Nabzdyczeni i nadąsani
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Polacy nie mają dystansu do siebie – mogłaby zagrzmieć gazeta. Nie mają dystansu do niczego – dopowiedziałaby w lidzie. Są w ogóle okropni, aż boli nas od tego żołądek! Spokojnie.

W tym tekście, żeby było jasne, nikogo nie chcę o nic oskarżać. Nie daję też ostatecznych odpowiedzi na podstawowe problemy wszechświata. Mam kłopot z wiązaniem sznurówek, z krawatem nie radzę sobie już w ogóle, gdzież mi zatem do uniwersalnych teorii.

Wreszcie, nie wykluczam, że poniższy tekst jest nieprawdziwy, więcej, że żadne z poniższych zdań nie jest prawdziwe. Ale mimo to mam ochotę powalczyć trochę i poargumentować, a także dać dowody własnego zadziwienia. Być może także w moim zadziwieniu nie ma niczego oryginalnego. Jeśli tak, proszę o wybaczenie.

W związku z tym postanowiłem zapisać wszystko w punktach, żeby śródtytuły nie zasugerowały państwu, że proponuję coś pełnego i spójnego.

Wyznaję także, że tekst oddaję bardzo spóźniony, głównie dlatego, że wstydzą mnie zawsze moje własne rozmyślania i czekam, aż kiedyś pojawią się jakieś mądrzejsze. Skoro jednak na razie się nie pojawiają, proponuję taki oto wywód.

I

Simone Weil napisała, że piękno rodzi się z dystansu (tu puszę się, że czytałem Simone Weil i innych mądrych autorów). A jeszcze dokładniej: dystans jest dźwignią piękna, to znaczy, że prawdziwe doświadczenie piękna wcale nie polega na całkowitej bliskości, nawet na zjednoczeniu – podziwiać należy w pewnym oddaleniu, jakby na wyciągnięcie ręki, ale obok.

Powyższy wywód powinien burzyć pewien schemat – taki, który przeżycie piękna łączy z ekstazą, a więc całkowitym zespoleniem, zlaniem się, natomiast dystans kojarzy się raczej z humorem. Jeśli bowiem mówimy: on ma do siebie dystans, to znaczy, że zdolny jest do spojrzenia krytycznego, ale też bez przesady. Przede wszystkim udaje mu się osiągnąć stan autoironii. Podobnie: mieć do kogoś dystans oznacza nie tyle zaatakowanie czy wrogość, ile stosunek lekko ironiczny, z uśmiechem, zdystansowany właśnie. Jest też coś takiego jak życzliwy dystans – widzenie wad, ale bez chęci interweniowania, bez ochoty do zmieniania kogoś innego, bez obśmiewania wreszcie.

W każdym razie w spojrzeniu z dystansu nie jesteśmy skłonni spodziewać się przeżycia piękna, nie doszukujemy się podziwu, co najwyżej ironicznej życzliwości. Mówimy także, że ta ironiczna życzliwość jest zdrowa – uczy nas właściwego stosunku do siebie samych, ale też chroni nas przed wzajemną wrogością, skutecznie kanalizując naszą potrzebę odcinania się od tego, z czym się nie utożsamiamy.

Niektórzy doszukują się w tym zdystansowanym spojrzeniu poczucia wyższości. Jeśli jakaś osoba lub cała grupa społeczna przeżywa coś bardzo mocno, to zdystansowany obserwator może wydać się jej obrazoburcą – kimś, kto nie oddaje właściwego szacunku świętemu przeżywaniu. Jeśli coś nas porusza, to chcielibyśmy nasze uczucia wciąż potęgować, wzmacniać aż do momentu, w którym osiągną apogeum (ale czy klasycy nie uczą, że taki stan jest niemożliwy?), albo wreszcie do wypalenia.

W Piórkach Sztaudyngera znajdujemy taką bajkę: „Mistyk wystygł. Wynik: Cynik„. W takiej sytuacji ktoś, kto od początku był zdystansowany i patrzył na żarliwego wyznawcę z boku, odczuwa cichą satysfakcję – oto okazało się, że miał rację, że to wszystko tylko płonne odczucia, on sam zaś pozostał tym, kim był, czyli osiągnął ideał etyczny Zachodu: stasis.

Więc to wszystko, o czym napisaliśmy wyżej, ta charakterystyka mistyka jako człowieka zdystansowanego, niezbyt pasuje do górnolotnego zapisku Simone Weil. Wcale to jednak nie oznacza, że Weil nie miała racji – może to nasze rozumienie dystansu jest spaczone. W końcu ona potrafiła łączyć żarliwość z dystansem, stanie obok z wyrzeczeniem się siebie. Nie chodzi o to, że jej skrajna i nie do końca chrześcijańska postawa była wzorem – raczej wskazówką, że to wszystko może wyglądać inaczej, niż nam się wydaje.

II

Spróbujmy do tego tematu podejść od innej strony. Krytycy polskości lubią powtarzać, że Polakom brakuje właśnie dystansu, zwłaszcza w stosunku do siebie samych. Mamy więc nie znosić krytycznych uwag o sobie jako obywatelach z imienia i nazwiska, jak i o tym, co przejmujemy jako narodowe dziedzictwo. Chodzimy rzekomo nabzdyczeni i nadąsani. W naszym nosie muchy. U pasa pobrzękuje szabelka – zawsze gotowa do dania odporu obrazie. Brzdęk, brzdęk. W plecaku Sienkiewicz. Ależ fraza mi wyszła!

U trefnisi, owych krytyków tego, co polskie, lekturą jest Gombrowicz, a zamiast brzęku szabelki dzwonki błazeńskiej czapki. Na ustach nie tyle nawet ironia, ile rechot. Przeczytali Ferdydurke i Dzienniki – chociaż wydaje się, że do góry nogami. I to dwa razy. Bo ten rechoczący Gombrowicz jest jakiś skrzywiony. Miał nas leczyć z kompleksów, a służy chyba bardziej ich wyrażaniu. Kompleksu szabelki właśnie, wstydu zamiast afirmacji, niewolniczej chęci zmiany własnego statusu zamiast arystokratycznej pańskości.

Wszelako ta klisza narodu Sienkiewicza przeciwko odważnym czytelnikom Gombrowicza jest tak silna, że ustawia w dużym stopniu dzisiejsze dyskusje na temat polskości. Więcej, Gombrowicz stał się patronem fałszywej emancypacji, którą próbuje przeprowadzać nowa lewica. Pierwszym politycznym gombrowiczologiem stał się oczywiście Janusz Palikot jeszcze w czasie rządów PiS. To on odwołał się do wizerunku pisarza jako narodowego nauczyciela i wyzwoliciela. Ten karykaturalny Gombrowicz miał być młotem na wszystko, co nienowoczesne, a więc odstające od pewnej wizji Europy. Szyderczy śmiech wywodzony z tej lektury miał zaś pełnić funkcję terapeutyczną i demitologizującą.

To pewien pomysł na bezkrwawą rewolucję przeprowadzoną za pomocą przepony. Oczywiście ciekawe jest przestudiowanie, w jaki sposób uważny czytelnik Simone Weil, którym był Gombrowicz, stał się patronem współczesnego nihilizmu. Tu jednak interesuje nas jego polityczny kontekst. Taki, w którym swoista interpretacja literatury zostaje użyta jako narzędzie politycznej walki, a w miejsce starego belferstwa przychodzi nowe. Nihilistyczny rechot zaś zastępuje transparenty z żądaniami.

Ten polityczny gombrowiczolog-dekonstruktor, przyznajmy, że dość tani, za pomocą rechotu przystąpił do tworzenia antywspólnoty. O ile bowiem wspólnota bierze się z podzielania wartości, to ta nowa struktura ma być spajana przez ich odrzucanie. Z perspektywy Palikota jest to oczywiście zrozumiałe. Jego ruch składa się ze zbyt zróżnicowanych grup nacisku, by dało się między nimi ustanowić coś wspólnego. Pozostaje format odrzucania, a rechot jest objawem.

Ale dzieje się (czy dopiero może się stać) coś jeszcze. Co jest reakcją na ten rechot? Zgodnie z radami mistrzów erystyki na śmiech powinno się reagować powagą (i na odwrót). Najsilniejsza opozycja względem Palikota może się przekształcić w ten sposób we własną karykaturę – stać się taką właśnie, jak ją przedstawia i wyśmiewa ów polityk. Może być tylko antynihilistyczną reakcją i niczym więcej.

Skutkiem będzie utrata dystansu u jednych i drugich. W przeciwieństwie bowiem do ironii rechot nie opiera się na dystansie, ale na głębokiej zażyłości opartej na uczuciu nienawiści. Im bardziej czegoś nienawidzimy, tym mocniej się z tym zżywamy, tym silniej zostajemy przywiązani do tego, co tak gwałtownie odrzucamy. Antynihiliści zaś tracą szansę na niezakłócony przez odrzucanie odrzucenia ogląd rzeczywistości.

Brak cnoty dystansu oddala zaś od nas jedno z głównych doświadczeń człowieka – doświadczenie piękna.

III

W ramach terapii wróćmy do doświadczeń podstawowych – między nimi a wielką polityką jest jakaś tajemnicza więź, tak jakby wielka polityka i wielkie ruchy kulturowe były tylko odbiciem bardzo podstawowych doświadczeń egzystencjalnych, ale jakoś dziwnie wykrzywionych. W codziennym naszym życiu stosujemy wiele hamulców, a refleksja przychodzi jakby szybciej. W większej skali działa zaś siła bezwładu, która hamuje refleksyjne odruchy.

To, czego nie powiedzielibyśmy wprost przy stole, staje się łatwiejsze w odniesieniu do sfery publicznej. Łatwiej życzyć śmierci politykowi niż sąsiadowi. Wydaje się to jakimś odwróceniem tezy Arystotelesa, że człowiek poza polis musiałby być zwierzęciem lub bogiem. Tu polityka włącza jakieś mechanizmy odczłowieczenia, staje się nieludzka.

To taka odwrotność polityki amerykańskiej – tam standard moralności publicznej jest wyższy niż tej prywatnej (mówimy oczywiście bardziej o oczekiwaniach niż o rzeczywistości). U nas na odwrót. Rzeczy, które nie uszłyby nam na sucho w gronie rodzinnym, w dużej skali nam nie przeszkadzają, a przynajmniej na tyle, by człowieka pozbawić władzy.

Ale jeśli prawdziwa jest nasza teza o codziennym źródle politycznych zachowań, o tym, że skala makro opiera się na tym, co mikro, to chyba takie zjawiska odczłowieczenia znajdziemy też w samych sobie i najbliższym naszym otoczeniu. Być może rację mają zatem ci wszyscy dekonstruktorzy, którzy o klęski polityczne obwiniają przywary obywateli i którzy domagają się narodowej psychoterapii. Ale te przywary są chyba inne niż wskazuje na to większość naszych nihilistów. Z dekonstruktorami już tak jest, że coś tam jest słuszne, ale nigdy wszystko.

IV

U Norwida jest taki fragment (Do spółczesnych), który przypomina mi się ostatnio bardzo często:

Kraj! – – gdzie każdy-czyn za wcześnie wschodzi,

Ale – książka-każda… za późno!

Pozornie jest tu właśnie problem dystansu – zanim znajdziemy odpowiednią perspektywę, zanim wszystko przemyślimy, a więc nabierzemy dystansu, podejmujemy się czynu. Jakąś odwrotnością tego stanowiska jest postawa ks. Stefana Wyszyńskiego z czasów, gdy przebywał w Laskach. Na wieść o wybuchu powstania w stolicy jego podopieczne chciały udać się w miejsce walk, ale wpierw poprosiły o radę. Przyszły prymas potrzebował nocy do namysłu i całą tę noc przemodlił. Rano poradził, żeby jechać, „bo tam giną ludzie”. Ta historia pokazuje, że nie ma sprzeczności między czynem zdecydowanym i bez hamletyzowania, ale jednak przemodlonym i przemyślanym, a więc podjętym z dystansu. I to z takiego dystansu, któremu nie towarzyszy pogarda, a przeciwnie – miłość.

W opowieściach o Stefanie Wyszyńskim znajdziemy więcej takich przykładów. Czyż to nie dystans właśnie stał za tym, że prymas wysłał Julii Brystygier, oprawcy stalinowskiemu, Biblię z zapewnieniem, że się za nią modli? A dominikanie ze swoją maksymą, zgodnie z którą modlitwa/kontemplacja poprzedza głoszenie?

Zatem może tu właśnie potrzeba terapii – gdzieś na linii między książką a czynem, między refleksją i działaniem. Co jest jednak źródłem zaburzenia tych relacji?

Krytycy polskości wskażą dwie takie przyczyny. Pierwszą będzie cecha charakteru Polaków: porywczość. Są porywczy, więc zanim przemyślą, to zrobią. Drugą: intelektualny defekt. Tu krytycy włączą swój zmysł tropienia kretynów i niechybnie ich znajdą wśród rodaków. Więcej nawet, uznają, że większość, jeśli nie wszyscy (z wyjątkiem piszącego te słowa), są kretynami. Ja myślę, że nie chodzi ani o jedno, ani o drugie. Co do porywczości – może i tacy jesteśmy, ale nie tu jest źródło, poszukajmy czegoś głębiej. Co do kretynizmu, to nie chce się tego komentować, ale z pewnością założenie, że każdy poza mną jest kretynem, wymaga wyłączenia rozumu. Taka teza jest wyjątkowo kretyńska.

V

Moja odpowiedź będzie zupełnie inna: mamy kłopot z komunikacją. Pewnych rzeczy nie potrafimy sobie powiedzieć wprost. Kiedy więc dochodzi już do sytuacji ostatecznej, nie mamy innego wyboru, jak polegać na gwałtowności naszych charakterów. Teraz przykłady:

Żona nie ma przez lata odwagi powiedzieć, że mąż zbyt często sięga po kieliszek. W pewnym momencie pozostaje już tylko krzyk.

Człowiek nie ma odwagi powiedzieć, że wątpi w Boga, stara się trzymać fason, nie potrafi tego przełożyć na pytania, boi się je publicznie sformułować. W pewnym momencie wybucha gwałtownym nihilistycznym atakiem. Zanim ktoś z nim porozmawia, wymieni argumenty, pomodli się za niego – jest już późno. Kilka przykładów znam z najbliższego otoczenia.

Publicysta nie chce powiedzieć, że partia, z którą sympatyzuje, popełnia głupstwo. Zręcznie więc omija temat, niektórzy kłamią. Głupstwo, które nie zostało spostponowane, zostaje powtórzone i ma konsekwencje. W publicyście coś pęka. Od teraz ma nowe zajęcie: walenie ile wlezie w dawne sympatie.

Intelektualista ma swój Autorytet, ale nie każda jego wypowiedź jest dla niego zrozumiała, chciałby zadać pytania, ale tak trochę chyba nie wypada. Życie intelektualne traci swój główny wyróżnik, czyli dyskusję. Zastępują ją argumenty ad personam.

Z argumentami ad personam to ostatnio jest największy problem. Mówisz tak, bo masz kredyt! A ty, bo poszedłeś do x dla konfitur itd.! A ty jesteś zdrajcą, lubieżnikiem, kibolem, hołotą, ciemnotą, lemingiem, pisiorem, platfusem, ordynarną świnią. I wreszcie: masz tłuste dupsko. To autentyczne przykłady z życia elit w ostatnich tygodniach.

Ostatnie tygodnie są zaś jak ostatni zajazd na Litwie. Z podkreśleniem słowa „ostatni”.

Zajazd chyba dobrze określa to, czym kończy się brak dystansu. To pojęcie, zapożyczone ze scenek życia sąsiedzkiego, ma już u Mickiewicza swoje polityczne przełożenie. To, co na górze, podobne jest do tego, co na dole, stamtąd przecież bierze swoje wzorce i ożywcze siły.

Zajazd odbywa się wtedy, gdy zawiodą inne formy, choćby te prawne, nie mówiąc już o takich zwykłych, ludzkich, całkiem podstawowych, jak rozmowa. Co jednak, gdy zawodzą one zbyt często? I w ten sposób dochodzi do zajazdu, który jest już ostatni.

VI

Kiedy teraz ktoś powie, że potrzeba dystansu, dostanie łatkę opowiedzenia się po którejś ze stron. Albo zostanie uznany za cynika. I tak skończy się jego misja, wypadnie, zostanie odwołany z funkcji osoby, która może cokolwiek skomentować – bo żeby skomentować, trzeba wyraźnie opowiadać, wykrzyczeć, potupać, kupić słownik wyrazów bliskoznacznych i wyuczyć się synonimów słów: zdrajca, wariat itp. Kiedy synonimy się skończą, trzeba będzie zrobić dodruki słownika wulgaryzmów.

Błogosławiony dystans! Jak się go nauczyć?

Tu znów krytycy mają swoje do powiedzenia. Pani psycholog powie, że trzeba uczyć tego od dzieciństwa. Nie bić, ale rozmawiać, uczyć tolerancji. Ale to byłoby zbyt łatwe. Polecam coś innego: samemu rozmawiać, a nie bić. I myśleć, sporo myśleć.

Wiem, że to zakończenie może rozczarować, nie ma mocnej tezy. Że nie stawiając mocnej tezy, narażam się na smołę i pierze. Ale taki już jestem i dobrze mi z tym. Zapraszam na herbatę.

Nabzdyczeni i nadąsani
Mateusz Matyszkowicz

urodzony 1 stycznia 1981 r. – polski filozof i publicysta, redaktor naczelny portalu „Teologii Politycznej” i kwartalnika „Fronda Lux”, dyrektor TVP Kultura (2016-2017), dyrektor TVP1 (2017-2018), od 2019 r. członek zarządu TVP....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze