O ciemnej dolinie
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

Na dnie serca człowieka tworzy się warstwa ciemności składająca się poczucia winy, smutku, nienawiści. Obecność tych ciemności wzmaga w nas ogromne pragnienie ideału, świętości i wewnętrznej perfekcji.

To nie paradoks, że dzieci lubią się bać. Ich kartonowe domki, namioty z narzuconego na krzesła koca, kąciki odseparowane od reszty pokoju kilkoma taboretami — są dla nich prawdziwymi schronami przed wyimaginowanymi smokami, złymi zwierzętami i ludźmi. Dzieci znają także zaklęcia, aby te niebezpieczeństwa oddalić. Wielokrotnie uczestniczyłem w takiej dziecięcej zabawie i muszę przyznać, że dawała mi ona dużo przyjemności. Każdego z nas pociągało to niezwykłe napięcie przed objawieniem się nieznanego i strasznego. Zastanawiałem się potem, czy w ten sposób wyraża się kuszące pragnienie ryzyka, czy może nieuświadomiona jeszcze prawda, że i strach może być pozytywnym stymulatorem naszych działań. Sądzę, że ten „strach na zawołanie” związany był z potrzebą znalezienia w grupie bawiących się oparcia, wspólnoty, był prowokowany świadomością, że takie oparcie zawsze się znajdzie, że jesteśmy w posiadaniu prawdziwego schronu. I że jest ktoś: grupa rówieśników lub pracujący nieopodal rodzic, ktoś, kto potrafi ostatecznie nas uchronić. W zabawach dzieci istnieje ważny moment odczarowania świata przez nie stworzonego — na koniec zabawy często słyszymy: „nie, nie ma żadnych smoków” — gdy dziecko — na przykład — musi przejść do drugiego pokoju. Największym gwarantem bezpieczeństwa jest kochający i obecny w pobliżu rodzic.

Przychodzi jednak naturalnie czas, kiedy wylatujemy z gniazda i rozpoczynamy tzw. samodzielne życie. Często jest ono upragnione, bo nasze dzieciństwo nie było szczęśliwe. Często stanowi dla nas szok, bo spostrzegamy, że świat kieruje się całkiem odmiennymi prawami, niż nam się naiwnie wydawało. Słyszymy też, że możemy liczyć teraz tylko na samych siebie. Smoki zdają się realne, a używane w dzieciństwie zaklęcia nie skutkują. Dostrzegamy także, że na świecie nie istnieją miejsca bezpieczne, a schronienie w swoim małym, „osobistym” świecie nie udaje się z tego prostego powodu, że nie możemy wytrzymać sami ze sobą i pożera nas często ambicja dorównania innym, których bierzemy za wzór.

Realizacja, udane życie, wyścig, zwycięstwo, klęska i zemsta — stają się słowami coraz częściej obecnymi w naszym słowniku. Stwierdzamy nawet z przejęciem, że wyostrzyły się nasze rysy twarzy, stały się bardziej zacięte niż skupione, przygotowane bardziej na atak niż na pocałunek. Używamy innych zaklęć niż w dzieciństwie… Pojawia się często imperatyw: „muszę!” lub przerywnik zaklinający naszą rzeczywistość: „taka jest prawda!”.

Posiadając stworzony przez Boga dom, stoimy pod rynną, uważając przy tym tę sytuację za zemstę losu, Bożą karę lub „normalny układ w pełnym przemocy świecie”, siebie samych zaś za nieszczęśliwych i pozbawionych przez Boga potrzebnych sił do spełnienia Jego obietnic. Bezwiednie też nasiąkamy różnymi lansowanymi przez społeczeństwo „normami szczęścia”, co wcale nie ułatwia powrotu do domu. Wydaje się, że ktoś kładzie na nasze barki ogromny ciężar, który przytłacza nas do ziemi.

To nie wszystko, rany bowiem zadają nam najbliżsi i kochani przez nas ludzie, przyjaciele, którzy przestają się nami zajmować, a ci, którzy byli dla nas autorytetami, wypowiadają o nas niepochlebne opinie. Czujemy, jak bardzo wyraźnie znaleźliśmy się „poza obiegiem”, jesteśmy sami ze wstydliwie skrywaną w nas niemocą i poczuciem głębokiej winy.

Niekiedy te odczucia są tak mocne, że ludzie zaczynają myśleć o samobójstwie, o „stoczeniu się”, chcą przez to ukarać siebie i nadać ostatni sygnał będący wołaniem o ratunek do otaczającego świata. Najczęściej myślą, że „coś z nimi nie w porządku”, że stali się ofiarą własnego szaleństwa. Ogarnia ich wstyd, nie wyobrażają sobie, że mogą zwrócić się do kogoś o pomoc, przedstawić komuś swój stan ducha.

Dziecko oskarża siebie

Jean Vanier pisał kiedyś, że bardzo łatwo jest zranić ludzkie serce, wystarczy brak uwagi, zniecierpliwienie, nieostrożny gest. Kiedy jesteśmy w centrum, w świetle reflektorów, blisko kochającego nas człowieka, wszystko wydaje się łatwe i pełne obietnic na dalsze chwile. Kiedy słabnie zainteresowanie nami, spotyka nas wymówka czy oskarżenie, kochany przez nas człowiek nie ma sił ani czasu na okazanie nam czułości — wydaje nam się, że spadamy w głęboką studnię. Dosłownie wszystko zostaje pozbawione życiowego sensu, a człowiek traci zaufanie do samego siebie.

Kiedy dziecko obdarzane jest obecnością, uwagą oraz pełnymi ciepła i miłości gestami, całe staje się radością i otwartością. Wystarczy, że zmęczeni rodzice zaniedbają któryś z wymienionych elementów i mały człowiek czuje się zraniony i odrzucony, nie umie jednak wyjaśnić, co zaszło między nim a rodzicami. Czuje, że to on jest winny takiego stanu rzeczy.

Vanier zauważa, że niewypowiedziane cierpienie dziecka wiąże się z jego porażającym odkryciem, iż żyją w nim równocześnie dwa intensywne uczucia — miłości i nienawiści — do kochanych osób. Ta niszcząca dziecko tajemnica instaluje się w jego wnętrzu jako ciemność, której się boi, o której nie ma zamiaru nikomu powiedzieć, uważając się za kogoś z gruntu złego, kto zawiódł oczekiwania własnych rodziców.

Ojciec John Bamberger, bliski przyjaciel Mertona, psychiatra, opowiadał nam kiedyś historię chłopca, którego osierocił bardzo młody ojciec. Chłopiec opuścił się w nauce, przestał się odzywać, nie jadł. Okazało się, że czuł się winny tej śmierci. Uważał, że ojciec swoją śmiercią ukarał go za złe zachowanie. Chłopiec nie odpowiadał na żadne pytania o. Johna, dlatego ten wpadł na pomysł, żeby dzielić z nim czas. Wynalazł kuszę i figury średniowiecznych żołnierzy i przez kilka miesięcy, podczas terapii, strzelał do nich razem z chłopcem… Trzeba powiedzieć, że taka metoda o. Johna nie spotkała się z przychylnym przyjęciem innych psychiatrów, lecz to do niego należało zwycięstwo. Podczas kolejnej wizyty chłopiec niespodziewanie przytulił się do niego i wyszedł. Nie wrócił już więcej. Jego matka poinformowała o. Johna, że chłopiec stał się znów radosny, świetnie się uczy i jest ogromnie komunikatywny.

Nasz „świat ukryty”

Często spotykam ludzi, którzy mówią: „mam dość już tego gadania o ranach z dzieciństwa i toksycznych rodzicach. Mój Boże, moi rodzice byli, jacy byli, robili, co mogli, nie byli zawodowymi psychologami i musieli utrzymać gromadkę dzieci”. To prawda, że może zbyt często, by usprawiedliwić siebie i własną agresję, obciążamy winą naszych rodziców. Nazbyt często uważamy, że jesteśmy skazani i naznaczeni przez własne dzieciństwo i że w ten sposób nabywamy prawa do powielania naszej sytuacji, krzywdząc i raniąc innych. Jednak takie niepoważne postawy usankcjonowane przez pop–psychologię nie powinny zamazywać prawdy, że źródłem naszych depresji i chodzenia w „ciemnej dolinie” jest właśnie nasze dzieciństwo. Podążając za refleksją Jeana Vaniera, zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę nad tą rzeczywistością.

Człowiek jest prawdziwą mieszanką dobra i zła, jasności i ciemności, zaufania i strachu, miłości i nienawiści, pisze Vanier. Człowiek broni się przed uznaniem tej prawdy o swoich rodzicach i o sobie samym. Nie wie, że jak inni podlega prawu zranień, które są w życiu rzeczywistością nie do uniknięcia. Swoje mieszane uczucia wobec kochanych osób stara się ukryć w sobie najgłębiej, jak potrafi. Powtórzmy: na dnie serca człowieka tworzy się warstwa ciemności składająca się z poczucia winy, smutku, nienawiści. I ciemności te są jak najbardziej aktywne. Modelują także cechy naszego charakteru i mogą wyjaśnić nasze lęki, gniewy, pragnienie dominacji i inne irracjonalne reakcje. Wydaje się, że obecność tych ciemności wzmaga w nas ogromne pragnienie ideału, świętości i wewnętrznej perfekcji. W sposób najbardziej oczywisty nie zdajemy sobie z tego sprawy. Przeżywamy także okresu pokoju i wyciszenia, ale wystarczy impuls w postaci przykrych wydarzeń i ciemności, a wydostają się na zewnątrz nas, zaczynają przemawiać w imieniu naszego sumienia, choć wcale nim nie są. To wszystko, co wydawało się pogrzebane i zapomniane, odzywa się w depresji.

Jak pisze dalej Vanier, człowiek stara się uciec przed chaosem, który nosi w sobie. Może uciekać — o czym już powiedzieliśmy — w poszukiwanie ideału i świętości, w aktywność zawodową i inne sytuacje pozwalające zapomnieć o sobie. Jednak nie znosi to wcale faktu, z którym tak trudno nam się zgodzić, że w każdym z nas istnieje ciemność gotowa do ofensywy, „świat ukryty” — jak nazywa to Jean Vanier. Przyjąć tę prawdę do wiadomości i potraktować jako nieuniknioną składową naszego życia to jedno. Ucieczka przed ciemnościami niczego nie załatwi, nie ma bowiem takiego miejsca, w którym moglibyśmy czuć się bezpieczni, zresztą nie o to chodzi.

Trzeba zaufać drugiej osobie

Potrzeba nam miłości i przyjaciół, przed którymi będziemy zdolni otworzyć nasze serca: nie możemy bez końca uciekać od naszych ciemności, lecz odważnie trzeba wyjść im na spotkanie, „zagrać na polu przeciwnika”, rozświetlić je i nazwać. Nigdy to nie uda nam się w pojedynkę. Potrzeba drugiego kochającego człowieka. Potrzeba zdrowej, przebaczającej sobie i stającej w prawdzie wspólnoty.

Nie można oczywiście traktować człowieka przygnębionego, owładniętego ciemnościami jako przypadku i udzielać mu dobrych rad, nie tego od nas oczekuje — oczekuje wysłuchania i współczucia, naszej obecności i zrozumienia. Nie jest dobrze, gdy zbyt niecierpliwie czekamy na poprawę takiego stanu. Tu znów trzeba odwołać się do doświadczenia Jeana Vaniera. Radzi on asystować delikatnie w tym bolesnym doświadczeniu drugiego; wydaje się, że taki depresyjny czas człowiek powinien starać się przechodzić bez podejmowania wielkich postanowień, generalnych spowiedzi i życiowych obrachunków, taki czas jest też stanem twórczych pauz, powrotu do bardzo twórczej bezradności, kiedy to do głosu dochodzą wstydliwie skrywane cechy naszego człowieczeństwa i proszą o zaakceptowanie ich roli i ich miejsca w naszym życiu. Nie mam na myśli oczywiście sytuacji, które wymagają interwencji lekarza. Rozświetlenie ciemności przez opowiedzenie swojego stanu i odczuć drugiej, zaufanej osobie, spokojne wysłuchanie tego, co ona ma nam do powiedzenia, wreszcie próba zobaczenia bezpośrednich przyczyn, które sprowokowały taki stan, to ogromne osiągnięcie.

Vanier mówi, że powoli człowiek uczy się mówić „nie” ciemnościom, zaczyna zdawać sobie sprawę z ich roli w duchowym organizmie i umie coraz precyzyjniej odróżnić drogę ciemności od drogi światła. Trzeba jednak dodać, że wybierając taką zaufaną osobę, nie wolno wybierać tym samym kolejnej ucieczki przed problemem. Zdarza się bowiem, że małżonkowie szukają pociechy i zrozumienia poza sobą. W niektórych przypadkach nie ma innego wyjścia, lecz zawsze istnieje niebezpieczeństwo oddalenia się od współmałżonka, przylgnięcia sercem do drugiej osoby.

Przysłowiowym już przypadkiem jest tzw. koleżanka z pracy — samotna, atrakcyjna kobieta mająca dużo wolnego czasu, ogromny zasób współczucia, rozbudzona intelektualnie i artystycznie, subtelnie kokietująca mężczyznę w stanie depresji. Nie osądzając zbyt pochopnie, możemy tylko tyle powiedzieć, że warto podjąć próbę podobnej rozmowy z małżonką… i to w obecności wyspecjalizowanego w takich spotkaniach kapłana. W przypadku kobiety formą takiej ucieczki może być przewodnik duchowy, spowiednik, kolega z klasy lub małżonek przyjaciółki, często podobnie przechodzący kryzysy, dobrze rozumiejący, o co chodzi zwierzającej się osobie, i manifestujący delikatnie swoją opiekuńczość.

Nasze ciemności rozświetla zawsze miłująca nas prawda, nigdy zaś zafałszowanie i spiętrzone ucieczki przed prawdą swojego serca. Nie jest dobrą postawą wieszanie się na kimś — jak się to popularnie mówi w życiu duchowym o osobach, które boją się i nie chcą stanąć na własnych nogach, terroryzując wspólnotę i pojedyncze osoby kolejnymi depresjami. Osoby takie uważają, że wyzdrowienie będzie oznaczało nieuchronny koniec przyjaźni i skierowanie uwagi wspólnoty na inną osobę.

Wychodzenie z pancerza

Pod warstwą ciemności pulsuje nasze życie, życie, którego chciał Bóg, życie, które samo w sobie jest cenne, które jest kochane, dlatego że jest, a nie dlatego, że może się popisać ogromnymi osiągnięciami i oryginalnością. O tym życiu powinniśmy wiedzieć, o tym życiu wspólnota przez swoją dogłębną i radosną akceptację powinna nam powiedzieć. Słowa popularnej piosenki Dobrze, że jesteś nie są sentymentalnym sloganem, ale najgłębszą prawdą o naszym życiu, które nie jest podobne do żadnego innego.

Doświadczenia rozpaczy, depresja są wpisane w nasz rozwój duchowy i należy je traktować jako swego rodzaju zabieg, który przyniesie nam jeszcze więcej życia i mądrości. To — jak mówi Jean Vanier — wezwanie niecierpiące zwłoki do życia z Bogiem i innymi ludźmi. Czas taki przynosi wyzwolenie. Zaprzestajemy bezładnych ucieczek, nie rzucamy się zachłannie na sfery modlitwy i duchowości, by stłumić w nas zły wizerunek swojej osoby, poczucie winy i niskiej wartości samego siebie. Nie spalamy się w obowiązkach i czynnościach, które są ucieczką. Powoli, lecz odważnie wychodzimy z pancerza bardzo po faryzejsku interpretowanych norm, zaczynamy oddychać wolnością. Wolnością Bożą, wolnością bez represyjnych zastrzeżeń, i być może po raz pierwszy stajemy się naprawdę odpowiedzialni za drugich i z przekonania przestrzegamy Bożych przykazań. Przywołam doskonałe zdanie Tomasza Mertona, które u pobożnych i lękliwych, a zniewolonych dusz wywołuje jeszcze dziś drżenie i zgorszenie:

To jest naprawdę cudowne, zbudzić się nagle wśród samotności lasów, popatrzeć w górę na niebo i zobaczyć absolutny nonsens wszystkiego, wraz z namaszczonymi teoriami wygłaszanymi przez zawodowych osłów na temat życia duchowego. Wtedy po prostu wybuchnąć śmiechem i śmiać się, i śmiać, razem z niebem i z drzewami, ponieważ Boga nie ma ani w słowach, ani w systemach, ani w ruchach liturgicznych, ani w „kontemplacji” przez duże K; nie ma Go w ascezie ani w niczym w tym rodzaju, nawet w apostolstwie. Na pewno nie ma Go w książkach. Mimo to mogę je nadal pisać, ale równie dobrze mógłby ktoś z nich robić papierowe samoloty.

O ikonie i królewskim płaszczu

Ikona szczególnie droga dla gdańskiej wspólnoty jest ikoną krzyża z klasztoru trapistów w Tibhirine. Patrzyli na nią przez wiele lat swojego zakonnego życia bracia męczennicy z tego klasztoru zamordowani w maju 1996 roku. Nad głową Chrystusa znajduje się tabliczka z arabskim napisem: „Prawdziwie zmartwychwstał”. Sam Jezus króluje na krzyżu, wyciąga do nas ręce, jest zmartwychwstałym Panem, Zwycięzcą śmierci, piekła i szatana. Ubrany w białą jak śnieg tunikę przypomina chwile z góry Tabor, na której przemienił się wobec uczniów. Wskazuje w ten sposób nasze powołanie. Wyraził je starożytny pisarz znaną formułą: „Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem”.

To życie ukryte w nas promieniuje z niezwykłą siłą i jest najlepszym świadectwem i apostolstwem. Jest już zapowiedzią przyszłego, całkowicie przemienionego życia wiecznego, życia z Bogiem, kontemplacji Jego chwały. Jest znakiem ukrytych w nas przez Boga możliwości, znakiem przynależności do Niego, znakiem synostwa, uczestnictwa w Jego życiu już teraz! Jaśniejąca nadzieja, godowa szata! Białą tunikę Chrystusa na krzyżu z Tibhirine przykrywa szkarłatny płaszcz. Ile ten kolor przynosi biblijnych skojarzeń! U proroka Izajasza jest to intensywny kolor grzechów w sporze z Bogiem, który pragnie wybielić je nad śnieg, zmazać i na nowo ułożyć z człowiekiem przymierze. To sam Bóg usprawiedliwia i chroni człowieka przed nim samym. Jest to płaszcz imperatora, władcy, króla. Jest to również szata wyśmianego i udręczonego Jezusa, ukazywanego przez Piłata ludowi: Ecce Homo!

O czym mówi nam ten płaszcz? Mówi o tym, że walka z ciemnościami i zwątpieniami w nas samych będzie walką ciężką, bolesną i często przypominającą agonię, lecz wyjdziemy z niej zwycięsko, gdyż to Jezus poprzedził nas w tej walce. Mówi nam, że być może do końca życia nie zaleczymy naszych zranień, które będą odzywać się od czasu do czasu i zalewać falą zwątpienia i rozpaczy, że zawsze będziemy podatni na zranienia i wystawieni na odrzucenie. Jednak fakt ten nie będzie miał dla nas już większego znaczenia, gdyż nauczyliśmy się być wolni i kochać samych siebie. Jest to płaszcz królewski, którym już dziś przyodziewa nas Chrystus Król. Nie przyszedł On jednak, aby Mu służono, lecz aby służyć, aby nosić brzemiona innych, aby stać się prawdziwym sługą — niewolnikiem innych. Być najmniejszy, to znaczy pierwszy i wywyższony. Być godny i godność tę czerpać nie z poddania sobie innych, panowania i ironii, ustalonego na wieki miejsca we wspólnocie, ale z radosnego dawania życia innym.

Ikona ta mówi nam nade wszystko o nas: że dla Jezusa każdy z nas jest piękny, wartościowy i ważny. Adorując ten wizerunek Zbawiciela, pomyślmy czasem o męczeńskiej śmierci naszych braci, która dla wielu oznaczała zatracenie, lecz dla wielu innych, i ci stanowią większość, jest zwycięstwem miłości nad ludzkimi ciemnościami. Naśladujmy ich odważnie, naśladując jedni drugich. Nie raz i nie dwa opadną nas jeszcze w naszym życiu ciemności, niewyjaśniony niepokój czy poczucie winy. Życie w naszej nowej wspólnocie również przyniesie wiele okazji do świadomych czy mniej świadomych gestów, które zadadzą innym rany. Powtórzmy raz jeszcze — drogą przezwyciężania wpisanych w życie osobiste, rodzinne, wspólnotowe trudności nie jest nigdy ucieczka, ale odważne stawienie im czoła, rozjaśnienie tego, co ciemne i odbierające nadzieję. Przez nasze powołanie do życia we fraterni jesteśmy wezwani do czasami bardzo trudnego wysiłku: walki o wolność. Jak napisał jeden z trapistów: „Być wystarczająco wolny, by czynić to, co naprawdę chcę czynić, i czynić to, będąc prawdziwie sobą”.

To nie będzie łatwe

Związanie się z fraternią nie jest wstąpieniem w kolejne miłe i bezbolesne związki towarzyskie podlane kościelnym sosem, związki, w których istnieją tematy tabu i sfery ekstremalnie obwarowane prywatnością, związki, w których mógłbym błyszczeć, zajmując uprzywilejowane miejsce krytycznego i ironicznego obserwatora, zazdrosnego o swoje zdanie i poglądy. Przystępując do życia w takiej wspólnocie, godzimy się tym samym i na oczyszczenie naszych uczuć, przekonań, fałszywych miłości, i na trudne pouczenie, które przyniesie nam zdrowie, jak i na wezwanie do życia nadzieją, które nie jest niczym innym, jak mądrym i stanowczym opieraniem się rozpaczy. Na koniec pragnę zacytować zdanie Tomasza Mertona, który tak opisuje powołanie cystersa–trapisty. Doskonale odzwierciedla ono i powołanie do życia we fraterni:

Każdy, kto decyduje się zostać mnichem, wie już z samej natury swego powołania, że wezwany jest przez Boga do trudnej, trwającej całe życie pracy, w której zawsze napotykać będzie udrękę i wielkie ryzyko. Jeśli będzie unikać tej pracy, pod jakimkolwiek pretekstem (nawet pod pretekstem dostosowania się do wewnętrznego rytuału lub ascetycznej obserwancji, która w rzeczywistości nie odpowiada jego wewnętrznym potrzebom), to musi wiedzieć, że nie będzie w pokoju ani z sobą, ani z Bogiem, ponieważ będzie próbował uciszyć najgłębszy imperatyw swego serca.

O ciemnej dolinie
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie. W...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze