dziewczyna na tle nieba
fot. Umur Batur Kocak / Unsplash
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

O krzywdzie wyrządzonej przez rodziców nie wolno mówić. Można o niej wspomnieć tylko wtedy, gdy jest związana z przemocą fizyczną, czasem z alkoholem. Rodziców nie wolno krytykować. Ta społeczna zasada podtrzymywana jest przez Kościół, który zbyt rzadko przypomina sobie słowa Jezusa: „przyszedłem poróżnić syna z ojcem a córkę z matką”.

Dróg nie ma, ale iść trzeba.
Idziesz, oglądasz się za siebie
I widzisz, że wydeptałeś ścieżkę.

Kiedy widziałyśmy się ostatnio, zadałaś mi pytanie, czy jestem zadowolona z mojego życia. Czy można być zadowoloną – zabrzmiało w tle – gdy twoje życie jest niespełnione, bo brakuje w nim miłości, tej miłości, o której marzy się, będąc młodą dziewczyną, miłości, która jedyna przynosi spełnienie. „Tak” – powiedziałam ci wtedy, ale pytanie zostało we mnie i zabrzmiało ponownie, gdy wracałam pociągiem do domu. Tak, jestem szczęśliwa, codziennie dziękuję za moje życie Bogu, choć wygląda ono zupełnie inaczej, niż projektowałam je przed laty. Dziękuję każdego dnia, mimo że jest samotne, że gdy otwieram drzwi mego domu, nikt za nimi nie czeka, że nie mam prawa do nikogo i nikt nie ma prawa do mnie, że nigdzie nie przynależę.

Niezdolni do małżeństwa

Od kilku lat towarzyszy mi zdanie Jezusa, wypowiedziane w Ewangelii według Mateusza – o tych, którzy są niezdolni do małżeństwa, ponieważ ludzie ich takimi uczynili. Jezus mówi o tym, odpowiadając na pytanie faryzeuszy o rozwody. Najpierw podkreśla nierozerwalność związku mężczyzny i kobiety, potem – gdy jego rozmówcy dochodzą do wniosku, że w tej sytuacji nie warto się żenić – stwierdza, że nie wszyscy to rozumieją. Wtedy padają te zdania – o ludziach niezdolnych do małżeństwa z trzech przyczyn: bo z łona matki takimi wyszli, bo sami siebie uczynili takimi dla królestwa, i tych, którym zrobili to inni. Kto? Na to pytanie Jezus nie odpowiada. Na to pytanie nie odpowiada także Kościół hierarchiczny. Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć ci, którzy w pewnym momencie swojego życia dojrzewają do odkrycia, że ich samotność nie jest efektem życiowego pecha, pomyłek, złych wyborów, ale raczej niezdolności do dojrzałego powierzenia się drugiemu człowiekowi. Ci, którzy nie dają się zwieść ckliwej opowieści o powołaniu do życia w samotności. Nie wierzę w takie powołanie, nie można mieć powołania do kalectwa, można najwyżej nauczyć się z nim żyć. Można szukać protez, można ćwiczyć, aby usprawnić swoją niedoskonałość, można szukać opiekuna, można się załamać, stoczyć, zniszczyć nawet to, co się posiada (temu, kto nie ma, zabiorą i to, co ma), można zaufać szarlatanom, można…

Zamknięta w bólu

Najpierw próbujesz, jak każda nastolatka liczysz na spotkanie kogoś stworzonego dla ciebie, najpierw wierzysz, że dane ci będzie doświadczenie najgłębszego związku z drugim człowiekiem, choć już wtedy czujesz niepokój, że coś ci nie wyjdzie, więc budujesz swoją niezależność i samodzielność. Potem dowiesz się od katolickich fachowców od małżeństwa, że to dlatego nie udaje ci się wyjść za mąż, że to twoja wina, bo radzisz sobie w życiu. Budujesz swoją samodzielność, bo wiesz, że musisz liczyć na siebie, że nikomu nie możesz do końca zaufać, takie jest twoje doświadczenie wyniesione z domu. Masz do tego świetną podbudowę – przecież Kościół uczy, że człowiek jest niedoskonały i liczyć można tylko na Boga. Doświadczenia uczą cię, że tak jest, po każdym rozstaniu, po każdej śmierci miłości zamykasz się w swoim samotnym bólu coraz bardziej. Zaczynasz twierdzić, że właśnie tak jest świetnie, że o to ci chodzi, że samotność ma tyle zalet. Czasami już po pierwszej klęsce nie jesteś w stanie otworzyć się znowu.

Z czasem zaczną się wokół ciebie pojawiać mężczyźni nieszczęśliwi w swoich związkach, niezrozumiani, zaniedbani, niekochani. Potem ci, którzy rozstali się z matkami swoich dzieci. Cały czas masz szansę trafić na uwodziciela, faceta w typie oszusta matrymonialnego, który znakomicie wie, której struny dotknąć w twoim sercu, aby dalej wszystko potoczyło się samo. Z czasem narasta w tobie poczucie samotności i pragnienie zaspokojenia staje się niemal nie do opanowania. Wtedy przychodzi kryzys – angażujesz się w związek, który przynosi żal, łzy i rozpacz. Zamykasz oczy na rzeczywistość, odsuwasz ostrzegawcze sygnały, tłumaczysz – tego cię nauczono w domu – wszystko tłumaczysz na korzyść obiektu swoich uczuć, a na własną niekorzyść. Tak bardzo chcesz wierzyć, że w końcu dopłynęłaś do portu, że próbujesz zrozumieć nieuczciwości, niewierności, brak zaangażowania. Widzisz też na swoje nieszczęście rzeczy, których nie ma – widzisz wielką miłość. I możesz zostać w tym punkcie, twórczo stosując wszystkie taktyki, których cię nauczono, powtarzając słowa o krzyżu, który każdy musi dźwigać, o życiu, które jest cierpieniem, możesz z lękiem (bo jak można kwestionować wolę Bożą?) zadawać sobie pytanie, dlaczego ty, dlaczego spotkało to ciebie. Możesz także iść dalej. Możesz wrócić do słów Jezusa, o ludziach, którzy są niezdolni do małżeństwa, bo inni ich takimi uczynili.

Zaczynasz wtedy rozumieć, że nie chodzi tylko o trwałą miłość i małżeństwo, że twoja niezdolność budowania dotyczy także zwyczajnych więzi z ludźmi. Widzisz, że nieodstępujący cię lęk jest murem, zza którego inni nie widzą prawdziwej ciebie, a ty widzisz tylko fragmenty świata, że nie potrafisz przyjąć pochwały, życzliwości, że ustawiasz się w pozycji petenta albo dyktatora, a nie partnera. Odkrywasz, że wyrządzono ci krzywdę na początku twojego życia. Odkrywasz, jeśli jesteś zdolna porzucić wtłaczaną przez Ojczyznę i Kościół zasadę, że rodzina to zawsze coś wspaniałego, że rodzice to cudowni ludzie, a nad matkę nie ma w twym życiu nikogo. Odkrywasz, jeśli zdobędziesz się na odwagę zakwestionowania prawd ogólnych, które mają zastosowanie w idealnym świecie, gdzie dzieci nie są zdradzane przez swoich rodziców.

Człowiek – a nie rodzina – jest drogą Kościoła

Ubóstwienie rodziny, tak częste w Kościele hierarchicznym i jego wyznawcach, narusza pierwsze przykazanie. Każą ci wierzyć w nieprawdę – w to, że rodzina jest tworem doskonałym. Używają przeciwko tobie jak miecza przykazania o czci rodziców, a zapominają powiedzieć matkom i ojcom, że na tę cześć nie trzeba zasłużyć tylko wtedy, gdy jest się Bogiem. Nie dają ci szansy na prawdziwą dojrzałość, traktując cię jak dziecko, które potrzebuje przewodnika, któremu nie wolno zabrać wiary w rodziców. Dziecko potrzebuje jednak wiary w Boga – wiary dojrzewającej wraz z nim, a nie zdziecinniałej, wiary, która wobec kochającego Boga potrafi zauważyć i wybaczyć grzechy rodziców i wyrządzone przez nich krzywdy. Uwierzenie w Bożą miłość może stać się fundamentem dla kogoś obciążonego poczuciem winy za zło dziejące się w rodzinie, dla kogoś, kogo nie kochano wystarczająco, nie nauczono dbać o siebie, a jedynie zabiegać o dobre samopoczucie rodziców. Wiara, że Bóg mnie kocha, może zastąpić poczucie, że jest się beznadziejnym, do niczego, że niczego się nie umie i nie będzie umieć. Stanięcie w obecności Boga może pozwolić zweryfikować nieprawdziwe przekonanie, że dziecko może być odpowiedzialne za swoich rodziców i winne ich niepowodzeń. Bóg przywraca właściwy porządek, w którym to najpierw rodzice mają obowiązki wobec swych dzieci, zbudowania w nich poczucia wartości, wiary w siebie i swoje działania, to rodzice mają być oparciem dla swoich dzieci, a nie odwrotnie.

Dziecko przyjmuje słowa i postawy rodziców jak dogmaty. Kiedy jest ganione za wszystko, zaczyna wierzyć, że jest nieudane i gorsze niż inni. Kiedy mówi rodzicom, że jest traktowane gorzej niż pozostałe rodzeństwo, i słyszy, że mu się wydaje, przestaje wierzyć, że dobrze ocenia rzeczywistość. Kiedy zwierza się ze swoich najskrytszych myśli i uczuć, a rodzice wykorzystują to podczas kolejnej kłótni, przestaje ufać ludziom. Kiedy próbuje znaleźć ochronę przed jednym z rodziców u drugiego, a spotyka ich złą solidarność, czuje się odrzucone. Gdy zamiast zrozumienia swojego poczucia krzywdy, natrafia na żądanie zrozumienia uczuć rodziców, gdy wszystkie zachowania rodziców są usprawiedliwiane, a jego niezrozumiane i potępiane, zaczyna widzieć świat jako miejsce, w którym doświadcza się zła i nieszczęścia, w którym wszystko musi skończyć się źle. Gdy rodzice wymuszają na dziecku podporządkowanie się ich woli, traci ono zdolność powiedzenia „nie” nawet wtedy, gdy to może ocalić życie. Gdy rodzice nie pomagają dziecku radzić sobie ze swoimi emocjami, odbierają mu także szansę na dokonywanie wyborów. Rodzice potrafią także wprowadzić atmosferę, w której dziecko nie ma możliwości zadania pytania, opowiedzenia o sobie, swoich przeżyciach i uczuciach. Młody człowiek nie ma wyboru – może odrzucić rodziców, ale i tak nosi ich w sobie, albo próbuje się podporządkować ich regułom i bywa używany jako pocieszyciel, przyjaciel, kozioł ofiarny, oparcie. Tylko że wtedy zupełnie gubi siebie, traci narzędzia, dzięki którym może realizować osądy własnego sumienia.

Kościelni nauczyciele zbyt często zapominają, że to człowiek – a nie rodzina – jest drogą Kościoła. Piszą listy do rodzin i o rodzinie, walczą o prawa rodziny, nawet w niedzielnej modlitwie i wielkopostnych rekolekcjach zwracają się do członków rodzin, rzadko przypominając sobie o żyjących w pojedynkę. Mówią tak, jak gdyby wszyscy byli zobowiązani do życia w rodzinie, jakby porzucenie tej drogi było wymysłem szalonych feministek wmawiających kobietom, że można realizować się poza domem, w pracy zawodowej. Co ciekawe, temu złu kobiet pracujących zawodowo, zaniedbujących rodzinę, winne są tylko inne kobiety – feministki; w tej opowieści nie usłyszysz o nieobecnych ojcach, mężach porzucających żony, facetach zapijających się na umór albo takich, którzy wydzielają pieniądze na dom z wściekłością, że ktoś pozbawia ich możliwości zabawy. Czasem ktoś rytualnie przypomni o konsekwencjach, jakie ma rozpad rodziny dla dzieci, gdy potrzebny jest argument w kolejnej nic niewnoszącej dyskusji, ale z trudem będziesz szukać miejsca, gdzie zechcą pomóc takiemu pokaleczonemu dziecku. W końcu – według nich – to życie jest wartością absolutną, jeśli żyjesz, nie narzekaj na swoich bliskich. Przecież – mówi nieme założenie – rodzice nie krzywdzą dzieci, nie wolno tak nawet pomyśleć, nie wolno tego zobaczyć.

Rodzice nas skrzywdzili

O krzywdzie wyrządzonej przez rodziców nie wolno mówić. Można o niej wspomnieć tylko wtedy, gdy jest związana z przemocą fizyczną, czasem z alkoholem. Rodziców nie wolno krytykować. Ta społeczna zasada podtrzymywana jest przez Kościół, który zbyt rzadko przypomina sobie słowa Jezusa: „przyszedłem poróżnić syna z ojcem a córkę z matką” i dalej „domownicy staną się wrogami człowieka”, a „kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie wart”. Jeśli odwołasz się do tych słów, powiedzą ci, że nie rozumiesz, ale Jezus rozumie. On każe stawać wobec rzeczywistości – własnego grzechu, ale i własnej krzywdy. Grzech więzi, ale czyni to także krzywda. Nie jest receptą wybaczenie – to tylko część procesu, przez który musisz przejść, aby odzyskać swoje życie, wziąć świadomie odpowiedzialność za jego kształt.

Trudno jest uznać, że rodzice nas skrzywdzili. Nawet pobite dzieci biorą na siebie odpowiedzialność – uznają, że spotkała je kara za jakieś przewinienie. Trudno jest zakwestionować rodziców – w ten sposób kwestionuje się siebie. Jednak dorośli powinni pamiętać, że to rodzice powinni nosić ciężary dzieci, nie odwrotnie. To rodzice powinni ochraniać dziecko, nie odwrotnie, to rodzice winni być oparciem dla dziecka, nie odwrotnie. To dziecko wymaga zrozumienia, a nie jego rodzice. Oczekiwanie od dziecka, że wesprze swoich rodziców, to nakładanie ciężarów, których samemu się nie nosi. To rodzice powinni być dorośli, nie dzieci. Tak powinno być, ale jeśli jesteś dzieckiem niedojrzałych rodziców, usłyszysz – w najlepszym wypadku – zrozum ich. Udźwignij ich nieudane życie, ich słabości, lęki, brak wiary, daj im z siebie wszystko, co masz i czego nie masz, i wierz, że to im pomoże. Nie powiedzą ci – żyj swoim życiem, bo możesz im dać tylko to, co zbudujesz w sobie; usłyszysz o obowiązku i powinności i nikt nie powie ci, że ty też masz prawo do istnienia, do oczekiwań, do bólu, do uczuć. Nie, życie, które dał ci Bóg, stanie się argumentem przeciwko tobie, bo jesteś za nie winna wdzięczność rodzicom.

Ten ciężar cię przygniecie. Jeśli jednak będziesz pamiętać o Kimś, kto trzciny nadłamanej nie złamie, masz szansę. Jeśli weźmiesz na serio nie to, co słyszysz z ust ludzi, ale to, co On mówi, będziesz się buntować. Będziesz wiedzieć, że nie jesteś stworzona do nieustającej depresji i smutku, będziesz powtarzać listę darów Ducha (miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie) i będziesz szukać odpowiedzi dlaczego – mimo że tak się starasz – ciągle ich nie masz. Będziesz ich szukać – więc znajdziesz.

Okaże się, że musisz wypowiedzieć swój ból wobec kogoś, kto słucha i stara się rozumieć. Musisz wykrzyczeć poczucie krzywdy i opuszczenia. Musisz nauczyć się, czym naprawdę jest troska o siebie, odpowiedzialność i solidarność. Musisz na nowo przeżyć swoje życie. Potrzebujesz mądrego towarzyszenia, mądrej obecności, potrzebujesz zastępczego rodzica. Dorosłego, którego obecność da ci szansę na osiągnięcie dojrzałości, odrzucenie jej pozorów i odnalezienie siły w sobie. Być może wystarczy, jeśli w tej drodze towarzyszy ci Bóg – On nie pozwala, abyś pozostała sama – ale moje doświadczenie jest takie, że drugi człowiek jest niezbędny. Człowiek, który słucha, słucha tak, że wypłakujesz niewypłakane dotąd łzy, wykrzykujesz niewykrzyczane jeszcze obelgi, i odnajdujesz miłość, obecną, jak w sentymentalnej religijnej piosence, w twoim sercu na dnie. Miłość, która przynosi spokój i ukojenie, która pozwala wybaczyć i przestać oglądać się wstecz, gdy przykładasz rękę do pługa.

Ta droga wymaga czasu, wymaga wysiłku, odwagi porzucenia starych przyzwyczajeń, przekonań i wyobrażeń. Musisz zgodzić się, że potrzebujesz pomocy, uznać, że wyrządzono ci krzywdę, a rana wciąż ropieje. Musisz znaleźć kogoś, kto ją oczyści, znieść ból, jaki temu towarzyszy. Jeśli się na to zgodzisz, przekonasz się, że twoje blizny mogą być przydatne i pożyteczne, że nasze zdrowie jest także w naszych ranach, że możesz dawać i nie czuć się wykorzystaną. Staniesz się wolna od ograniczeń, jakie przynosi krzywda. Pogodzisz się z tym, że tego i tamtego już nie będziesz mieć, pogodzisz się ze wspomnieniami, z ludźmi, ze sobą, z Bogiem i rodzicami.

To długa droga, nie wiem, czy wystarczy na nią życia. To trudna droga, ale wcale nie bardziej skomplikowana, niż ta, którą pójdziesz, zaprzeczając rzeczywistości i próbując ułożyć życie po swojemu. To twoja droga, nawet jeśli wolałabyś, by była inna, ale to jedyne życie, jakie masz.

Zapytałaś mnie, czy jestem zadowolona.

Tak. Jestem szczęśliwa.

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze