Joachim Badeni OP ze współbratem
fot. Maciej Chanaka OP
Oferta specjalna -25%

Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga

3 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 45,90 PLN
Wyczyść

Widząc entuzjazm braci studentów, głośno się zastanawiał, jak to możliwe, że po święceniach „z kleryka staje się kler”. Czy te oleje święte mają coś takiego w sobie, że zmieniają nawet zachowanie człowieka? – pytał.

O ojcu Joachimie Badenim można opowiadać tak: jego inteligencja połączona z wyjątkowym poczuciem humoru sprawiały, że niektórzy współbracia traktowali go z dystansem. Pamiętam, jak pewien dominikanin głośno wyrażał swoją dezaprobatę dla „mitomańskich opowieści”. – No bo jak to możliwe – dostojnie cedził słowa – by beretem nałożonym na peryskop zatopić łódź podwodną?

Czy to nie ujma dla świętej teologii, mówienie o tym, że w niebie będzie morze coca-coli, po którym można pływać i pić ją w nieskończoność? Czy zdrowy na umyśle człowiek mógłby przekroczyć koło podbiegunowe, jadąc na rowerze i zahaczając o nie kołem? A może Badeni ma na starość omamy? Opowiada ludziom, jak dzidą zabił wawelskiego smoka, zbliżając się do jamy z okrzykiem: „Głupi, głupi smok”. A że „smok tego nie lubi”, więc wyszedł z jamy z rykiem, nadziewając się na kilkumetrową broń dominikanina.

Do legendy przeszła opowieść o tym, jak spotykając na klasztornym korytarzu zacnego i świątobliwego brata, emerytowanego profesora, cierpiącego na zaniki pamięci, o. Joachim głośno się przedstawił:
– Jestem ojciec Alojzy Dupa, przyjechałem z Australii, miło poznać, miło poznać.
– Mnie również miło poznać. To ja ojca z przyjemnością oprowadzę po naszym klasztorze – wyjaśnił zakonnik, choć z o. Badenim mieszkał w Krakowie od co najmniej kilkunastu lat. Innym razem owego brata zapraszał do Myślenic, aby obejrzeć dinozaury.

Swoją ironią w przebiegły sposób rozbijał napompowane balony pobożności czy niezdrowego mędrkowania. Z błyskiem w oku wspominał pewną rozmowę, podczas której jeden z braci opowiadał o swojej intelektualnej pracy. Chwalił się, jak wiele mądrych książek z zakresu filozofii i teologii teraz czyta, wspominał o doktoracie i dalszej naukowej karierze.
– Świetnie, świetnie! – wtrącił o. Joachim. – Jestem już niemłody, ale wiem, że doktorat to w Kościele potrzebna rzecz. Jak myślicie, czy lepiej być doktorem Kościoła czy doktorem teologii?

Nastała cisza, nikt z braci nie wiedział, w którą stronę pójdzie dalej wywód.
– Bo ja myślę, że chyba lepiej doktorem teologii, kariera stoi w Kościele otworem – zakończył dominikanin.
Był smakoszem piwa, o czym wiedzieli wszyscy bracia. Mając problemy z nerkami, prosił o przyniesienie butelki złotego trunku: – Tylko, żeby nikt brata nie widział, bo to przeszkodzi mojej kanonizacji – mówił „szeptem” na ucho.

Innym razem, wracając krakowskimi Plantami, zauważył przed sobą człowieka. – Biała koszula, brzuszek, okulary – byłem pewny, że to o. Jerzy Bakalarz, który był naszym zakonnym infirmarzem (pielęgniarzem) – mówił. Rzucił się więc na niego z krzykiem: – Jestem niewidomy, proszę o pomoc! Niestety ów człowiek nie był o. Jerzym, więc uciekł przerażony, zdoławszy wykrztusić: – Nie znam Krakowa. Proszę mnie zostawić, nie znam Krakowa!

Po pogrzebie o. generała Adama Studzińskiego, z pocztami sztandarowymi, odznaczeniami, przemowami, reprezentacją kompanii honorowej, stwierdził: – Na moim pogrzebie też ma być jeden ułan – na rowerze.

Kiedy dostał w spadku spore pieniądze, głośno się zastanawiał: – Bracie, a może by tak pójść z klasztoru, kupić sobie dom, znaleźć jakąś samotną wdowę… Miał wówczas dziewięćdziesiąt trzy lata. A w oczach pojawiał się ten charakterystyczny błysk.

Takich historii przytoczyć można jeszcze sporo. I cóż z tego, że niektóre z nich mogą być wymyślone przez samego opowiadającego?

Ja wolę ojca Joachima Badeniego wspominać inaczej. Miał cudowne niebieskie oczy, które zapalały się, ilekroć mówił o Panu Bogu. Posiadł niezwykły dar empatii i pocieszania innych. Poznałem go na trzecim roku dominikańskich studiów w Krakowie. Nad ojcem Joachimem unosiła się aura mistyka, co – przyznam – bardzo onieśmielało. Bo niby o czym mógłby z nim rozmawiać wystraszony brat, student trzeciego roku, niewyróżniający się niczym szczególnym? Ojciec Badeni był cenionym kaznodzieją, legendarnym duszpasterzem, udzielał wywiadów w „Tygodniku Powszechnym”, wspólnie z o. Janem Andrzejem Kłoczowskim napisał książkę, na wydawniczym rynku pojawiła się kapitalna „Autobiografia”. A ja? Dwudziestokilkuletni prosty chłopak, trochę zamknięty w sobie, walczący z nieśmiałością i kompleksami, nierozumiejący sam siebie, wychowany w blokowiskach, od zawsze niemal sprawiający kłopoty wychowawcze, wyrzucony dyscyplinarnie z akademika, bez szczególnej religijnej formacji. Nie mogłem się nadziwić, że kogoś takiego zakon dominikański w ogóle przyjął i co więcej jeszcze nie wyrzucił. Była tylko jedna rzecz, która fascynowała mnie całkowicie: duchowość monastyczna i Pan Bóg. Reszta nudziła. O. Joachim był jednym z nielicznych, który słuchał i doskonale rozumiał.
– Miałem tak samo – pocieszał. – Nie nadawałem się do niczego, bo poza Bogiem nic szczególnie mnie nie interesowało. Jestem człowiekiem Ewangelii: kopać nie mogę, a żebrać się wstydzę – żartował.

Miałem zaszczyt opiekować się nim wraz z bratem Emilem Smolaną. Sprzątanie celi, drobne zakupy, czasem wyjazd do lekarza, protetyka czy wymiana aparatu słuchowego. Był świetnie zorganizowany. Kiedy umawiał się na wywiad, lubił być elegancki i „zamawiał” strzyżenie.
– Ojcze jak strzyżemy? Na mnicha buddyjskiego?
– Na mnicha buddyjskiego – uśmiechał się.
Ściągałem wówczas nasadkę z maszynki i goliłem resztki włosów.
– O, teraz czuję się doskonale! Odświeżony, mogę iść na spotkanie – powtarzał.

Nazywał nas punkami. Do dziś posiadam drogą mi dedykację na książce: „Kochanemu punkowi Krzysztofowi, Joachim Badeni OP”. Kiedy przychodziliśmy, a on właśnie rozmawiał przez telefon, odkładał słuchawkę, mówiąc: „Przepraszam, ale muszę kończyć, bo moje drogie punki przyszły”.

Był zawsze ciekawy świata i człowieka, z wielką lupą przystawioną do oka czytał gazety. Pytał, jak trafiłem do zakonu, czym się zajmowałem.
– Ojcze, trochę wadziłem się z Panem Bogiem. Wychowałem się pośród młodzieżowych subkultur. Kościół kojarzył mi się tylko z obłudą i hipokryzją – próbowałem tłumaczyć.
– Bardzo dobrze! Punk się buntuje przeciwko hipokryzji. Punk się buntuje przeciwko obłudzie. Punk się buntuje przeciwko zakłamaniu! – stwierdził.
Słowo „punk” pomimo świetnej znajomości angielskiego wymawiał jednak przekornie, mówiąc „punk”, a nie „pank”. Byliśmy zdumieni, że w wieku 93 lat ten sędziwy zakonnik wiedział, że ktoś taki jak punk w ogóle istnieje.
– Ojcze, jesteśmy zaskoczeni, że się ojciec tak orientuje w młodzieżowych subkulturach.
– Bo sam taki byłem! – głośno zawołał.
– Też punk?
– Nie, bardziej clubbing, bo chodziłem po klubach.
Po czym skwitował:
– Punki są otwarci na ludzi. Papież był otwarty na ludzi i punki są otwarci na ludzi!
Nazwaliśmy go największym punkiem.

Miał niezwykły dar empatii. Tak właśnie wyobrażam sobie dominikańskie współczucie. Nie pamiętam, by się wynosił nad innych z powodu swojego arystokratycznego pochodzenia. Przeciwnie, gdy dostawał prezent, zaraz go pakował i kazał przekazać któremuś z naszych klasztornych pracowników: – Zawsze ciągnęło mnie do proletariatu – stwierdzał z przekąsem.

Uczyłem się od niego, jak ważna jest pamięć o ludziach i drobne gesty. Podarował mi potwornie jaskrawoniebieskie skarpetki z żółtymi koronami. – To szwedzkie. Królewskie – wyjaśnił z dumą. Do dziś noszę je ze czcią należną szwedzkiej królowej, choć do białego habitu nijak nie pasują. Kiedy usłyszał, że jeden z braci nie zdał rigorosum (egzaminu kończącego filozofię), stwierdził: – Na moich studiach nie było tak wysokiego poziomu. Inaczej bym ich nie skończył. Proszę przekazać temu bratu, że gdybym ja dzisiaj studiował, też bym nie zdał tego egzaminu z filozofii.

Jadąc taksówką do protetyka, wypytywał kierowcę, czy jest zdrowy. – Pewnie panu nie jest łatwo tak jeździć taksówką nocami po mieście. Czy ma pan żonę i dzieci? – pamiętam dezorientację na twarzy taksówkarza.

Kilka razy widziałem go zdenerwowanego, co umacniało mnie w przekonaniu, że jest człowiekiem z krwi i kości i ma prawo do trudnych dni. Dzięki temu stawał się bliższy. Kiedy się dowiedział, że pewien ksiądz w czasie kolędy ordynarnie potraktował 17-letnią córkę jego znajomej, był wściekły i wyrażał to w dosadnych słowach. Bardzo się tym przejął. Tłumaczył później przez telefon tej dziewczynie, by nie myliła księdza z Bogiem: – Co jest ważniejsze, ksiądz czy komunia święta, którą rozdaje?
Potrafił mówić o trudnych sprawach w niezwykle prostych słowach. Wieczorami chodziłem smarować mu maścią plecy. Korzystałem z okazji, by zadawać masę nurtujących mnie pytań o Pana Boga, zakon, relacje z ludźmi, modlitwę. Czy zakonnik może przyjaźnić się z kobietą? Kiedy taka przyjaźń może być niebezpieczna? Jak przekonać kogoś do wiary? Jak mówić kazania? Kim powinien być dominikanin? Jak radzić sobie z melancholią? Jego odpowiedzi były proste i pełne mądrości, która wynikała z żywego doświadczenia Chrystusa. Z wyjątkowym poczuciem humoru dzielił się tym, jak walczy z rozproszeniami: – Czytam sobie Pismo Święte, a tu nagle – nie uwierzy brat – dziewczyny z zespołu Spice Girls tańczą mi na kartkach. Patrzę na Matkę Boską, tańczą mniej. Znowu patrzę… aż w końcu zniknęły.

Widząc entuzjazm braci studentów, głośno się zastanawiał, jak to możliwe, że po święceniach „z kleryka staje się kler”. – Czy te oleje święte mają coś takiego w sobie, że zmieniają nawet zachowanie człowieka? – pytał. Kleryk – według o. Badeniego – był synonimem autentyczności i gorliwości, natomiast „kler” zarozumiałą osobą, wynoszącą się nad innych, na dodatek z roszczeniową postawą wobec świata. I przyznam, że z drżeniem przypominam sobie te słowa, bo jestem już po święceniach…
Czasem widziałem, jak mówiąc o Bogu, zaczynał płonąć, jego niebieskie oczy tryskały żywotnością, czuło się niezwykły pokój. Takie spotkania utwierdzały mnie w przekonaniu, że to wszystko ma sens. Że dominikański zakon, pomimo niedoskonałości swoich członków, jest najpiękniejszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała. I tak twierdzę do dzisiaj.

Powierzaliśmy mu swoje duszpasterskie sprawy, hipisowskie pielgrzymki Różnych Dróg i Kultur, na które od lat chodzimy z braćmi, zajęcia ze studentami, indywidualne rozmowy, problemy, które trzeba było omodlić. Wciąż ktoś do niego dzwonił, opowiadając o kolejnych chorobach. A on słuchał i się modlił. Widziałem, jak chciał czuć się potrzebny. Jak każdy.

Na kilkanaście minut przed święceniami poszedłem do jego celi po błogosławieństwo, zaczerpnąć „mocy” niczym Elizeusz od Eliasza. Powiedział mi, że wierzy w wielką moc błogosławieństwa. – Ksiądz mówi różne rzeczy, czasem głupie. Ale to nie słowa księdza, ale słowa Boga mają moc, dlatego najpiękniejsze jest błogosławieństwo, które pochodzi z Pisma Świętego. Po czym położył ręce na mojej głowie i wypowiedział błogosławieństwo z Księgi Liczb: „Powiedz Aaronowi i jego synom: tak oto macie błogosławić Izraelitom. Powiecie im: Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie oblicze swoje i niech cię obdarzy pokojem”.

Gdy po święceniach trafiłem do klasztoru w Szczecinie, zadzwoniłem z imieninowymi życzeniami:
– Ojcze Joachimie, tu Krzysztof Pałys, punk ze Szczecina…
– I jak bratu w tym Szczecinie? – przerwał życzenia.
– Cudowni ludzie, wspaniałe miejsce. Jestem bardzo zadowolony.
– Świetnie, cieszę się. Sprawił mi brat wielką radość tym telefonem, to dla mnie najlepszy prezent. Już nic dzisiaj dostać nie muszę.
Cały ojciec Joachim, często o innych, rzadko o sobie.

Mojemu przyjacielowi Maćkowi Chanace, udzielając błogosławieństwa przed wieczystymi ślubami, powiedział: – Pamiętaj, że to zaślubiny z Chrystusem, z zakonem dopiero w drugiej kolejności. Wierzył w nas bardziej niż my w siebie. Kiedy w grudniu przyjechałem do Krakowa, już jako ksiądz, prowadzić rekolekcje dla młodzieży z „Przystani”, co dzień zapewniał o modlitewnym wsparciu. Opowiadałem mu o kolejnych dniach. Kiedy mówiłem, że teraz ja mogę błogosławić młodzież słowami Boga, cieszył się moją radością.

***

Są zakony, które wrzucają ciało zmarłego brata bezpośrednio do ziemi, bez trumny, bez zbędnych ceregieli czy rozczulania się. Później mnisi rozchodzą się do swoich zajęć. Wierzą mocno, że zmarły osiągnął swój cel i dopiero teraz jest bezgranicznie szczęśliwy. W Krakowie mamy zbiorowy grobowiec dominikanów. Ciała braci kładzie się w trumnach jedno na drugim. Można powiedzieć, że to nieczułe, ale jest w tym chrześcijańska intuicja, że one będą tutaj tylko przez jakiś czas.

Są ludzie, którzy pięknie odchodzą. Za życia bardzo cierpią i śmierć jest dla nich wybawieniem. Wiara daje nadzieję, że są teraz bezgranicznie szczęśliwi. Tylko zostaje smutek, że przez jakiś czas nie będziemy się widzieć. „Ty się tam śmiejesz, a ja tu płaczę. Zupełnie tego nie rozumiem. Łzy mi się leją i dławi mnie jakiś żal. Tak mi szkoda, że Cię już nie spotkam w Krakowie, gdy przyjadę, i nie usłyszę Twojego śmiechu i opowieści. Kto mi będzie teraz pokazywał Boga?” – napisał na blogu mój współbrat Tomek Nowak.

Kiedyś ks. Józef Tischner podczas kameralnego spotkania powiedział niepełnosprawnym ludziom, że nikt nie wie naprawdę, jaki sens ma na ziemi wielkie cierpienie dzieci, młodych i w ogóle ludzi. Twierdził, że to jest wielka tajemnica, wobec której jesteśmy całkowicie bezradni. Ale na pewno dowiemy się, jaki to miało sens, w chwili śmierci. To mała pociecha, ale bardzo uczciwe postawienie sprawy, dające nadzieję, że jednak dowiemy się, dlaczego i po co? Ojciec Joachim już to wie.

***

Od czasu pogrzebu często myślę o odchodzeniu. Jakoś tu smutno bez największego mistrza punków. Nie ukrywam: tęsknię, ale i… trochę zazdroszczę. Bo on żyje. To my umieramy. Nadal powierzam mu środowiska, do których posyła mnie Pan – szczególnie te tak mocno przeniknięte cierpieniem. On je rozumie. Wciąż oddaję mu pod opiekę ludzi, których problemy zbyt mocno przygniatają, powierzoną mi młodzież „Drabiny”, gimnazjalistę Sławka, który w stanie krytycznym walczy o życie, Tadeusza przebywającego w zakładzie karnym, odważnych pacjentów i ich rodziny z onkologicznego szpitala, „moje” małżeństwa, penitentów, dzielne dziewczyny z zakładu poprawczego… I mocno tego wsparcia doświadczam.

Największy punk
Krzysztof Pałys OP

urodzony w 1979 r. – dominikanin, rekolekcjonista, magister nowicjatu, prowadzi blog Światła Miasta, mieszka w Warszawie. Nakłade...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze

  • Posty Końcówka nakładu

    Posty

    (0,00),    recenzji
    Wyczyść
  • Pogotowie teologiczne Końcówka nakładu
    Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 39,90 PLN
    Wyczyść
  • I ukazał mi miasto Polecane
    Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 34,90 PLN
    Wyczyść
  • Droga do radości
    Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 35,90 PLN
    Wyczyść
  • Chwalić, błogosławić, głosić. Przewodnik dominikański Bestseller
    Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
    Wyczyść