O władzy
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Benedykt, choć bardzo wymagający wobec przełożonego, zdaje sobie sprawę, że nie wszystko od niego zależy – jego dobra wola, zaproszenie do wspólnej odpowiedzialności, otwarte serce mogą zostać odrzucone.

Złudne jest — jak sądzę — wrażenie sporej grupy mnichów bacznie obserwujących swoich przełożonych, że wystarczy do sprawowania tego urzędu przeczytać (najlepiej zaraz po jego objęciu) chudą broszurę Władza lekka, łatwa i przyjemna. Dla wszystkich. Nie tak jest u Benedykta. Patriarcha mówi nam, że nie każdy władzę może sprawować — co oczywiście kłóci się z naszym prostym przekonaniem życzliwych i nieco tylko zaangażowanych obserwatorów, że zrobilibyśmy „to” po prostu lepiej i tańszym kosztem. Nie trzeba przy tym wierzyć, że każdy chciałby sobie choć trochę porządzić ani też dzielić starego przekonania zasiedziałych na urzędzie, że znalezienie prawdziwego przełożonego jest po ludzku niemożliwe.

W 64. rozdziale Reguły „O ustanowieniu opata” Benedykt klarownie przedstawia cechy charakteru, którymi powinien być obdarzony przełożony wspólnoty i — przyznajmy pokornie, acz bez zniechęcenia — szablon ten wycięty został nożycami king size… „Nie powinien być nieopanowany ani trwożliwy, ani krańcowy, ani uparty, ani zazdrosny i zbyt podejrzliwy, bo nigdy nie zazna spokoju”. W tym samym rozdziale Reguły Benedykt podaje krótszą pozytywną wersję przymiotów przełożonego ułożoną w łatwą do zapamiętania triadę: „powinien mieć czyste serce, trzeźwy umysł i miłosierdzie”. A ponieważ przykład idzie z góry, należałoby sobie życzyć, aby każdy mnich był taką chodzącą triadą. Życie nam jednak pokazuje, że nawet ludzie o tak cenionych przez Benedykta walorach, jeśli nie zgodzą się w czasie swojej służby przełożonego na praktykowanie ich w stopniu heroicznym — poprowadzą w końcu wspólnotę na mieliznę. Znane są nam przynajmniej dwa modele dryfującej władzy: albo to wspólnota ma przełożonego, albo przełożony ma wspólnotę. Mówiąc nieco inaczej: przełożony może stać się zakładnikiem wspólnoty lub wspólnota zakładnikiem swojego szefa.

Wspólnota zakładnikiem przełożonego

Wydaje mi się, że coraz częstszym przypadkiem w naszych nerwowych czasach staje się model przełożonego uciekiniera — ani on nie ma wspólnoty, ani wspólnota nie może zarzucić na niego sieci, bo ten jest po prostu nieobecny. Zdarza się jednak — jak to powiedział pewien złośliwy mnich — że można z nim porozmawiać, kiedy parkuje na przyklasztornym placu samochód przed kolejną podróżą…

Istnieje też typ przełożonego, którego możemy nazwać gazdą. Gazda jest na swoim, a my mieszkamy u niego. Jeść daje, ubiera, krzywdy nie robi (czegóż chcieć więcej — jak sam to powtarza jowialnie). U gazdy nawet ludzie po czterdziestce nie są dostatecznie dojrzali, żeby ocenić, ile potrzebują par skarpetek, chleba i wypoczynku, bo wie to gazda. Sam leniem najczęściej nie jest i słabo rozumie, że tempo, które narzucił wspólnocie, wyrzuca na aut słabszych od niego. Gazda cieszy się z owoców wspólnej pracy w dość specyficzny sposób — sam słyszałem kogoś takiego cieszącego się z frekwencji na nabożeństwie: „Ładnie mi przyszli”.

Nieco inaczej zachowuje się przełożony, którego roboczo nazwiemy arcykapłanem. U niego wszystko jest celebrą. Od spinek u koszuli przez powoli żuty obiad do podpisu złożonego złotym pelikanem na naszej wymiętej legitymacji. Arcykapłan przebywa na co dzień w przybytku i przenika nasze i Boże zamysły z nastawieniem ducha, które można nazwać w przybliżeniu dobrotliwością. Nic go nie zaskoczy, lekkie skinięcie głową oznacza, że dzieli naszą troskę i zaangażowanie, lecz wszystko w swoim czasie. Czekających na rozmowę z nim ogarnia zawsze lekka panika, inni znów czują się winni jego cierpień, które choć na pierwszy rzut oka wydają się dolegliwościami gastrycznymi, mają zapewne podłoże głęboko duchowe. Postawa arcykapłana przysparza szacunku urzędowi, jego dyskrecja zamyka usta wspólnocie, tajemniczy uśmiech oznacza, że choć wiemy dużo, nie wiemy wszystkiego. Przy boku arcykapłana giną ludzie — zachowana jest jednak nietknięta instytucja.

Wcale nie łatwiejszy we wspólnym życiu jest przełożony prymus, który — jak sama nazwa wskazuje — musi być we wszystkim pierwszy. Sam zadaje pytania i sam sobie na nie z satysfakcją odpowiada. Iskrzy się pomysłami, których liczba spokojnie wystarcza na zajęcie pracą trzech pokoleń, sęk jednak w tym, że mają być one zrealizowane natychmiast, najlepiej „na wczoraj”. Biada starzejącej się wspólnocie, która wybrała takiego przełożonego — będzie odtąd wyglądać jak stara kareta ciągniona przez konia dwulatka. Biada i młodej wspólnocie, bo wcześniej czy później członkowie jej będą musieli udawać głupszych, niż są w rzeczywistości, aby zachować jako taki spokój w grupie. Można oczywiście podjąć próbę dialogu, można zaprotestować, ale jak praktyka pokazuje — prymus ma fenomenalne zdolności interpretacyjne zdarzeń, używając starej i dobrej metody „dmuchania i przekłuwania balonów”: ważny, lecz niewygodny dla siebie fakt potrafi zbagatelizować, ze sprawy rzeczywiście błahej potrafi wykreować tragedię. Jeśli zdarza się, że prymus ma na chwilę opuścić wspólnotę i przez to pozbawić się centralnego miejsca, które zajmuje — musi przed wyjazdem umocnić teren swoich wpływów, zadając wspólnocie nadliczbową pracę domową, którą precyzyjnie po powrocie wyegzekwuje, by centralne miejsce odzyskać.

Przełożony zakładnikiem wspólnoty

 Inaczej się sprawy mają, gdy to przełożony jest zakładnikiem wspólnoty. I w tym wypadku pozwoliłem sobie znaleźć robocze tytuły dla opisu takich sytuacji. Istnieje więc przełożony Heli (ojciec biblijnej „złotej młodzieży” z 1 Księgi Samuela), przełożony steward oraz przełożony męczennik.

Heli, choć sam dobry i prawy, nie potrafi wymagać i przez swoje czyny manifestuje to, co można nazwać zdemoralizowanym miłosierdziem, łatwo go oszukać, łatwo go uspokoić. Heli cieszy się z każdego pozytywnego zachowania w swojej wspólnocie, nawet jeśli przypomina ona stary żart o Leninie wychwalanym pod niebiosa przez spacerującą z dzieckiem nianię, bo przecież mógł je uderzyć, a nie uderzył…

Steward nie służy wspólnocie, ale ją obsługuje. Zapewnia dobrą kuchnię, wysokie kieszonkowe i bierze na siebie co cięższe prace. Widzimy go z wózkiem na zakupy, froterującego posadzki, ustawiającego kwiaty w kaplicy, piorącego habity i kopiącego w ogródku, gdy wyznaczone do tego osoby bezczelnie piją poranną kawę i leniwie przerzucają stare kolorowe magazyny. Z tych trzech steward pozbawiony jest jakiejkolwiek wizji wspólnoty, a pytań o istotę takiego życia po prostu nie rozumie. Nie rozumie też swojej roli.

Przełożony męczennik przypomina z kolei żonę pijaka. Poślubiony chorej wspólnocie, pragnie naprawić ją własnymi siłami, czuje się winny jej choroby i czyni wszystko, by tę chorobę utrzymać w tajemnicy. Znerwicowany, spalany gorączką poświęcenia, w rzeczywistości lęka się nowej sytuacji, a sytuacja choroby jest mu doskonale znana i pozwala usprawiedliwić jego niekiedy skandaliczne zaniedbania.

Prorok, król i ewangelista

Benedyktyn i kardynał Basil Hume mówił, że przełożony powinien być raczej królem niż prorokiem w swojej wspólnocie. Musi mieć jej całościowy ogląd, jej wizję niejako z lotu ptaka, a równocześnie nie zapomninać o bardzo indywidualnych potrzebach jej członków. Prorok może grzmieć, piętnować i wzywać do nawrócenia — odradza się jednak raczej zwracanie się do wspólnoty na kapitule słowami Jana Chrzciciela: „Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak ujść potępienia!”. Będą one zapewne powodem niepotrzebnego niepokoju i zamieszania.

Dobrze byłoby, gdyby przełożony był prorokiem i królem zarazem, bo prorok widzi, a król prowadzi — jednak św. Benedykt widzi w przełożonym przede wszystkim ewangelistę: to ten, który głosi Dobrą Nowinę i ewangelizuje życie swoje i innych, poddaje pod osąd Ewangelii zwyczaje wspólnoty, jej marzenia, plany, wychowuje grupę do nowej wyobraźni miłości, do odwagi przebaczenia i ryzyka zaufania, które objawia się postawą wytrwałości w powołaniu. Musi mówić wspólnocie, kim jest Jezus Chrystus, ale to nie wystarczy — musi każdemu mówić i przypominać w porę i nie w porę, kim każdy z mnichów jest dla Chrystusa. I biada mu — mówi Benedykt — jeśli troska o rzeczy doczesne — nawet usprawiedliwiona — weźmie górę nad głoszeniem Słowa. A Słowo poucza nas, że nie musimy mieć wszystkiego, ale musimy mieć najważniejsze — Jego pokój. Nie musimy też wiedzieć wszystkiego, ale wiedzieć powinniśmy, co służy temu pokojowi.

W Regule św. Benedykta przełożony odpowiada przed Bogiem za dwie sprawy: własną naukę i posłuszeństwo swoich uczniów. Posłuszeństwo można wymusić strachem, ale lepiej zdobyć je przykładem — przełożony sam powinien być dobrym uczniem swojego ojca Benedykta — to znaczy szukać Boga w trzech bardzo ważnych rzeczywistościach: w Opus Dei, czyli w liturgii Kościoła, w Obedientia, czyli w instytucjach monastycznych, które dobrze sprawdziły się na przestrzeni wieków, oraz w Opprobria, czyli w tych wszystkich sytuacjach, które człowieka poniżają, wystawiają na pośmiewisko, są ponad ludzkie siły, związane są z fizycznym i psychicznym cierpieniem.

Nie na darmo wielu tytułów odnoszonych w Regule do Chrystusa Benedykt nie waha się przypisać przełożonemu. Jest ojcem, bo rodzi dla Chrystusa swoich uczniów — tak, że stają się nie jakimiś ludźmi, ale tymi, którymi stać się powinni. Jest pasterzem, bo chroni swoją wspólnotę przed aktywizmem i lenistwem, jest nauczycielem, który potrafi pocieszyć w czasie próby, jest panem, bo w nim ma jaśnieć moc Chrystusa, spełnia też królewskie zadanie — potrafi poprowadzić wspólnotę do walki z jej jedynym wrogiem — zamknięciem się w sobie. Jest także lekarzem, ale o sobie powinien myśleć jako o konowale raczej niż wielkim specjaliście, bo co innego oznacza to wezwanie Benedykta, który radzi przełożonemu używać lekarstw dostosowanych do wielkości przestępstwa krnąbrnych mnichów i ich charakterów, by w przypadkach beznadziejnych w końcu polecać ich Bogu w modlitwie? Nie może pysznie myśleć, że zdolny jest dać swoim synom i braciom wszystko. Bo prawdziwym dawcą i kierownikiem duchowym jest Duch Święty.

Jest tylko człowiekiem

Jednym słowem — nie powinien zapominać, że jest tylko człowiekiem, również w delikatnej dziedzinie własnego zdrowia. Często wspólnota nie wymaga zbyt wiele — chce tylko, aby szef był podczas rozmowy przytomny i wyłączył na chwilę komórkę, żeby nie patrzył nad naszymi głowami, czy umówiony ważny gość już nadszedł, żeby słuchał, wysłuchał i wreszcie usłyszał. Niech od czasu do czasu zrezygnuje z tej funkcji języka, którą fachowo nazywamy fatyczną, a która tak często towarzyszy naszym rozmowom w postaci przeciągłego mmm…, aaa…, tak, tak, kiedy to oczy dyskretnie czytają rzucony na biurko świeży dokument. Tak, przełożony powinien zadbać o swój wypoczynek. Za to też będzie srogo sądzony, podobnie jak kierowca potężnego tira, któremu szkoda czasu na chwilę postoju.

Nawet w tak hierarchicznej wspólnocie, którą jest szkoła św. Benedykta — przełożony ma doświadczonych pomocników, którymi są dziekani, szafarz, furtian, odpowiedzialny za dom gości, i tzw. Sempekci, starzy mnisi, którzy już niejedno widzieli i niejedno przeszli i którzy spełniają rolę mediatorów między zbuntowanym i obrażonym mnichem a przełożonym — ważne jest bardzo zwoływanie braci na radę. Benedykt poświęcił temu cały rozdział 3. Czytamy w nim, że wszystkich należy wzywać na radę, gdyż Pan często właśnie komuś młodszemu objawia to, co jest lepsze… Mądry przełożony potrafi przyjąć uwagi ludzi z zewnątrz — np. wędrujących mnichów. Współpraca potrzebna jest wspólnocie jak tlen, to ona przynosi radość i otwiera na innych. To ona jest obrazem naszej przyjaźni z Bogiem, który — choć nieskończenie wielki i mocny — zaprasza nas do wspólnego działania, a nawet powierza się nam.

Znalazłem aż cztery wypływające z ducha św. Benedykta postawy, którymi powinni odznaczać się gotowi do współpracy z przełożonym członkowie wspólnoty. A oto one: odpowiedzialność, lecz i wolność od myślenia „funkcja to ja”, kreatywność, lecz nie indywidualizm, zaufanie, lecz nie ślepota, dyspozycyjność, lecz bez marnotrawienia ludzkich sił i energii. Jeśli idą za tym dobrze pomyślane i jasne prawa oraz odwaga nałożenia sankcji za ich podeptanie — życie we wspólnocie może stać się przynajmniej znośne. Ŕ propos kary. Słyszałem niedawno dość wisielczy komentarz do rozdziału Reguły o ekskomunikowanych braciach, którzy we wczesnym monastycznym plejstocenie pozbawieni byli nie tyle posiłku, ile prawa do spożywania go razem z braćmi: „W dzisiejszych czasach kara taka mogłaby wydać się nagrodą. Bo cóż przyjemniejszego, jak pić poranną kawę i jeść słodki rogalik, czytając świeżą prasę w swoim pokoju?”.

Profitariusze i część niewielka

Benedykt, choć bardzo wymagający wobec przełożonego, zdaje sobie sprawę, że nie wszystko od niego zależy — jego dobra wola, zaproszenie do wspólnej odpowiedzialności, otwarte serce mogą zostać odrzucone. Wspólnota może odmówić współpracy, a dzieje się to najczęściej w lawinowym procesie, który zawsze otwiera szemranie. Szemranie to mowa za plecami zainteresowanego, tchórzliwa i zjadliwa obmowa, która uderza po prostu w ludzką godność przełożonego. Szemranie pociąga za sobą najczęściej bojkot jego rozporządzeń (niektórzy z powodzeniem uprawiają włoski strajk). Bojkot kończy się dymisją, a w mniej szczęśliwych scenariuszach rozpoczyna się potem spisek.

Jeśli przełożeni przestrzegani są przez Benedykta przed forowaniem kogokolwiek i tworzeniem instytucji bezkarnego ulubieńca, to i wspólnota otrzymuje wyraźny sygnał, aby nie zastępowała przełożonego szarą eminencją. Oba te przypadki napsuły w historii wiele krwi i nie wygląda, żeby miało się to dziś lepiej. Nie wystarczy polecić wyznawanie starej dewizy: „przed wyborami walka, po wyborach lojalność”, bo jest to myślenie polityczne. Wspólnota zaś domaga się od nas myślenia teologicznego, które traktuje tę grupę w kategoriach „Bożego środowiska”, środowiska przygotowującego mnie do życia wiecznego i spotkania Boga twarzą w twarz. Środowiska, w którym ważą się losy nie tylko mojego zbawienia, ale i losy innych. Tak poważne i zasadnicze sprawy powinny narzucić wspólnocie klimat powagi.

Piszę o powadze, bo chcę jeszcze na koniec powiedzieć o jednej sprawie. Benedyktowi wstrętny i niepoważny zdaje się wybór przełożonego dokonany przez zagnieżdżoną we wspólnocie klikę. Klikę tworzą ludzie nazwani przez pewnego szanownego pisarza „profitariuszami” i lansujący jedno jedyne hasło: „Profitariusze wszystkich krajów łączcie się”. Nie przesadzimy chyba, gdy określimy ich jako ludzi cynicznych, lansujących argumenty sprowadzające do absurdu takie słowa, jak poświęcenie, ofiara, ryzyko. Dowcipy, fanfaronada i lenistwo są im wspólne. W rozdziale 64. Reguły mówiącym o ustanowieniu opata znajdujemy wzmiankę o „części niewielkiej wspólnoty, ale kierowanej lepszym rozeznaniem”. Ta „część niewielka” jest przeciwieństwem kliki, choć przez tę ostatnią takim właśnie mianem jest określana. Nazwijmy ją umownie i nieudolnie „grupą inicjatywną”. Myślę, że cechą tej grupy jest właśnie powaga. To ona podciąga zwyczaje wspólnoty nieco w górę, narzuca dobry styl zachowania i pracy, jest dla młodszych braci prawdziwym autorytetem i wzorem. Łatwo rozpoznać jej członków, bo widać w nich skromność, szlachetność, pracowitość i godność. Być może są to przyszli kandydaci na pasterzy, którym Benedykt radzi nie tyle przewodzić wspólnocie, ile jej pomagać.

O władzy
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie. W...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze