małżeństwa – mogłoby być okazją do zdemaskowania niedostatków „teologii kapłańskiego ciała”. Dlaczego tak się nie dzieje? I dlaczego nikt nie zapyta, czy przypadkiem nie przyszedł czas, aby zamiast o pięknie powołania kapłańskiego, seksualności oddanej Chrystusowi, wyjątkowości bycia szafarzem Bożej łaski, zacząć pisać o fundamentalnej chrześcijańskiej prawdzie – o złu i grzechu ogarniających życie celibatariuszy, o augustyńskiej pożądliwości, która nie omija wybrańców Bożych, o ich problemach seksualnych, wygodzie życia…

Może trzeba by zacząć alarmować, że idealistyczna teologia sakramentu kapłaństwa stacza się w dół, a nadzieje na głębsze zrozumienie tego powołania związane z posoborowymi nurtami teologii okazały się płonne? Może lepiej już zacząć wieścić koniec kapłaństwa, bo mówiąc o świętości i pięknie tego powołania, sprawi się, że ci duchowni, którzy się tym pelagiańskim błędem zachwycą, zapomną o swoim skażeniu grzechem i złem? Usprawiedliwią swoje seksualne grzechy. Stracą realistyczne spojrzenie na swoje grzeszne życie. Może nawet gdy się już o tych nadużyciach powiedziało ileś razy, trzeba zawsze o nich przypominać, aby nie pojawił się cień podejrzenia, że sakrament kapłaństwa jest pięknym darem Boga?

Pytam zwolenników takiego myślenia: ile rozdziałów książki o kapłaństwie trzeba napisać negatywnie, aby duchowni nie popadli w herezję czucia się bezgrzesznymi, aby nie zapomnieli o swoim skażeniu grzechem pierworodnym? Ile razy trzeba pokazywać zło ich grzesznego życia, aby mogli spać spokojnie w poczuciu, że teologia nie pomija prawdy o złu i grzechu?

O tych wszystkich problemach można pisać, można wyrażać swoje wątpliwości. Podobnie także można pisać o problemach życia małżeńskiego, przestrzegać przed błędami i zagrożeniami, tak jak to robi ojciec Broszkowski. Jest jednak coś znacznie ważniejszego od odwagi mówienia o problemach. To perspektywa, z jakiej się te problemy postrzega. Jaka wrażliwość kryje się za stawianiem tak odważnych i prowokacyjnych pytań? Chodzi o to, aby małżonkowie, czytając teksty dotyczące ich życia, mieli poczucie bezpieczeństwa, poczucie, że ich powołanie jest w Kościele szanowane i cenione, aby po przeczytaniu naszych uwag nie mieli wrażenia, że kapłani w ogóle nie rozumieją ich życia, a – uogólniając – że po prostu Kościół ich nie rozumie.

Bardzo przewrotne jest domaganie się mówienia o małżeństwie w taki sposób, w jaki nie ma się mówić o kapłaństwie. Są jeszcze na świecie małżonkowie, którzy wierzą w istnienie miłości, realne działanie Boga w ludzkim życiu, w możliwość stania się świętym. I choćby ich było bardzo mało, to właśnie im trzeba pokazać małżeństwo jako piękną drogę do świętości. Poważnym grzechem wobec sakramentu małżeństwa jest używanie języka patologii – wynaturzenie, zboczenie, wykorzystywanie. Nasz przekaz ma być skierowany do normalnych ludzi, którzy mają swoje problemy i grzechy, ale nie są ludźmi z zaburzeniami seksualnymi. Jeżeli seks oralny, i to jeszcze w ramach gry wstępnej, jest już patologią, to czym jest pigułka, zdrada małżeńska, in vitro? Dojdziemy do tego, że zdrada małżeńska będzie się wydawać bardziej estetyczna i normalna od pieszczot małżeńskich, a w dyskusjach o aborcji będziemy bardziej merytoryczni i wyważeni niż w przypadku mówienia o stosunku przerywanym. Trzeba ważyć słowa i adekwatnie opisywać rzeczywistość. Jest to bardzo trudne, gdy lubi się język potępienia i grzechu. Nie jest to język teologii ciała Jana Pawła II.

Miłość wśród ludzi, jak wszystko na ziemi, jest zraniona grzechem pierworodnym. W człowieku rzeczywiście drzemie pożądliwość, o której tak obszernie pisze o. Krzysztof Broszkowski. Dobrze, że zaznacza, iż ta tendencja do zła nie jest jeszcze grzechem, może tylko do grzechu prowadzić. Prawda o naszej ludzkiej kondycji jest jednak tylko punktem wyjścia do odkrycia znacznie szerszych horyzontów dla ludzkiej miłości, o których szczególnie dzisiaj trzeba mówić. To, o czym ja się rozpisuję i co na różne sposoby wyjaśniam – odkupienie, sakrament małżeństwa, obecność Jezusa Chrystusa w życiu małżonków – nie może być tylko zaznaczane na marginesie ponurych tekstów. W tym rozumieniu katolickości małżeństwa nie ujmuje się w perspektywie odkupienia w Jezusie Chrystusie, ale w perspektywie grzechu i zła, który je opanował. Gdyby Jan Paweł II zaczął pisać tylko o złu życia małżeńskiego, nigdy by nie rozwinął teologii ciała. Nie miałby już na to ochoty i czasu. Słuchaliby go tylko ludzie, którzy traktują życie seksualne jako konieczny sposób przedłużenia gatunku ludzkiego, a nie jako piękny dar Boży, dany człowiekowi dla jego szczęścia. Niekatolickie media mogłyby bez żadnego oporu z naszej strony wsączać w ludzi przekonanie, że Kościół potępia przyjemność seksualną. Teraz, dzięki tekstom Jana Pawła II, na których możemy bezpiecznie się oprzeć, nie są pewne, czy tak jest rzeczywiście.

Pożądliwość, przyjemność, pieszczota

Gdy pisze się o ludzkiej skłonności do grzechu, trzeba pamiętać, że słowo „pożądliwość” jest pojęciem bardziej teologicznym niż psychologicznoseksuologicznym. Nie należy utożsamiać jej ze współżyciem seksualnym i związanym z nim pragnieniem przyjemności seksualnej. Takie utożsamienie pociąga za sobą poważne błędy i nadużycia przeciwko sakramentowi małżeństwa i robi wiele krzywdy małżonkom, psując ich pożycie seksualne.

Różnicę między pożądliwością a namiętnością łatwo zrozumieć, gdy wskaże się źródło pożądliwości – jest nim serce człowieka, z którego pochodzi wszelkie zło, a nie ciało stworzone przez Pana Boga, które jest z natury dobre. Przez to ciało ujawnia się duch człowieka, ale nie ono jest źródłem dobra i zła.

Tym samym wzrastająca namiętność jako reakcja ciała nie podlega ocenie moralnej. Podlega jej samo zachowanie – przedmiot czynu. To znaczy, chodzi o to, czy mąż jest z żoną, czy z kochanką. Jeżeli się tego fundamentalnego rozróżnienia nie rozumie, a słowo „pożądliwość” kojarzy się z namiętnym seksem, to zaczyna się teologicznie kwestionować życie małżeńskie. Dojrzały katolik nie kwestionuje swego ciała i jego reakcji, ponieważ wie, że zostało tak stworzone przez Boga, a na mocy sakramentu małżeństwa odkrywa swoje powołanie do mądrego wyrażania i budowania, zawsze za pomocą ciała, trwałej więzi między mężczyzną a kobietą. Tę więź buduje na różne sposoby, także poprzez pieszczoty i współżycie seksualne.

Ludzie niewierzący z tych poglądów nic sobie nie robią, ale katoliccy małżonkowie mogą poważnie ucierpieć. Szczególnie te małżeństwa, które przeżywają kryzys i potrzebują motywacji do walki o odbudowę wzajemnych więzi. Podczas kryzysu potrzebują motywacji do modlitwy, do podjęcia rozmowy, rozpoczęcia współżycia seksualnego. Jeżeli mają próbować odbudować sakramentalną więź, nie mogą sobie zakodować, że jeden z jej elementów nie jest ważny, a nawet przeszkadza w życiu duchowym. Miałem niedawno na rekolekcjach małżeństwo, które kilka lat nie współżyło z racji różnych konfliktów, co doprowadziło je na skraj rozpadu. Miałem też i takie, które bardzo długo żyło we wstrzemięźliwości z racji nowotworu narządów rodnych żony. Był to dla nich ważny etap dojrzewania do głębokiej miłości.

Gdy człowiek nie współpracuje z Bożą łaską, nie korzysta z pomocy Jezusa Chrystusa, jego życie łatwo może zdominować pożądliwość. Niedawno w celu zorganizowania rekolekcji, które prowadziłem, małżonkowie wynajęli salę w jednej ze szkół. Wynajęli ją, choć przy kościele znajdują się piękne pomieszczenia. Łatwiej jednak było porozumieć się z dyrektorką szkoły niż z księdzem proboszczem, który jak zwykle mnożył przeszkody w ich wynajęciu – wolał spokój, porządek i pieniądze (szacunek okazuje tylko bogatym) niż dobro zaangażowanych w Kościół małżonków z ruchu ŚwiatłoŻycie. W rezultacie salki te stoją zazwyczaj puste wbrew obietnicom składanym parafianom w czasie ich budowy, gdy potrzebne były ich pieniądze. To jest właśnie pożądliwość w rozumieniu św. Augustyna. Można dojść do tego, że jako proboszcz parafii blokuje się ewangelizację w imię swoich niezaspokojonych żądz, takich jak porządek i święty spokój. Pożądliwy człowiek już nie szuka Boga i Jego woli w codzienności swojego życia. Może trwonić dobro, które jest w zasięgu jego ręki. Może nawet niszczyć Kościół, pozornie dbając o niego. Ten chaos wdziera się we wszystkie dziedziny życia. Dotyczy pieniędzy, które zamiast pomnażać dobro rodziny, stają się źródłem jej rozpadu; telewizji, która zamiast dostarczać informacji lub rozrywki, staje się ucieczką w hermetycznie zamknięty świat. Seksualności, która zamiast łączyć małżonków w darze komunii, staje się źródłem wykorzystania lub przemocy.

Pożądliwość jest skutkiem grzechu pierworodnego, ale nie jest nim przyjemność seksualna. Ją zaplanował Bóg, stwarzając ludzkie ciało. Obecność przyjemności seksualnej towarzyszy spotkaniu kochających się małżonków. Bóg w pełni akceptuje to ludzkie odczucie, pozwala nim się cieszyć w akcie małżeńskim.

Sam Stwórca sprawił […], że małżonkowie we wspólnym, całkowitym oddaniu się fizycznym doznają przyjemności i szczęścia cielesnego i duchowego. Gdy więc małżonkowie szukają i używają tej przyjemności, nie czynią niczego złego, korzystają tylko z tego, czego udzielił im Stwórca1.

– pisał Pius XII, podając argument ostateczny – wolę samego Stwórcy.

Takie myślenie, poparte na szczęście autorytetem papieża, jest punktem wyjścia rozważań o życiu seksualnym małżonków. Przyjemność nie jest tylko fizjologiczną reakcją organizmu, ale także psychicznym i duchowym doświadczeniem. Podejmując stosunek seksualny, małżonkowie mogą się cieszyć wzrastającym pobudzeniem, namiętnością ogarniającą ich ciała, wzajemną bliskością emocjonalną i równocześnie Bożym błogosławieństwem dla swojej miłości. Sam Bóg tak stworzył ludzkie ciało, że człowiek pragnie i szuka przyjemności seksualnej. To pragnienie nie jest samo w sobie ani złe, ani nieczyste. Jest ludzkie w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Dopiero gdy zrozumie się, że mówienie o przyjemności seksualnej małżonków jest wyrazem wiary w Boga Stwórcę, a nie wdzierającym się do Kościoła nurtem rewolucji seksualnej, można przyjąć takie stwierdzenie jak na przykład to, że w czasie współżycia seksualnego małżonkowie mogą okazywać sobie miłość w każdy sposób, mogą obdarzać się nawet najbardziej wyszukanymi pieszczotami. Mogą stosować stymulację oralną i manualną. Zwracam uwagę, znając wypaczone skojarzenia wielu ludzi, w tym księży, że trzeba czytać to, co jest napisane, że nie ma tu mowy o seksie pozamałżeńskim i nie ma tu mowy o dowolnym stosowaniu pieszczot seksualnych w każdej chwili, ale tylko w czasie gry wstępnej. Normalnie takie rzeczy uściślam na końcu, trzymając się tematu, czyli pozytywnie wyjaśniam sens aktu małżeńskiego (pokazuję, co wolno, co jest normalne i dobre, a nie, co jest złe i zakazane). Tutaj jednak już teraz wyjaśniam, o czym mówię – ze względów dydaktycznych, ale także dlatego, że ci, którzy dyskutują o katolickiej moralności, często nie za bardzo rozumieją, w jakim obszarze się poruszamy i co jest tematem rozważań. Szybko natomiast reagują i osądzają. Dotyczy to zresztą nie tylko katolików, ale tak samo niewierzących interpretatorów moralności katolickiej.

Granica ludzkiego ciała

Refleksja nad ciałem ludzkim stworzonym przez Boga sprawia, że Kościół widzi wyraźną granicę, wspólnego dla małżonków, szukania i używania przyjemności – jest nią wykorzystanie naturalnych właściwości ludzkiego ciała – tego, co ja przez moje ciało mogę zaoferować małżonkowi, i tego, co on swoim ciałem może mi ofiarować. Tego typu poszukiwania, gdy będą wyrazem wzajemnej miłości i szacunku, nigdy nie będą w sprzeczności z osobowym traktowaniem się. Problem pojawia się, gdy małżonkowie wychodzą poza swoje ciało – zaczynają stosować różnego typu stymulatory: pierścienie wydłużające erekcję, kulki dopochwowe, środki chemiczne wzmacniające podniecenie itp. Tego typu narzędzia i środki mają na celu sztuczne wywołanie i spotęgowanie przyjemności, jakby „wyciśnięcie” jej z ciała. Gdy małżonkowie wejdą na taką drogę, zaczną staczać się po równi pochyłej. Ciągle niezaspokojeni, będą niebezpiecznie instrumentalizować akt małżeński, kosztem prawdziwej, głębokiej więzi. Troska o przyjemność nie będzie już miała szans stać się darem jednej osoby dla drugiej, a przekształci się tylko w technikę wzajemnego rozbudzania się i konsumowania wrażeń. Prawdziwą więź buduje się, gdy uczy się obdarzać drugą osobę przyjemnością, ale w granicach wyznaczonych przez biologię, ludzką cielesność.

Granica ciała jest bardzo ważna, ponieważ pozwala racjonalnie zrozumieć także problem antykoncepcji. Zarówno prezerwatywa, jak i pigułka hormonalna są próbą modyfikacji zdrowego, ludzkiego ciała, próbą budowania więzi poza ramami współżycia wyznaczonymi przez możliwości ludzkiego ciała. Ramy ciała tworzą naturalną ochronę przed uruchomieniem mechanizmów zagrażających międzyludzkiej miłości i godności człowieka. Antykoncepcja, in vitro idą w tym samym kierunku – szukają rozwiązania poza ludzkim ciałem.

Starzy i nowi mistrzowie podejrzeń wobec ciała

W tym miejscu zbliżamy się do problemu manicheizmu w Kościele. Manicheizm w swojej klasycznej formie głosił, że człowiek składa się z boskiego ducha i diabelskiego ciała. Na drodze do doskonałości trzeba odrzucić złe ciało, aby wyzwolić dobrego ducha. Neomanicheizm głosi podobną tezę (tyle że pozbawioną religijnej motywacji) – gdy chce się realizować aspiracje duchowe, rozumiane współcześnie jako potrzeba samorealizacji bez ograniczeń, można, a nawet trzeba odrzucić biologiczne uwarunkowania ludzkiego ciała.

Według współczesnych manichejczyków nasza cielesność nie jest naszym wyborem – wolnym, rozumnym – ale została nam przekazana (a nawet narzucona) przez naturę, rodziców, Boga (tym razem nie przez Szatana)… Dlatego, aby człowiek mógł wybrać własny styl życia – nienarzucony mu przez nikogo – musi podporządkować sobie swoją cielesność. Stąd też postulat, że jeżeli realizuje się „wyższe” cele wyznaczone przez rozum, i to w imię wolności, ma się prawo ingerować w swoją „niższą”, to jest biologiczną cząstkę. Ma się prawo ją zmieniać i modelować. Wyższe, rozumne, wartościowsze sfery człowieka (których aspiracje mają być szanowane i realizowane) mają prawo narzucić niższym, gorszym i prymitywniejszym sferom – cielesnym i biologicznym – swoją wolę w jakikolwiek sposób. Ciało jest gorsze od ducha, z definicji, z założenia, i dlatego nie jest warte szacunku i respektowania jego fizjologii.

Dawniej ludzie nie dbali o swoje ciało w przeświadczeniu, że liczy się przede wszystkim niewidzialna dusza. Gardzono gnuśnym ciałem z jego przyziemnymi potrzebami: głodzono je, umartwiano, raniono, nie dbano o higienę, aby dać duszy możliwość rozwoju. Brak akceptacji ciała miał swoje reperkusje w podejściu do życia seksualnego. Ludzie odrzucali jako złe same w sobie naturalne poruszenia swojej seksualności. Rodziła się wtedy w nich silna niechęć do seksu, oziębłość seksualna lub neurotyczne poczucie winy. Granica między walką z grzechem a nieakceptacją swojego ciała (lub ciała współmałżonka) jest zawsze bardzo delikatna. Pomyłka kosztuje bardzo wiele, zniszczyła niejedno małżeństwo. W każdym pokoleniu spotyka się ludzi, którzy, nie mogąc poradzić sobie z seksualnością, zaczynają myśleć, że gdyby jej nie mieli, gdyby nie mieli ciała takiego, jakie mają, byliby naprawdę szczęśliwi. W tym momencie nie mówią już o swoich zachowaniach, przez które czynią zło, ale o swoim ciele, którego nie akceptują.

Oprócz tego tradycyjnego nurtu pojawił się w ostatnich dziesięcioleciach nowy sposób – jeszcze bardziej przewrotny – wyrażania nieakceptacji dla swojego ciała i swojej seksualności. Dzisiaj powszechnie poniża się je w imię świeckich wartości duchowych – faszeruje się sterydami, hormonami; sztucznie upiększa niepotrzebnymi operacjami plastycznymi, sterylizuje, aby w ten sposób – już zmienione i wreszcie godne człowieka – wynieść na wyżyny, bliżej ludzkiego ducha. Jeszcze nigdy w historii świata zdrowi ludzie nie decydowali się dobrowolnie na tyle cierpienia, aby zmienić swoje ciało.

Manicheizm sprzed wieków zwalczał ciało przez umartwianie, dzisiejszy zaś zwalcza je przez ulepszanie. I jeden, i drugi nie akceptuje ciała takiego, jakie jest, oba chcą wyzwolić ducha spod jego władzy. Oba nie szanują cielesności – jeden otwarcie, drugi skrycie. Są próbami fałszywego uduchowienia życia.

Manicheizm wdzierał się do Kościoła zawsze. Wdziera się także i teraz – jego nowa mutacja. Sfera seksualna jest bardzo często modyfikowana – począwszy od operacji plastycznych po różne sposoby likwidowania płodności. Wielu katolików akceptuje antykoncepcję, nie robiąc sobie nic z nauczania Kościoła.

Pigułka antykoncepcyjna stała się dzisiaj symbolem zwycięstwa i zarazem bastionem obrony „wartości duchowych” zagrożonych przez „prymitywną materię”. Jest ona manichejskim drogowskazem dla maluczkich – pokazuje im drogę do tego, jak wyrwać się ze świata przyrody (rządzącego się obcymi dla człowieka prawami), aby kosztem modyfikacji własnego ciała móc realizować zadania osobiście uznane za bardziej ludzkie, wolne i racjonalne.

Ars amandi

Ojciec Broszkowski nie rozumie tego, że ukazywanie problemu manicheizmu, odwiecznego wroga ciała stworzonego przez Boga, służy całkowicie czemu innemu niż oskarżaniu Kościoła. Wprost przeciwnie, pokazanie źródła problemu pozwala skutecznie bronić współczesny Kościół przed autentycznymi zagrożeniami. Takim zagrożeniem nie są pieszczoty oralne, i to jeszcze w czasie gry wstępnej. Temat ten nie jest placem boju. Najważniejszym problemem jest nowy manicheizm, ale aby móc przed nim obronić małżonków, trzeba szybko przezwyciężyć resztki starego manicheizmu zabraniającego w ogóle przyjemności seksualnej, czułości, pieszczot, naznaczenia tej sfery życia groźbą samych grzechów śmiertelnych, oderwania jej od małżeńskiej drogi do świętości.

Właśnie w tym celu, aby usunąć resztki tego zagrożenia i dobrze zrozumieć złożoność życia małżeńskiego, trzeba odważnie mówić o takich elementach budowania więzi małżeńskiej, jak stymulacja manualna i oralna. Jest ona w wielu przypadkach bardzo ważna dla szczęścia pożycia seksualnego. Kapłani znają najczęściej podstawowe przesłanie encyklik papieskich i argumentację Magisterium Kościoła, ale nie wiedzą, jak ma się to wszystko do codziennego życia małżeńskiego, a tym samym nie zdają sobie sprawy, czego tak naprawdę dotyczą te wypowiedzi. Wyuczone lub zasłyszane schematy myślenia często uniemożliwiają im adekwatne zrozumienie rzeczywistości.

Kobieta ponosi duże ryzyko podjęcia współżycia seksualnego związane z możliwością zajścia w ciążę, a często decyduje się współżyć seksualnie bardziej z miłości do męża niż z własnej potrzeby. U mężczyzny wytryskowi nasienia towarzyszy „automatyczna” przyjemność. Dlatego chce współżyć jak najczęściej. U kobiety nie zawsze tak się dzieje. W czasie niepłodnym może mieć duże trudności z podjęciem współżycia, nie odczuwać na nie ochoty. Dlatego ze strony męża potrzeba twórczości, aby ją otworzyć i zachęcić do współżycia. Mąż powinien się szczególnie starać, aby w czasie aktu seksualnego kobieta przeżywała zadowalającą ją bliskość emocjonalną i przyjemność seksualną. W wielu wypadkach może to nastąpić tylko wtedy, gdy aktowi seksualnemu towarzyszy emocjonalne przygotowanie żony do współżycia, stworzenie bezpiecznego, czułego i przyjaznego klimatu, pieszczenie jej ulubionych miejsc erogennych, w tym stymulacja łechtaczki albo pieszczoty oralne. Mąż powinien być wyczulony na takie pragnienia żony, a żona nie może mieć żadnych oporów moralnych przed szukaniem przyjemności seksualnej. Żadnych zahamowań. Wtedy pożycie seksualne ma szansę stać się bardzo satysfakcjonujące. Są to ważne elementy ars amandi katolickich małżonków.

Czy seks oralny jest dopuszczalny moralnie

Etyka katolicka nie ma na celu skrupulatnego regulowania życia seksualnego małżonków, rzeczywistości dynamicznej i różnorodnej. Akcentując troskę o pełny akt seksualny, pomaga uświadomić małżonkom, że tylko pełne zjednoczenie się w ciele, zgodnie z fizjologią, daje możliwość wzrastania w zjednoczeniu serc i dusz. Kierunek jest jasno wytyczony. Małżonkowie mają ważną wskazówkę, aby troszczyli się, jak tylko umieją, o jak najczęstsze pełne współżycie seksualne i z taką intencją (nie zawsze się uda) podejmowali silnie rozbudzające pieszczoty. Idąc w tym kierunku, zgodnie z podpowiedzią cielesności, realizują wolę Bożą. Zastanawianie się, gdzie mają się skończyć pieszczoty prowadzące do pełnego zjednoczenia, nie jest nikomu potrzebne, a może wywołać (i rzeczywiście wywołuje) wiele komplikacji, nawet oziębłość seksualną. Lepiej nie ryzykować wyrządzenia ludziom takiej krzywdy.

Magisterium Kościoła nie wypowiada się w kwestiach tak szczegółowych, jak granice pieszczot podczas gry wstępnej. Wypowiedzi, w których został zaangażowany autorytet papieża, dotyczą tylko pośrednio tego zagadnienia, np. gdy mówi on o przyzwoleniu na szukanie przyjemności na mocy woli Stwórcy, ale bez określania, w jaki sposób małżonkowie mogą to pragnienie zrealizować. W takich sytuacjach, gdy nie ma wiążącej wypowiedzi Magisterium, opinie moralne w dużym stopniu zależą od osobistej wrażliwości, wiedzy, odczuć estetycznych, sposobu wychowania.

Nauka Kościoła nie jest jednak powszechnie znana i dlatego bardzo często małżonkowie katoliccy zastanawiają się, czy seks oralny (łacińskie oralis od os, oris – usta) jest dopuszczalny moralnie. Wątpliwości biorą się często stąd, że taka forma pieszczot jest propagowana przez wiele witryn pornograficznych, które szukają sposobów przyciągnięcia klienta. W tym kontekście jawią się one jako rodzaj wyuzdanego, pozbawionego miłości seksu, od którego małżonkowie się dystansują. Klimat strony pornograficznej nie jest jednak klimatem małżeńskiej miłości. Tych dwóch rzeczywistości nie wolno utożsamiać i mieszać ze sobą na bazie skojarzeń. Pobudzanie zewnętrznych narządów płciowych za pomocą warg lub języka jako element gry wstępnej jest dopuszczalne moralnie i nie można się w takich zachowaniach doszukiwać grzechu. Nauka Kościoła popadłaby w sprzeczność, gdyby głosiła, że niektóre części ciała kochanej osoby, takie jak usta, piersi, uda, pośladki można pieścić i całować, a inne – na przykład narządy płciowe – nie mogą być całowane, pieszczone, dotykane. Że należą do innej kategorii i nie można ich kochać tak samo i z tych pieszczot czerpać przyjemności.

Jak to wygląda w praktyce? Są małżeństwa, które takich pieszczot nie chcą stosować, ale są i takie, które bardzo je lubią. Mężczyźni doświadczają bardzo dużej przyjemności, gdy są oralnie rozbudzani przez kobiety. Cenią sobie zaangażowanie żon. Nie mają też oporów przed pobudzaniem kobiet w taki sposób, często nawet tego pragną. Bardziej różnorodne reakcje spotyka się u kobiet. Są kobiety, które bardzo nie lubią tak pobudzać mężczyzn. Niektóre się brzydzą, inne czują się poniżone. Jest jednak wiele kobiet, które chętnie się godzą na takie pieszczoty ze strony męża, a i same przeżywają satysfakcję, gdy dostarczają mężom tego typu wrażeń erotycznych. Pewna grupa kobiet tylko w trakcie takich pieszczot jest w stanie się odpowiednio pobudzić, aby z chęcią podjąć współżycie seksualne. Rzeczywistość małżeńska jest bardzo złożona. Są mężczyźni, którzy mają problem z impotencją, a takie metody pobudzania czasami umożliwiają im osiągnięcie erekcji i odbycie normalnego stosunku seksualnego. Są też kobiety, które odkryły, że tylko w taki sposób mężczyzna może je pobudzić i umożliwić satysfakcjonujące współżycie seksualne. Niektórzy małżonkowie dochodzą do wniosku, że takie formy pieszczot są im pomocne w zwiększeniu częstotliwości współżycia w okresie niepłodnym i zaczynają je praktykować, gdy po okresie wstrzemięźliwości są już zaspokojeni w swojej miłości i umieją dłużej prowadzić grę wstępną. To są bardzo ważne informacje. Udzielają ich sami małżonkowie, gdy na katolickich(!) rekolekcjach opowiadają o swoim życiu seksualnym.

Trzeba jednak zwrócić uwagę, że tego typu pieszczoty narządów rodnych należą do najbardziej intymnych sposobów bliskości. W takim przypadku bardzo ważne są odczucia obu stron i obopólna zgoda na ich podejmowanie. Głęboka intymność i specyfika tego typu pieszczot wymaga dialogu małżeńskiego. Małżonkowie powinni wiedzieć, jak się czują w takich chwilach. Czy pomagają im one budować więź małżeńską? Czy są rzeczywiście praktykowane za obopólną zgodą? Czy nie zniechęcają którejś ze stron do bliskości cielesnej i współżycia seksualnego? Im bardziej intymne pieszczoty małżonkowie podejmują, tym bardziej potrzebna jest im delikatność, wyczucie chwili, wrażliwość.

Im więcej refleksji nad grzesznością, tym mniej wiary w miłość

Na rekolekcje, które prowadzę, przyjeżdżają ludzie naznaczeni piętnem grzechów seksualnych i pożądliwością ludzkiej natury. Nieustanne mówienie im o brudach małżeńskiego życia nie wnosi nic twórczego i odkrywczego w ich życie, oprócz frustracji, narastającego poczucia potępienia, świadomości bezradności wobec swojej sytuacji. Im więcej takiej przedawkowanej refleksji nad ludzką grzesznością, tym mniej wiary w miłość, w człowieka, w obecność Boga w życiu ludzkim. A dla kapłana mniej czasu na przekazanie Dobrej Nowiny o planie Boga wobec małżeństwa, na przekonanie ludzi o Jego mądrości i miłości, na wyjaśnienie ważnych kwestii moralnych, na pokazanie źródła zbawczej mocy Jezusa Chrystusa działającego w sakramencie małżeństwa. Nie ma sensu robić konkurencji światu oddalonemu od Boga; światu, który skutecznie przekonuje ludzi, że Bóg nie działa w ludzkim życiu, że ludzkie ciało jest błędnie zbudowane (czego wyrazem jest antykoncepcja) albo nawet nic niewarte (czego wyrazem jest z kolei aborcja). Wychowywani w takiej antyludzkiej atmosferze młodzi ludzie nie chcą zawierać sakramentu małżeństwa między innymi dlatego, że nie ufają sobie wzajemnie. Nie wierzą, że w tym brudzie można stworzyć wierne sobie i kochające się małżeństwo. Boją się grać o tak wysoką stawkę, jaką jest życie razem aż do śmierci. Nie wierzą ani sobie, ani Bogu. Tylko nowe spojrzenie, które jednak wymaga gruntownego przemyślenia całej wizji ludzkiej miłości, daje możliwość zwycięstwa miłosiernego Boga nad grzechem i otworzenia się ludzi na nadprzyrodzoną perspektywę życia.

1 Przemówienie Piusa XII z 29 października 1951, cyt. za: KKK, 2362.

Obrona wiary katolickiej czy negacja sakramentu małżeństwa?
Ksawery Knotz OFMCap

urodzony 22 października 1965 r. – polski ksiądz katolicki, kapucyn (od 1991 r.), doktor teologii pastoralnej, duszpasterz małżeństw i rodzin, studiował na PAT w Krakowie, we Fryburgu i na KUL, specjalizuje się w duszpasterstwie małżeństw, redaktor naczelny portalu...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze