Ewangelia według św. Łukasza
Pierwsza nie pozwalała sprzątać w swoim pokoju i szykowała się do wykładów, których miała już nigdy nie wygłosić. Druga widywała na drzewach kajakarki. Trzecia wierzyła, że jest Królewną Śnieżką.
Nie lubiły się, mijały na korytarzu z całą mocą swej ważności, pierwszeństwa w cierpieniu, swojego jeszcze bezapelacyjnego życia. Większego wobec tylu innych, gasnących za ścianą. Tylko obcinanie paznokci sprawiało, że były razem – bezbronne wobec pielęgniarki z nożyczkami, tnącej bezdusznie, apodyktycznie. Wtedy przypominały dzieci wezwane na nieprzyjemny zabieg, uległe i zależne. Nazywane po imieniu, jak gdyby niczego jeszcze nie przeżyły, nikim się jeszcze nie stały, nic nie znaczyły. Kuliły się, gdy ściskała ich dłonie z surową miną. Siedziały bez słowa, sycząc tylko czasem, gdy zawadziła nożyczkami o skórę. Jakby już nie miały na swą obronę życiorysów – ponadosiemdziesięcioletnich, wypełnionych miłością, głodem, wojną, ucieczką, odbudową, smutkiem, chorobą, pracą, rodziną, przyjaźnią.
Teraz, karmione trzy razy dziennie o ustalonych porach, łykające pigułki w wyznaczonych dawkach, przebywające na świeżym powietrzu wobec ściśle określonych wskazań i bez prawa wychodzenia za furtkę, stawały się na powrót dziećmi. Ale dziećmi, którym ktoś zabrał przyszłość. Uwięzionymi w niedołężniejących ciałach i umysłach płatających figle niepamięci. Starzejące się dziewczynki w kwiaciastych piżamach. Nic im nie wolno. Tylko czekać na koniec.
Pani profesor przyjechała kilka dni temu. Po upadku i operacji było jasne, że serdeczność sąsiadów już nie wystarczy. Potrzeba całodobowej opieki, guzika alarmowego przy łóżku, pewności, że ktoś przybiegnie, gwarancji ugaszenia lęku. Książki o muzyce rozdała studentom i bibliotekom, meble wyprzedała. Siedzi teraz przy stoliku w ogrodzie, pisze. Mówi, że szykuje się do wystąpienia w instytucie. Ma jeszcze w sobie tę zaciekłość ludzi na pewno żywych, którym zależy na każdym dniu. Nie rozmawia z innymi pensjonariuszami, nie jest ciekawa gasnących sylwetek, które najwyraźniej znalazły się już po drugiej stronie, ich ciała tylko symulują obecność. Ją odróżnia od nich wszystko: trzeźwy umysł, ambicja, czerwone korale tuż nad okrągłym dekoltem sukienki.
Trzy miesiące – tyle obstawiały pielęgniarki. Najwyżej trzy miesiące, zanim i ona zacznie wychodzić do ogrodu w kwiaciastej piżamie, zapomni o koralach. Potem odmówi spacerów, ruszać się będzie już tylko na posiłki, w stołówce skrzywi się na widok sąsiadki z postępującym niedowładem lewej ręki. Wreszcie przestanie wstawać z łóżka. Wtedy pielęgniarki uchylą drzwi jej pokoju – żeby odgłosy życia wpadały z korytarza, żeby nie zostawić jej sam na sam z ciszą, której od tygodni nie przerwała ani słowem.
Uśmiechała się dużo, patrząc na sufity i ściany – były ekranami jej wyobraźni. Widywała tam rzeczy niemożliwe, fantastycznie zmyślone. Kajakarki na gałęziach drzew, ubrane w granatowe czepki. Mnichów w zielonych kapturach. Maleńkie pajączki. Nocą też – mówiła do nich, śmiała się. Zawsze zaciekawiona wyciągała ręce, chciała ich dosięgnąć, dołączyć do zabawy. Sąsiadki z pokojów obok skarżyły się na jęki i hałasy, żądały przeniesienia, usypiania, zdecydowanej reakcji. Różnicowanie na bliższych końca i oddalonych od kresu jest podstawową regułą domu, wszyscy pensjonariusze dzielą świat na „żywe ja” i „onych”, przynależnych strefie cienia.
Najdłużej po jasnej stronie trzymała się Królewna Śnieżka. Wprowadziła się tu o jakieś 25 lat za wcześnie, ze strachu. Widziała raz śmierć długą, bolesną, asystowała przy niej. Wolała się zabezpieczyć. Na wszelki wypadek wcześniej wykupić lepszy finał. Jako jedyna mogła wychodzić za furtkę. I miała samochód, którym jeździła do miasta. Urządziła swój pokój jak prawdziwy dom: z antycznym sekretarzykiem, rzeźbioną szafą, etażerką i biblioteczką, w której trzymała ilustrowaną odręcznie Królewnę Śnieżkę – skarb z dzieciństwa. Inni przywozili tylko fotel, stolik, lampkę. To, co w czekaniu niezbędne. A u niej: srebrne łyżeczki, nawet porcelana. Dla gości, których miewała coraz rzadziej. Dla godności, której ubywało z każdym dniem. Mówiła, że budzi się wciąż z ochotą, ale już bez sił.
W niedziele ubierali się odświętnie. Po pierwsze na mszę, odprawianą w kaplicy, bo mało kto dałby radę wdrapać się po skarpie do kościoła. Po drugie na popołudnie, gdy jak uroczysta reprezentacja siadali na ławkach przed domem, na wprost furtki. Nie do wszystkich przychodziły rodziny i przyjaciele. Do mniejszości. Tylko inżynier, który kiedyś latał w przestworzach, miał przywilej jadania z rodziną co wieczór. Reszta żyła od niedzieli do niedzieli, z nadzieją odwiedzin, połączenia z opowieścią inną niż własna, coraz bardziej jednostajna, zanikająca. Wpatrywali się w furtkę z fantazją, że jakaś serdeczna ręka zabierze ich z powrotem. Siedzieli, dopóki słońce nie zaszło za las, póki nie wygonił ich chłód.
Podobno nie czuli bólu. Pielęgniarki dbały, by ich od tego uwolnić. I żeby zapewnić sen – każdemu, co wieczór, w pigułce. Tylko na niedzielne czekanie nie było lekarstwa.
Oceń