„Nie trzeba wam relikwii”
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

W noc poprzedzającą rzeź klasztoru, błogosławiony przeor Sadok, otoczony pobożną gromadką braci, przebywał w kościele św. Jakuba w Sandomierzu, aby odśpiewać jutrznię. Zgodnie z pradawnym zwyczajem zakonnym, brat nowicjusz przystąpił do odczytania listy męczenników, która przypadała na następny dzień. Nagle widzi wypisane złotymi okrągłymi zgłoskami takie oto słowa: „W Sandomierzu, męczeństwo czterdziestu dziewięciu męczenników”. Ogarnęła go wątpliwość: przeczytać czy pominąć milczeniem? Odrzucił wszakże lęk i dźwięcznym, choć drżącym głosem odśpiewał złotą zapowiedź.
Zdumiał się Sadok niesłychanym czytaniem, a pozostali bracia zesztywnieli, słysząc wyjąkaną, niemogącą wyjść z gardła, ale przecież zrozumiałą zapowiedź nowicjusza. Przeor pragnie zobaczyć czytanie, tak samo pozostali, niezmiernie przestraszeni zakonnicy. Nowicjusz podaje księgę, wszakże złote litery, które mówiły o Sandomierzu, zniknęły.

(…) Bracia, ożywieni zapowiedzią z nieba, cały czas, który im pozostał, poświęcili przygotowaniom na przyjście Wielkiego Boga. Wzdychali z głębi serca: „Ach, kiedy nadejdzie ta upragniona godzina, aby nas zabrać ziemi i oddać niebu? Szczęśliwi jesteśmy i słodkie te miecze, które nas zaniosą do wspólnoty duchów błogosławionych. Najsłodszy Jezu oraz Słodka Nadziejo Wzdychających, Maryjo, kiedyż się to stanie? Pozabijają nas czy może pozostawią bez szkody? Biada nam, bo nasze przebywanie na tej ziemi się przedłuża”.

Zaświeciło im wreszcie upragnione słońce i nadszedł dzień, w którym miały się rozwiązać ziemskie więzy, aby mogli opuścić ten padół. Okrutni Scytowie przeprawili się przez Wisłę i zaczęli pustoszyć Sandomierz. Część ich — a byli to wyjątkowi okrutnicy — wpadła do kościoła św. Jakuba. Krwawe te bestie zastają pasterza Sadoka wraz z pobożną owczarnią braci na środku kościoła, jak Matce Miłosierdzia śpiewali słodko na swój zgon pieśń „Witaj Królowo”. Z barbarzyńskim okrucieństwem pozabijali wszystkich, bez żadnej różnicy.

Przerwaną przez śmierć pieśń Bogurodzicy Dziewicy śpiewają dalej, idąc do nieba, a ich głosy zlewają się z sobą tak słodko, że głosy śmiertelników nigdy nie potrafiłyby tak zaśpiewać. Słysząc to jeden brat, który się ukrył na strychu kościoła, natychmiast zeskoczył, oddał się na zabicie mieczem okrutnych Scytów i przyłączył się do braci idących do nieba, którzy śpiewali Twoją pieśń, o Najświętsza Dziewico!

Martyres czy strastotierpcy

Tyle legenda. Podczas prac badawczych przeprowadzonych w 1959 roku na terenie klasztoru św. Jakuba w Sandomierzu odnaleziono groby ze szkieletami i leżącymi obok nich czaszkami. Potwierdziło to domniemania, iż zakonnicy ponieśli śmierć przez obcięcie głowy. Historycy podają różną liczbę zamordowanych braci — Długosz mówi o 46 zabitych, większość wspomina o 49, choć niektórzy naliczyli 50.

Pozostała jednak piękna tradycja, że bracia czekają na tego pięćdziesiątego. Wydaje się, że historia już go odnalazła. Oddajmy głos Jackowi Woronieckiemu: „Wielkie wrażenie zrobiła na wszystkich śmierć o. Augustyna Rogali, której data niestety nie jest podana, jednak po 1657 r. Był to staruszek, który już od dawna nie mógł Mszy św. odprawiać. Pewnego dnia, mając przeczucie, że śmierć się zbliża, poszedł do ołtarza i ledwo minęła godzina, został zamordowany przez Kozaków, którzy się zapędzili pod Sandomierz i wpadli do św. Jakuba”. Dziewiętnastowieczny historyk, Sadok Barącz dodaje, iż stało się to „w sam dzień Wielkanocy”.

Jacek Woroniecki pisze, że „w tragedii sandomierskiej nie było męczeństwa w ścisłym tego słowa znaczeniu, tj. śmierci poniesionej za wiarę, takie jest bowiem pierwotne znaczenie greckiego terminu martyres — świadkowie. (…) Tatarzy, z których rąk [dominikanie] ponieśli śmierć, byli naówczas poganami i nie z nienawiści do wiary mordowali ludność podbitych krajów. (…) Hagiografia rosyjska posiada dla ofiar takich zabójstw osobną nazwę: strastotierpcy. [Czyli ci], którzy niegodziwą śmierć przyjęli z prawdziwym poddaniem się woli Bożej i wnet zaczęli się cieszyć kultem wśród wiernych”.

Za wstawiennictwem męczenników wypraszano rozmaite łaski. Protokoły zeznań świadków wspominają na przykład trzydziestotrzyletnią Zofię Tarnowską z Dąbrowicy, która wymodliła uzdrowienie dla siebie i swojego sześcioletniego synka, Michała. Do rozszerzenia kultu przyczynili się flisacy pływający Wisłą. Ludzie mieszkający w pobliżu klasztoru często opowiadali o widzianym przez nich w nocy świetle w kościele. Niektórzy słyszeli nocne modlitwy i śpiewy, a „jakiś Szwed zakwaterowany w klasztorze widzi[ał] z jego okien liczny szereg białych postaci w chórze, podczas gdy u św. Jakuba było tylko czterech czy pięciu ojców”.

Kult męczenników w dwudziestoleciu międzywojennym był żywy na całym świecie. Ich imiona nadawano bardzo często. „Znany egzegeta sekretarz Komisji Biblijnej w Rzymie O. Vosté z prowincji belgijskiej otrzymał imię Jakuba mistrza nowicjuszów w Sandomierzu, podobnie jeden z wybitniejszych teologów prowincji maltańskiej nosi imię Daniela”. Gdy o. Jacek Woroniecki zapytał, „skąd wzięto mu to imię, zdziwił się, że nie wie, wszak nosił je jeden z męczenników sandomierskich, jeszcze nowicjusz i zapewne konwers”.

Dlaczego Sandomierz?

Kościół św. Jakuba jest dla dominikanów ważnym miejscem nie tylko ze względu na męczenników. Przebywał tu święty Jacek — pierwszy polski dominikanin. W kościele zachowała się kaplica pod jego wezwaniem. Według legendy powstała ona na miejscu celi świętego. Do Sandomierza przywędrował także błogosławiony Czesław. Jak głosi tradycja, ci dwaj wraz z błogosławionym Sadokiem otrzymali habit zakonny z rąk świętego Dominika. Jedni mówią, że przeor sandomierski, Sadok, był Chorwatem, inni — że Polakiem. S. Barącz twierdzi, iż był to człowiek „mający wielką wziętość z przyczyny niepospolitej cnoty”. W 1221 roku został wysłany na krańce świata — „do Kumanów dla opowiadania wiary chrześcijańskiej”.

Prowincjał, o. Maciej Zięba, i przyszły przełożony sandomierskiego klasztoru, o. Andrzej Konopka, podkreślając znaczenie Sandomierza, pisali w liście zapraszającym na uroczystości: „Klasztor św. Jakuba w Sandomierzu jest dla nas miejscem szczególnie drogim, bo krew błogosławionego Sadoka i czterdziestu dziewięciu braci jest świadectwem wiary pierwszego pokolenia polskich dominikanów, którzy ofiarą ze swego życia uświęcili to miejsce. Przez wiele lat, obchodząc liturgiczne wspomnienie męczenników sandomierskich, każdy z nas powracał myślą do tego miejsca, przypominając sobie ów zabytek dominikańskiej architektury oraz piękno Starego Miasta. Opatrzność sprawiła, że tegoroczna uroczystość liturgiczna będzie połączona z powrotem dominikanów do Sandomierza”.

„Krew męczenników wołała o swoich”

Na miejsce dojechaliśmy wieczorem, w wigilię święta. Ujrzeliśmy położone na skarpie miejsce mające w sobie, prócz naturalnego uroku, tajemniczy spokój. W romańskiej świątyni jeszcze trwały przygotowania do uroczystości. O. Maciej — przeor tarnobrzeski — przyjął rolę gospodarza i oprowadzał nas po kościele. Zajrzeliśmy do kaplicy męczenników. Ściany zdobią malowidła ze scenami ostatnich chwil życia zamordowanych braci. Przed secesyjną kaplicą Matki Bożej Różańcowej na ścianie z czerwonej cegły wisi ogromny różaniec. Dowiadujemy się, że mimo tak długiej nieobecności zakonników, bractwo różańcowe działało tu cały czas.

Na uroczystości przyjechali bracia i ojcowie, dla których powrót dominikanów do Sandomierza był szczególnie ważny. Przybyli więc ci najstarsi: dziewięćdziesięcioletni o. Feliks Bednarski, osiemdziesięcioparoletni br. Wilhelm Paściak. Ten przyjazd kosztował ich wiele sił. Był o. Kalikst Suszyło — sandomierzanin, który całe zakonne życie modlił się o powrót dominikanów na to miejsce. To on przez dziesięciolecia opowiadał braciom nowicjuszom o Sandomierzu, o opuszczonym klasztorze, przypominał o tym, że „krew męczenników wołała o swoich”. Sam, mając siedemdziesiąt parę lat, pojechał na Ukrainę, do Czortkowa — miejsca również uświęconego męczeńską krwią zamordowanych w 1941 roku dominikanów. Gdy Bracia Kaznodzieje w 1946 roku opuszczali Ukrainę, „Byli przekonani — pisał o. Brunon Mazur, archiwista dominikański — że kiedyś tam wrócą. Będą o to wołać pozostawieni w Czortkowie męczennicy”. Doczekali się.

Doczekali się również ci z Sandomierza. Dominikanie po wielu latach starań powrócili na tę ziemię dzięki zabiegom o. Macieja Zięby i życzliwości biskupa Wacława Świerzawskiego, a przede wszystkim dzięki modlitwie starszych współbraci. — Możliwość powrotu była wielkim darem na rok jubileuszowy — mówi o. Andrzej Konopka.

„Bądźcie synami nadziei”

Nazajutrz, 2 czerwca, w sandomierskiej katedrze p. w. Narodzenia Najświętszej Panny Maryi rozpoczynają się uroczystości. Przyjechaliśmy chwilę wcześniej. Mogłam przyjrzeć się temu miejscu, które pamięta jeszcze czasy Kazimierza Wielkiego. To on postawił tu gotycką świątynię z czerwonej cegły. Wpadające do kościoła promienie słońca wypełniały wszystkie trzy nawy, sprawiając wrażenie, że celowo oświetlają poszczególne elementy wnętrza. Uwagę przyciąga dwanaście płócien. Każde z nich ma wypisaną nazwę jednego z miesięcy roku. Malowidła te, pędzla Karola de Prevot osiadłego w Sandomierzu w XVII wieku, w bardzo naturalistyczny sposób przedstawiają męczeństwa, które miały miejsce na przestrzeni wieków. Widok to przerażający: jedni są wbijani na pal, drudzy obdzierani ze skóry, są i krzyżowani; któryś z męczenników niesie w dłoniach swoją obciętą głowę. Nie sposób zapomnieć, iż jest się w mieście męczenników.

W wypełnionej po brzegi katedrze Mszę św. koncelebruje ks. biskup Wacław Świerzawski i liczne grono kapłanów. — Bądźcie synami nadziei, wy, synowie św. Dominika, zwani ustami Słowa (…) przyszliście dopełnić liczby towarzyszy błogosławionego Sadoka — prosi biskup w kazaniu.

Witajcie w domu!

Po Mszy uformowała się uroczysta procesja. Na początku szli klerycy w białych albach, księża diecezjalni, bracia, ojcowie, kapituła sandomierska, siostry zakonne. Pośrodku kroczył prałat niosący relikwie bł. Wincentego Kadłubka, przeor krakowski trzymał w dłoniach relikwie św. Jacka, a wrocławski — bł. Czesława. Za nimi podążali biskup i prowincjał. Powoli wychodziliśmy z katedry, śpiewając Litanię do błogosławionych męczenników sandomierskich. Prostota melodii dodawała powagi. Imiennie wzywaliśmy każdego z zamordowanych, aby wstawiali się za nami. Ich imiona pochodzą z siedemnastowiecznej tradycji, gdy próbowano ustalić fakty, znaleźć imiona…

Tuż za bramą stoją mężczyźni, trzymając duży transparent: „Witajcie w domu! W Sandomierzu po 137 latach! 1864–2001. Szczęść Boże”.

Dominikanie zostali wyrzuceni ze swego klasztoru po powstaniu styczniowym, choć — jak mówi prof. H. Gapski — „nie byli aktywni ani przed, ani w powstaniu”. Car wydał ukaz mówiący o „reformie zakonu”, jego konsekwencją było wywiezienie braci 27 listopada 1864 roku do Klimontowa.

Od katedry, nad wąwozem, przez wąską, kamienną ulicę Staromiejską wiła się i falowała różnokolorowa wstęga ludzi. Brzmiała piękna, średniowieczna sekwencja do świętego Dominika opisująca w poetycki sposób najważniejsze wydarzenia z jego życia. Wrażenie podniosłości potęgowały równe uderzenia bębna.

Szłam wraz z sandomierzankami i sandomierzanami. Ci ludzie naprawdę się cieszyli z powrotu dawnych mieszkańców św. Jakuba. To też było ich święto. Dlaczego? Przecież nie wiedzą, kto do nich przyszedł, nie znają swoich przyszłych duszpasterzy. Starsze panie co chwilę się zachwycały: „Jak oni pięknie śpiewają!”, „Jakie mają piękne głosy!”. Z podziwem patrzyłam na te kobiety, jak pełne wewnętrznej młodości, dziarsko, wsparte laskami, najpierw pokonywały strome zejście, a następnie wspinały się po nierównych kocich łbach do dominikańskiego kościoła. Przed wejściem znów pojawił się transparent sprzed katedry. Sandomierzanie przenieśli go tylko sobie znaną drogą.

Przyszliśmy

Przed św. Jakubem klerycy utworzyli biały szpaler. Przez niego księża niosący relikwie zeszli do kościoła po kamiennych schodach przez dwudzielny portal — jedną z największych ozdób świątyni. Tak dokonał się symboliczny powrót. Ci, którzy przywędrowali tu przed wiekami, dziś na nowo stanęli na tej ziemi, weszli pod swój dach. Za nimi podążyła reszta wiernych.

Przekroczenie progu świątyni było momentem niezwykle radosnym. Cóż się zmieniło? Niektórzy z nas przecież nieraz tu bywali. „Krew przyzywała i przyszliśmy” — mówił prowincjał o. Maciej Zięba. Na koniec zabrzmiało głośne Te Deum.

Klucze do siebie

Biskup Świerzawski, przekazując ojcu prowincjałowi klucze do świątyni, powiedział: „Tak jak odeszliście i przyszliście, tak mając przed oczami symbol kluczy, otwierajcie i zamykajcie, uczcie się prawdy i przepowiadajcie prawdę, głoście prawdę”. O. Maciej Zięba oddał klucze w ręce przeora, o. Andrzeja Konopki. Uroczystość zakończyła się błogosławieństwem relikwiami świętego Jacka.

Cieć Pana Boga

W zakrystii spotkałam przeora. Ojciec Andrzej gospodarskim okiem doglądał, czy wszystko jest jak należy. Przyjechał do Sandomierza 9 maja, w dzień Matki Bożej opiekunki zakonu, zamieszkał w celi na końcu korytarza. Na miejscu nie było jeszcze nic, spał na materacu, mając ze sobą tylko niezbędne rzeczy. Jego zadaniem było dokończenie spraw związanych z przekazaniem kościoła i przygotowanie uroczystości. Mówi o swojej posłudze: „Jestem tutaj cieciem Pana Boga. Moim zadaniem jest, jak powiedział ksiądz biskup, »otwierać i zamykać«. Mam otwierać ludzkie serca, być przede wszystkim dla tych, którym trudno do kościoła trafić. Cały dzień spędzam tu, w kościele. To miejsce ma być dla ludzi, mamy im służyć, dlatego plany duszpasterskie będą dostosowane do nich. W niedzielę zapraszamy na spacerowe »szesnastki« tych, którzy zawitają w te okolice, a młodzież zachęcamy do wspólnego tworzenia liturgii o 19.00. Nasze duszpasterstwo jest przede wszystkim dla nich. W przyszłości chcielibyśmy na tym miejscu odbudować dawny klasztor — dziś pozostało tylko jedno skrzydło. Będzie tu także dom rekolekcyjny”.

Oblężenie

Całą grupą podążyliśmy w kierunku ogrodu klasztornego. Usiedliśmy na trawie, spoglądając to na zamek, to na pozostały fragment klasztoru i kościół. Urzeczeni widokiem Starego Miasta, postanowiliśmy zejść ze wzgórza i wspiąć się w kierunku pięknych domów i malutkich uliczek. Gdziekolwiek się spojrzało, można było zobaczyć braci w białych habitach spacerujących wraz z rodzinami, przyjaciółmi. Istne oblężenie. Z każdego rogu słychać było śmiechy i radosne opowieści.

Niektórzy bracia mieli na habitach czerwone pasy. Widziałam je po raz pierwszy. Wcześniej wyobrażałam je sobie jako sznury w purpurowym kolorze. To były grube, tkane pasy koloru krwi. Podobno ostatni raz dostał takie nowicjat pod koniec lat sześćdziesiątych. Bracia, którzy je dziś nosili, byli na pewno młodsi.

W Domu św. Józefa odbyła się sesja poświęcona historii dominikanów w Sandomierzu. Po niej zaszliśmy na wzgórze świętojakubskie, teraz już innym okiem spoglądając na tę romańską budowlę, najstarszy zachowany kościół dominikański w Polsce. Od brata Juliusza Gałkowskiego dowiedzieliśmy się, że „jest doskonałym przykładem kształtowania się stylu dominikańskiego w architekturze”. Wcześniej „Bracia Kaznodzieje obejmowali zazwyczaj darowane im, już wybudowane świątynie, nie przywiązując większej wagi do budownictwa i jego zasad. W tym pierwszym okresie nie określono zasad wyglądu architektury dominikańskiej. W pierwszych konstytucjach nadanych jeszcze przez świętego ojca Dominika w roku 1220 wymagano od kaznodziejów, by ich domy były »niskie i o pospolitym wyglądzie«. Zresztą, za życia założyciela zakonu nie wybudowano żadnego kościoła. Ojciec Dominik zmarł w 1221 roku”. Braciom nie było wolno budować z kamienia. Używali cegły. U św. Jakuba możemy podziwiać różnorodne ceramiczne detale z wypalanej cegły, pokryte glazurą o wyszukanych wzorach.

Noc i poranek

O 20.00 rozpoczęła się noc czuwania. To pierwsza taka noc wigilii Zesłania Ducha Świętego w tym miejscu, u stóp męczenników. W liturgię wprowadzał ks. abp Józef Życiński, mówiąc o działaniu Ducha Świętego. Odmówiliśmy nieszpory. Adoracja przeplatała się ze śpiewem i przypominaniem kolejnych darów Ducha Świętego. Około godziny 3 rozpoczęła się Msza św. kończąca nocne czuwanie.

W niedzielny poranek, już o 9.15, dziesięciu dominikańskich neoprezbiterów odprawiło w sandomierskim kościele Mszę prymicyjną.

Opowieści Pani Rozalii

Po Mszy o. Wojciech niecierpliwie czekał, aż pożegnamy się ze wszystkimi. O obejrzeniu pokazów średniowiecznych zwyczajów przygotowanych przez Bractwo Rycerskie od św. Jakuba nawet nie było co marzyć. Już prawie wsiadaliśmy do samochodu, gdy zaczepiła nas pani Rozalia. Była piękną, elegancką — jak się później okazało, osiemdziesięciosiedmioletnią — kobietą.

— Patrzcie państwo — mówi, wskazując na rosnące za murem kościelnym lipy. — Mój dziadek dowiedział się od swojego ojca, że te drzewa posadził wokół kościoła św. Jacek. Posadził je korzeniami do góry i wszystkie wyrosły! Podobno był tu wspaniały ogród, w którym Jacek zaszczepił orzechy włoskie. Ich owoce skutecznie służyły sandomierzanom w różnych chorobach. Były duże i miały bardzo delikatną skorupkę. Do dziś zwane są w Sandomierzu „jackami”.

O. Wojciech niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, już zaczynał się żegnać z naszą miłą rozmówczynią, gdy ona rozpoczęła kolejną opowieść.

— Wiecie państwo, gdy Tatarzy napadli na klasztor, uciekł od nich byk i na naszej Krakówce rogami wyrył słowa Salve Regina. Miejsce, w którym się to stało, do dziś jest tak nazywane. Podobno papież Pius V poprosił przybyłych do Rzymu po relikwie Polaków o garść ziemi sandomierskiej. Gdy mu ją przywieziono, ścisnął ją w ręku, a z niej, jak z gąbki, popłynęła krew. Papież, widząc to, powiedział: — Wasza ziemia opływa krwią, macie tak wielu męczenników, że nie trzeba wam relikwii.

Kątem oka spoglądałam na ojca Wojciecha. Z jednej strony słuchał, a z drugiej widać było, że jest już gdzie indziej — spieszył się do swojego klasztoru na wyznaczoną spowiedź… Zauważyła to także pani Rozalia…

Tak rozdarci między przeszłością a przyszłością, pojechaliśmy z nadzieją, że znajdziemy kiedyś czas na to, aby posłuchać jeszcze innych legend opowiedzianych przez starszą, elegancką panią Rozalię.

Podczas pisania tekstu korzystałam z następujących źródeł:
Sadok Barącz, Rys Zakonu Kaznodziejskiego w Polsce, Lwów 1861, t. 1, s. 110–115; t. 2, s. 327–329.
Abraham Bzowski, Propago D. Hyacinthi, przeł. Jacek Salij OP, w: Legendy dominikańskie, Poznań 1985, s. 91–92.
Zofia Gołubiewowa, Kościół dominikański p. w. św. Jakuba w Sandomierzu w XIII stuleciu i jego dekoracja architektoniczna, w: Studia nad historią dominikanów w Polsce 1222–1972, Warszawa 1975, s. 10–196.
Zygmunt Mazur, Prawda o zbrodni w Czortkowie, „W drodze” 11–12/1989, s. 52–62.
Jacek Woroniecki, Poszukiwania w sprawie kultu męczenników sandomierskich, [maszynopis], s. 1–10.

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze