O konfliktach
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Stawianie barier Bogu kończy się odrzuceniem drugiego człowieka, brak spojrzenia wiary na otaczający nas świat i ludzi prowadzi nas do zamknięcia, wsobności i wcale nierzadko cynizmu.

Czytelnik Reguły św. Benedykta ani na moment nie może zapomnieć, że ma oto przed oczyma pomnik literatury europejskiej. Bez przesady można powiedzieć, że duch chrześcijańskiej Europy obecny jest na każdej jej karcie. Nie znajduję lepszego określenia, napotykając w Regule ducha umiarkowania, odważnego nazywania rzeczywistości, realizmu, zdrowego dystansu wobec samego siebie, krytycznej analizy wszelkiego nostalgicznego nastawienia wobec życia, które zawsze rodzi ideologie.

Duch chrześcijańskiej Europy

Jak inaczej można nazwać obecnego w Regule ducha optymizmu, otwarcia na nowe propozycje (np. stworzony przez Benedykta układ psalmów, z którego korzystamy w klasztornym oficjum jest zarazem zaproszeniem do stworzenia układu być może jeszcze bardziej wyrazistego w przesłaniu) czy wprowadzania ciągłych a potrzebnych korekt w życiu ludzkiej wspólnoty, tak aby nie zniechęcić silnych i nie spowodować upadku słabych pod ciężarem potrzebnych wszak wymogów.

Duch chrześcijańskiej Europy objawia się również w bardzo mocno podkreślanym przez Benedykta antyelitaryzmie (zawołanie w Prologu: „Kimkolwiek jesteś”) w drodze ku Bogu: godność ludzka jest rzeczywistością niezmienną, niezniszczalną i niezależną od pochodzenia, umiejętności czy sprawowanych funkcji. W Regule św. Benedykta nie ma miejsca dla modnego dziś określenia wykluczonych, odrzuconych czy zapomnianych przez społeczność ludzi: „dzieci gorszego boga”.

Duch chrześcijańskiej Europy przejawia się nade wszystko w konstrukcji Reguły. Wizja człowieka i wspólnoty jest w niej syntetyczna, globalna z jasnym określeniem celu człowieka i wspólnoty. Przestrogi, zalecenia, rozwiązania, przykłady konkretnych sytuacji zauważonych niegdyś przez Benedykta i przedstawione przez niego w Regule jako klasyka ludzkich zachowań nigdy nie występują jako byty odizolowane, ale właśnie włączone w kontekst całościowej wizji człowieka i wspólnoty.

We wspólnej drodze do świętości wielkość człowieka miesza się z jego słabością. Prawdą jest, że wielkość i słabość stale są przez Benedykta „przepracowywane” i „naświetlane” z różnych stron — tak, aby służyły albo jako przykład do naśladowania, albo jako ostrzeżenie przed możliwą zdradą podjętych przyrzeczeń i zobowiązań, ale Benedykt nigdy nie traci z oczu podstawowego celu naszej drogi, którym jest Chrystus i nasze zjednoczenie z Nim. Benedykt rozważa wspólną drogę do świętości, na której oczyszcza się wybujały i ostatecznie zabójczy dla prawdziwej świętości indywidualizm oraz podobna do niego w skutkach niepodległość, w perspektywie Bożego miłosierdzia. Zanurzenie duchowej drogi w Bożym miłosierdziu jest naprawdę zaskakujące: Benedykt chce nam objawić, kim jest Ten, który nas powołał, a czyni to znów przez przywołanie sytuacji konkretnych, często trudnych, czasami beznadziejnych, które my — współcześni — słabo wierzący w aktywną i przemieniającą moc Zbawiciela zwykliśmy uważać za zaproszenie do wojny lub samobójstwa.

Chrześcijańska i europejska jest Benedyktowa wizja czasu: zawsze jest szansa i zawsze można znaleźć wyjście z beznadziei. Takie same przymiotniki mogą śmiało stanąć przy koncepcji wolności u świętego prawodawcy: nie ciąży nad człowiekiem żadne fatum i zanim oskarżymy, zanim wybierzemy sobie z grupy, wspólnoty, z członków rodziny przyczynę naszych niepowodzeń i nieszczęść — powinniśmy w duchu mądrej krytyki podjąć ogląd rzeczywistości: skąd przychodzimy, gdzie jesteśmy dziś i jakie są prognozy na przyszłość. Tę triadę można z powodzeniem dostosować do sytuacji patowych, konfliktów etc. Kiedy dojdzie do takich sytuacji, będziemy wiedzieli, jak z nich wychodzić i jak im zapobiegać. Nie trzeba dodawać, że podobny układ pytań z powodzeniem daje się zastosować w przypadkach pozytywnych, w których chodzi o aktywne utrzymanie sytuacji pokojowej we wspólnocie i poznanie, co naprawdę służy pokojowi.

Jezus bardziej interesujący niż grzech

W liście tym spróbuję odpowiedzieć na pytanie, czy Benedykt przewidział w swojej Regule „rozwarstwienie” wspólnoty objawiające się w kłótniach, konfliktach, cichym terroryzmie poszczególnych jej członków, obrażaniu się i wynikających stąd niespodziewanych dymisjach.

Święty Benedykt nie pozostawił nam soczystych opisów kłótni, nie oddaje się też — tak nam smakującym — psychologicznym dywagacjom na temat konfliktów: styl jego Reguły jest bardzo dyskretny, często nawet oschły, przypominający niekiedy poetykę prawnych dokumentów. Nie wynika to jednak z braku literackich talentów świętego lub też z niedowładu jego percepcji. Benedykt jako rasowy chrześcijanin i Europejczyk z powodzeniem unika w swoim dziele budowania fałszywego centrum, przydawania ciężaru sytuacjom z gruntu bezpłodnym i fałszywym.

Reguła — jak pisałem we wstępie do tego listu — skoncentrowana jest na Jezusie Chrystusie — która to Osoba jest nieskończenie bardziej pociągająca i interesująca niż najbardziej smakowite opisy grzechu. Benedykta interesuje o wiele bardziej tajemnica obecności Chrystusa zmartwychwstałego we wspólnocie, jej promieniowanie na poszczególnych członków codziennie wzywanych do nawrócenia i odważnego podążania za Panem i Królem ludzkich serc. Starożytna klasyka i zawartość tych tytułów bije na głowę wszelkie współczesne a chwytliwe tytuły w stylu „Jezus Pierwszy Terapeuta”. I nie konflikt jest ważny — choć może stanowić niekiedy istotny moment w życiu wspólnoty — ale święty cel, „do którego biegniemy z rozszerzonym sercem po drodze boskich przykazań”.

Wezwanie do walki z podszeptami

Nie unika jednak Benedykt nazwania po imieniu trudnych sytuacji, a ich imiona rozsiane są po całej Regule, różny jest też ich moralny ciężar. Kusi, by zadać pytanie, czy Benedykt uważa konflikty w grupie za nieuniknione. Można powiedzieć, że tak, ale będzie to raczej odpowiedź pospieszna i stojąca w opozycji do Benedyktowej wizji człowieka i wspólnoty. W tej wizji będziemy raczej kuszeni do konfliktów metodą „podszeptów”, co pokazuje, że nie jesteśmy atakowani przez szatana w otwartym polu i z przygniatającą nas siłą, lecz nieprzyjaciel wykorzystuje osłabienie woli wynikające z grzechu pierworodnego, umysłu i dezintegrację uczuć. I chociaż są to tylko podszepty, wewnętrzne monologi czy niewidoczne dla innych fale zazdrości, poczucie pokrzywdzenia, którym jeszcze daleko do zemsty, odegrania się na drugim i wspólnocie — to jednak Benedykt od początku nakazuje prowadzenie z podszeptami prawdziwej walki — nie na darmo w jego koncepcji życia monastycznego mnich jest żołnierzem Chrystusa. Można więc powiedzieć, że stale jesteśmy zagrożeni przez pożądliwość ciała i myśli pochodzące z naszego ciasnego serca. Jesteśmy zagrożeni, ale nie skazani, nie wydani na ich żer.

Przywołajmy raz jeszcze Benedyktową triadę zwięźle systematyzującą problem konfliktów we wspólnocie.

Zagrożenie, czyli jak może dojść do konfliktów

Podczas lektury Reguły próbowałem wypisać kilka postaw konfliktogennych. I oto czym jesteśmy — według Benedykta — zagrożeni w życiu wspólnotowym: pójściem na łatwiznę, kłamstwem, czerpaniem przyjemności ze złego mówienia o drugich, podejrzliwością, niepedagogicznym wyróżnianiem innych (np. kreacja pupilów przełożonego), przypisywaniem sobie wszelkiego dziejącego się dobra (jestem wzorem dla innych…, gdyby wszyscy byli tak odpowiedzialni jak ja…), przemocą fizyczną, uciążliwym sposobem bycia, gadulstwem, duchem spisku, szemraniem, naruszaniem norm przyjętych we wspólnocie pod pozorem pocieszania winnego, czyli antysolidarnością (podchodzenie do brata objętego za występki ekskomuniką; w rodzinie będzie to np. odwoływanie się od decyzji ojca do bardziej wyrozumiałej matki, w konfliktach małżeńskich tworzenie z dzieci grup sprzymierzonych z jednym lub z drugim rodzicem), lenistwem i marnowaniem czasu, odkładaniem na później (posłuszeństwo ma być bezzwłoczne), pożądliwością, przekraczaniem dekalogu, szyderstwem, porównywaniem się z innymi, prywatą, brakiem szacunku dla innych (rasizm, „rasizm intelektualny”, wykorzystywanie pozycji wynikającej ze statusu materialnego, w rodzinach klasyczne wywlekanie statusu majątkowego żony czy męża, pochodzenia, problemu wykształcenia i wykonywanego zawodu), obżarstwem, uznawaniem za regułę tego, co sam wymyśliłem dla ułatwienia sobie życia (problemu tego dotyka Benedykt, opisując w Regule różne rodzaje mnichów), złą ciekawością, zbytnim utożsamianiem się z funkcją (problem klasztornych kapłanów), bezkarnością.

Jak widzimy, zestaw zagrożeń jest imponujący i tak jasny, że z powodzeniem można powstrzymać się od bardziej szczegółowych komentarzy. Czytając ten spis, możemy czuć się przygnieceni własną kondycją i muszę przyznać, że sporządziłem tę litanię z całą premedytacją. Na jej tle wyraźnie widać pedagogiczny geniusz Benedykta, który rozrzucając konfliktogenne postawy na kartach Reguły, bliższy jest życiu — bo przecież nie chodzi o zniechęcanie czytelnika, grożenie palcem, podanie solidnej piguły zagrożeń, ale o pobudzenie ludzkiej wrażliwości i uwagi. I przecież nie jest tak, że atakowani jesteśmy zawsze i wszędzie przez tak porażający kodeks pokus. I wreszcie — potężna dawka zła odczuwanego i dostrzeganego najczęściej nie prowadzi do nawrócenia, ale raczej do zobojętnienia.

Jak zapobiegać konfliktom?

Wspólnota Benedykta żyje w obecności Boga, tę świadomość ma podtrzymywać wszystkimi możliwymi środkami duchowego rozwoju skodyfikowanymi przez zakonodawcę w rozdziale Reguły, a ponieważ prawdziwa miłość — jak pisał niedawno zmarły kardynał van Thuan — „nie rozumuje, nie wznosi barier, nie kalkuluje, nie pamięta o obrazie i nie stawia warunków” — odpowiedzią na obecność Boga w naszej wspólnocie winna być nasza obecność: tak aby to Bóg mógł żyć swobodnie i być Bogiem w naszej obecności. Nazwałbym to tworzeniem przestrzeni wiary: przestrzeni mocnej a zarazem bezbronnej, przestrzeni, która nie podlega naszemu wyrachowaniu (I co ja będę z tego miał? A jeśli stracę?), która zmienia nasze spojrzenie na ludzi tak bardzo przecież zaprawione prymitywnym naturalizmem (przecież wszyscy jedziemy tramwajem zwanym pożądaniem, wszyscy przecież myślą „o jednym”, a jeśli nie „o jednym”, to o drugim, czyli forsie) i która we wzajemnym posłuszeństwie partnerów, rodziców i dzieci, przełożonego i braci, a także posłuszeństwie „poziomym”, kiedy to bracia są posłuszni braciom — widzi szansę odnalezienia woli Bożej na każdy dzień i przed podjęciem każdej decyzji. To prawda, brak tej przestrzeni dla Boga natychmiast odbija się w kontakcie z bliźnimi. Stawianie barier Bogu kończy się odrzuceniem drugiego człowieka, brak spojrzenia wiary na otaczający nas świat i ludzi prowadzi nas do zamknięcia, wsobności i wcale nierzadko cynizmu.

Jest zapewne banałem stwierdzenie, że konflikty nie rozpoczynają się w momencie słownego starcia, agresywnego, poniżającego gestu, znaczącego wyrazu twarzy etc., ale o wiele wcześniej. Konfliktem rządzi pre– –medytacja prowadząca najpierw do duchowej egzekucji przeciwnika, a potem do widzialnej przemocy. Te sprawy nie są obce Benedyktowi. Ogólne zalecenie przez niego obowiązkowego milczenia we wspólnocie nie ma na celu zamknięcia ust niewygodnym braciom, to raczej tworzenie płaszczyzny dialogu, płaszczyzny, która wolna będzie od zabójczych monologów z samym sobą, wyświetlania zbioru naszych krzywd czy filmu ukazującego perfidną a żelazną logikę ludzi pragnących nas upokorzyć lub pominąć w miłości. Milczenie ma ogarnąć całego człowieka — nie tylko należy powściągnąć język, ale i kalkulacje, gniew, wyobraźnię. Jest to milczenie pokojem pełnym zaufania i bezbronności. Zaufania, bo nie muszę bombardować drugiego pełnymi zazdrości i żółci pytaniami, umiem przyjąć jego słowa jako prawdę i poskromić własne wyobrażenia na jego temat, nie zapuszczam się także w rewiry pamięci, które potwierdzają tylko moje złe wrażenia przy spotkaniu z drugim.

Nasze osobiste doświadczenie potwierdza intuicję Benedykta — tam, gdzie dużo źle zagospodarowywanego czasu, tam też i obmowa, niekończące się narady nad kondycją mojego związku, wspólnoty, miejsca zatrudnienia, tam też i więcej czasu na zjadliwe analizy każdego wypowiedzianego przez innych słowa i zabójczy humorek, który poniewiera największe świętości. Rzeczywiście, zła organizacja plus nasze wrodzone lenistwo, wspólnotowe i nieograniczone czasowo „herbatki” pite w imię budowania wspólnoty — prowadzą w końcu do spiskowania, kłótni i stają się nałogiem. Salka rekreacyjna wspólnoty, kącik pod zabytkową lampą w duszpasterstwie, biurko kolegi z pracy, cukiernia i stały stolik z koleżanką — wszystko to się może stać prawdziwym przekleństwem dla wspólnotowego pokoju, bo przecież następuje wzajemna stymulacja osób.

Benedykt wie, że zamieszkują w nas irracjonalne odruchy, wie, że potrzebujemy systematyczności, jasności i dyscypliny, aby wyzwolić się z niewoli naszych infantylnych reakcji buntu, odwetu, „robienia na złość mamie” i całej dekompozycyjnej roboty u korzeni samej wspólnoty, np. podrywania autorytetu przełożonego, odpowiedzialnego, współmałżonka, ojca lub matki. Stąd też wymóg pracy, budowania. I nie efekt natychmiastowy i rodzaj pracy jest ważny, ale samo zajęcie dla ducha i ciała. Prawdą jest także, że nacisk rzeczywistości na nasze biedne osoby jest dość znaczny. Wywierana presja moralna, niewola mody intelektualnej, ustalone wzory do naśladowania, dawni znajomi czy rodzina: zaborcza matka, przemądrzali teściowie etc., sprowadzają na nas frustracje, które zostają wyładowane na najbliższych, najczęściej słabszych niż tzw. „środowisko”. Niestety, często wspólnota traktowana jest jak kubeł na odpadki lub worek treningowy. Szczodrzy, wspaniałomyślni, czarujący i iskrzący inteligencją potrafimy być dla obcych, „swoim” zaś zostawiamy do zagospodarowania nasze zmęczenie, irytacje, niecierpliwość i szukanie zaczepki (traktowanej przez niektórych jako mniej elitarny sport).

Benedykt aplikuje nam ponawianą codziennie zgodę na bycie we wspólnocie (nie uciekać!), świadomość jej kruchości oraz „obiektywizację” naszych mniemań na jej temat przez otwarcie serca przed duchowym przewodnikiem posiadającym autorytet. Słuchanie rad (w Regule doradcami mogą być również obcy mnisi, dzieci i starcy) często oczywiście kończy się na ich wysłuchaniu, ale i to wiele, bo powoli dociera do nas choćby i ta prawda, że czymś naturalnym i bogatym jest różnica spojrzeń, wielość propozycji. Jak również i to, że kompromis przygotowujący często pojednanie nie musi oznaczać poniżającej przegranej. Uczymy się także, że nie podniesiony głos, gestykulacja, niszczenie odmiennych racji szyderstwem lub szantażem stanowią o sile naszej propozycji, ale prawda tej propozycji i nasz „ciężar” moralny, który nie jest niczym innym jak osobistym świadectwem życia, czyli zgodnością praktyki z głoszoną wzniosłą nauką. Dodajmy jeszcze, że jeśli zgodzimy się żyć we wspólnocie duchem wzajemnej służby, który powoduje znaczne ograniczenia w tzw. „prywatnym czasie” każdego z nas, to zapewne odkryjemy rzecz niesamowitą: oto staniemy się prawdziwymi źródłami nadziei dla innych i pomożemy im odkryć nową zdolność do miłości. Nie bójmy się zawstydzić innych, nawet jeśli istnieje możliwość bezwzględnego wykorzystania naszych sił.

Wychodzenie z konfliktów

Wspólnota Benedykta nie rości sobie prawa do z niczym nieporównywalnej elitarności i oryginalności. Wystarczy zagłębić się w Prolog Reguły, by zobaczyć, że jest on pomyślany i zapisany według schematu mowy Piotra w dniu Pięćdziesiątnicy. To ważna informacja, rzucająca światło na koncepcję Benedyktowej wspólnoty: nie jest to grupa ludzi uprawiających ascezę i realizująca jakieś tam ideały — choćby i wzniosłego braterstwa, równości, wolności czy ekologii — przestrzegająca porządkujących życie praw i zarabiająca na życie pracą rąk. Jest to wspólnota ufundowana na obecności Chrystusa zmartwychwstałego, który jest w niej i działa przez swojego Ducha i w Nim. Nie ma innego argumentu na wyjaśnienie, po co mnisi zamieszkali razem. Wspólnota ta nie jest „jakąś” grupą, ale kontynuacją i przedłużeniem pierwszej wspólnoty apostolskiej, ożywianej przez tego samego Ducha i tego samego Kyriosa! Akces do wspólnoty nie jest prostą kalkulacją czekających na nas możliwych szans duchowego rozwoju, ułatwienia życia pod względem ekonomii czy przerwaniem nieznośnej samotności — przystąpienie do wspólnoty nieodłącznie związane jest z kategorią powołania i odpowiedzi. Bóg wzywa, zaprasza, a ja w wolności odpowiadam.

Próbujmy teraz umieścić w tym kontekście Benedyktowej wspólnoty nasze pytanie o rozwiązywanie pojawiających się w niej konfliktów. Myślę, że dwie informacje narzucają się od razu z niebywałą siłą: pierwsza z nich to ta, że strony konfliktu nie są wydane na pastwę swoich emocji, odruchów zemsty i własnej samotności. Nie jesteśmy sami w najtrudniejszych chwilach — jest z nami Zmartwychwstały — a więc Ten, który zwyciężył śmierć i rozpacz. Nie możemy więc zapominać, że należy odwołać się właśnie i nade wszystko do Jego mocy i obecności. Druga informacja to ta, że kiedyś odpowiedziałem na apel Jezusa w wolności (wolna i nieprzymuszona wola) i ta decyzja była przepełniona radością i nadzieją. Wolność we wspólnocie nie jest rzeczywistością statyczną, lecz „rozwojową” — muszę dokonać głębokiej refleksji, czy dobrym rozwiązaniem jest bolesne poszerzanie w moim sercu przestrzeni wolności, czy też złożenie dymisji (zwrócenie Bogu biletu dającego dostęp do życia).

W przypadkach zaistniałych konfliktów duch Reguły będzie proponował rozjaśnienie trudnej sytuacji przez odwołanie się do rządzącego wspólnotą prawa (w którym miejscu zostało ono przekroczone) — nazwijmy to obiektywizacją sytuacji, czyli próbą wyjścia z mętnego środowiska naszych zranień, przesądów, niemożliwych do spełnienia oczekiwań i przyjęcia na siebie roli ofiary. Jednak prawem powinien rządzić duch — również w tym znaczeniu, że nie wystarczy wymagać i udowadniać przestępstwo lub niedociągnięcie — to prowadzi do okopania się stron.

Warto problem przenieść w wymiar „teologiczny” — czyli odwołać się do „pierwotnej miłości i gorliwości” — tzn. zadać sobie pytanie: tak naprawdę, po co tu przyszedłem i po co żyję z tymi właśnie osobami, dlaczego zobowiązałem się przestrzegać praw wspólnoty? Musimy nazwać rzeczy po imieniu, by wyjść z konfliktu, musimy próbować opisać stan ropiejącego coraz bardziej wspólnego bycia. Łagodność i dyskrecja muszą iść w parze ze stanowczością, gdyż pokusa „przyklepania” problemu zawsze jest wielka — przecież nikt nie lubi trudnych sytuacji. Nie można obyć się bez tak ważnego środka, którym jest napomnienie. Napomnienie nie jest nigdy pouczeniem z pozycji siły — to raczej krzyk ranionej miłości: nie wolno ci tak nas traktować, nie możesz tak z nami postępować! Nie zgadzamy się, abyś pokazywał nam tylko swój bunt, rozgoryczenie i wściekłość!

Ogromną rolę w rozwiązywaniu konfliktu odgrywają według Reguły ludzie z pokaźnym doświadczeniem życia wspólnotowego — to oni stają się mediatorami między stronami, to oni obiektywizują sytuację i przynoszą winnym pocieszenie. Oczywiście należy pamiętać, że wybór takich mediatorów w konflikcie powinien być naprawdę przemyślany i bezstronny.

W Regule ważne miejsce w leczeniu sytuacji konfliktowej zajmuje kara. Kara nie jest zemstą ani odgórnie nałożonym ciężarem — to po pierwsze czas dany na refleksję nad sobą, zmiana przestrzeni (funkcja, otoczenie, gesty) służąca przekonaniu, że to, co dotąd traktowałem jako mi należne, było prawdziwym darem ze strony wspólnoty. Wreszcie jest to środek stymulujący postawę prośby — kara jest jakby sytuacją modelową stworzoną z elementów moich zbuntowanych myśli, pragnień życia „w świętym spokoju” i bez konkurencji. W karze więc niejako smakuję to wszystko, co uprzednio sobie przygotowałem jako stan pożądany. Kara jedynie wyostrza kontury mojej upragnionej separacji i ostatecznie zmusza mnie do prośby — wołania o nawiązanie przerwanych relacji z ludźmi.

Myliłby się ten, kto by sądził, że wszystkie te kroki są, zdaniem Benedykta, środkami niezawodnymi. Ostatecznym środkiem pozostaje dla niego zawsze modlitwa. Zwrócenie się do niego wynika z Benedyktowego postrzegania Kościoła i jego „środków” działania. Środków czasami śmiesznych dla świata, którymi są: zawierzenie Bogu, przerzucenie trosk na Niego i nawrócenie. Takie właśnie „kościelne” rozwiązywanie konfliktów przynosi naprawdę wiele trwałych owoców. Choć oczywiście stale jesteśmy zagrożeni niewiarą, siłowym rozwiązywaniem problemów i strachem przed posądzeniem o naiwność. Na koniec posłuchajmy wietnamskiego kardynała van Thuana i próbujmy odnieść te słowa do sytuacji niszczących życie wspólnoty:

Również i dziś Kościół zmaga się z potężnym Goliatem — złem, które wydaje się niezwyciężone. Stając przed nim, w pierwszym momencie zarówno Kościół, jak i każdy z nas doświadcza silnego wrażenia niemocy. A w świecie nie brakuje tych, którzy czują się w obowiązku wzmacniać jeszcze to wrażenie, mówiąc jak kiedyś Saul: To niemożliwe, byś stawił czoło temu Filistynowi. Na początku Dawid obiera mylną drogę. Ubiera się w zbroję władzy i siły, to znaczy naśladuje sposób obrony świata. Ale paraliżuje to jego działania: Nie potrafię się w tym poruszać, gdyż nie nabrałem wprawy — tak samo Kościół, kiedy ucieka się do sposobów świata. Kościół ma natomiast swą „broń”, za pomocą której może walczyć. I jest to jedyna prawdziwa broń, jaka się liczy. Jedną z nich jest zasada — Dawid mówi: Ty idziesz na mnie z mieczem, dzidą i zakrzywionym nożem, ja zaś idę na ciebie w imię Pana Zastępów, Boga wojsk izraelskich. Inna broń to tylko dodatek.

O konfliktach
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie. W...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze