Już pierwsze zdania książki Timothy’ego Snydera przykuwają uwagę. „Być może w 2010 roku zaszło coś więcej, niż sądziliśmy. Być może kaskada zdarzeń dzielących katastrofę smoleńską od prezydentury Trumpa była erą transformacji, którą przeoczyliśmy. Być może prześlizgujemy się z jednej wizji czasu w drugą, gdyż nie dostrzegamy, jak kształtuje nas historia i jak my sami kształtujemy historię”. Snyder w Drodze do niewolności bije na alarm: po doświadczeniu totalitaryzmów zbyt pospiesznie zadęliśmy w tryumfalne trąby, obwieszczając czas praw człowieka i pokoju. Kolejne formy zniewolenia czają się u naszych bram, a my stoimy bezradni, niewiele rozumiejąc z tego, co się dzieje wokół nas. Gdzie szukać klucza do zrozumienia współczesnego świata? Tam, gdzie był on zawsze: w historii jako nauczycielce życia. Współczesne myślenie jest jednak całkowicie ahistoryczne. Miotając się pomiędzy nieuchronnością (musi być tak, jak jest, i nie ma się co temu dziwić) a wiecznością (naród cyklicznie przeżywa wielkie tragedie swej historii), nie jesteśmy w stanie wyciągnąć wniosków z rozgrywających się na naszych oczach wydarzeń. Jak to się stało, że zawiązaliśmy sobie przepaski na oczach?
ZSRR 2.0
Za wcześnie ogłoszono koniec historii, jak pisał w swoim głośnym eseju Francis Fukuyama. Upadek imperium sowieckiego w 1991 roku interpretowano jako ostateczny zmierzch zimnej wojny. Wierzono, że na całym świecie zapanuje demokracja, wolny rynek, a prawa człowieka będą już zawsze przestrzegane. Że skoro upadło „imperium zła”, to wszyscy podążą drogą szczęśliwości wskazaną przez Zachód. Jelcynowski karnawał wolności z lat dziewięćdziesiątych rozczarował Rosjan. Realne zderzenie się z państwem dopiero co odzyskanym przez obywateli – z faktycznym stanem gospodarki, ze zbrodniami dokonanymi przez system stalinowski, z ujawnieniem hańbiących czynów Armii Czerwonej – spowodowało, że większość Rosjan nie rozpoznawała swego państwa. Nie było ono ich dawną Rosją. Ta nowa Rosja to jakiś karykaturalny twór, z którego Europa szydzi; ta dawna to imperium, przed którym wszyscy drżą. Po Jelcynie pojawił się Putin, który głosił Rosję wielką, rozciągającą się od Władywostoku do Lizbony. Europa uśmiechała się z wyższością. Zabrakło przenikliwości, by dostrzec, że w rzeczywistości imperium sowieckie nie rozpadło się, a jedynie potknęło. Dostało zadyszki, ale nie sczezło ostatecznie. Nie odłączyły się przecież od Rosji ani Kaukaz, ani Kałmucja, nawet nie Buriacja i nie Jakucja. Gdy Zachód zaprzątnięty był troską, aby arsenał atomowy dawnego Sojuza ni
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 5000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń