Liturgia krok po kroku
Bywa, że patrzymy na swoje życie i wydaje się, iż miejsce, w którym jesteśmy dzisiaj, to suma złych wyborów. Polaryzujemy rzeczywistość na wszystko i nic. Towarzyszy nam poczucie utraconej kontroli i braku kierunku. Marzymy o przycisku, który zresetuje przeszłość i pozwoli zacząć od nowa.
Żyjemy w specyficznych czasach. Osaczeni kulturą sukcesu i posiadania z nutą zazdrości patrzymy na tych, którzy odważyli się na życiową rewolucję. Ludzie gotowi na radykalną zmianę budzą powszechne zainteresowanie. Obserwujemy ich i rezonują w nas własne, uśpione pragnienia.
Paradoksalnie w okres życia, w którym dokonujemy najważniejszych wyborów, wchodzimy z największym deficytem wolności. Jesteśmy obciążeni oczekiwaniami rodziców, presją kulturową, dominującym modelem życia. Echem odbijają się opinie innych, bo na tym etapie określają nas bardziej niż świadomość siebie. Stan posiadania determinuje z trudem budowaną niezależność, więc pracy poświęcamy więcej uwagi, niż na to rzeczywiście zasługuje.
Świat przyspiesza. W konsekwencji wewnętrznie nieukształtowani przyjmujemy rolę ludzi dorosłych. Dodatkowo towarzyszy nam charakterystyczne poczucie mocy sprawczej i przekonanie o własnej nieomylności. Popełniamy błędy.
W pewnym momencie – czasem dzieje się to szybciej, czasem wolniej – budzimy się z odkryciem, że wolność nie jest absolutna ani z góry nadana. Jest raczej efektem trudnego dojrzewania i weryfikacji wcześniejszych wyborów. Bywa, że to kryzys wieku średniego, często schyłek życia, najczęściej efekt splotu różnych wydarzeń.
To właśnie w tym miejscu łatwo o pełne żalu i pretensji przekonanie, że to, kim jesteśmy, jest bardziej wypadkową okoliczności niż w pełni świadomych i wolnych decyzji. Trudno wyprzeć ten stan, bo wcześniej czy później wróci ze zdwojoną siłą. Trudno też o kontynuację życia, na które nie ma już w nas wewnętrznej zgody.
Ten graniczny moment jest zarazem szansą i zagrożeniem. Szansą na realny kontakt z samym sobą: swoimi tłumionymi pragnieniami i poczuciem wewnętrznej misji. Z tym, co trwale wpisane w każdego z nas, a co chrześcijańska duchowość nazywa powołaniem. Jest też zagrożeniem, bo kiedy do głosu dochodzi egoizm i strach, łatwo o tragiczne w skutkach błędy.
Wielu ludzi przechodzi przez ten graniczy punkt swojego życia w sposób niedojrzały. Zamiast zmieniać i integrować siebie, zmieniają okoliczności: z dnia na dzień rezygnują z pracy, decydują się na zmianę rodziny. Dotychczasowe wartości tracą znaczenie. Temu procesowi nie towarzyszy świadoma rewizja przekonań, lecz naiwny bunt.
W tej perspektywie pytanie o granicę między własnym rozwojem a ryzykiem dezintegracji życia wydaje się więcej niż zasadne. Ta granica przebiega na linii dwóch narracji: narracji krzywdy i odpowiedzialności.
Łatwo przyjąć założenie, że skoro dotychczas o naszych wyborach w dużym stopniu decydowały nieświadome motywacje, to należy je odrzucić. Odciąć grubą kreską. I dalej: zacząć żyć po swojemu, zgodnie z wewnętrznym kompasem.
Brzmi inspirująco i odważnie. Jednak w praktyce to krok w stronę destrukcji, bo rzeczywistość nigdy nie jest czarno-biała. Nasz egoizm gra przeciw nam różnymi iluzjami. Złudzenie, że przekreślając dotychczasowe życie w sposób totalny, zbliżymy się do włas- nego szczęścia, przynosi przykre skutki, bo zazwyczaj łączy się z działaniem przeciw innym. A trudno o wewnętrzną spójność, kiedy zostawiamy za sobą bliskich, narażamy ich na niebezpieczeństwo i poczucie utraconej stabilności.
Łatwo też pielęgnować krzywdę i przyjąć perspektywę źle rozumianej ofiary. Lęk przed zmianą i działaniem ubieramy w płaszcz poświęcenia. To zawsze początek cichej desperacji, która w końcu musi się odezwać ponownie i mocniej. Zapominamy, że choć ofiara odgrywa w chrześcijańskiej duchowości ważną rolę, to jest etapem przejściowym. Drogą do tego, że – na wielu poziomach – rodzimy się na nowo. Bez tego celu, kroku dalej, poświęcenie przestaje mieć sens.
Odpowiedzialność jest trudniejsza. Wymaga więcej sił, cierpliwości i tego, o co w sytuacjach granicznych najtrudniej: zaufania, że Bóg jest silniejszy niż wszystko, co dzisiaj wydaje nam się życiowym dramatem. To zaskakujące, jak łatwo przedstawić wiarę w kategoriach drogi na skróty, narzędzia, które ma tłumić nasz lęk i tłumaczyć rzeczy trudne. Kiedy ludzie niewierzący opierają swoje wybory na sobie, na tym, co znane i pewne, my oddajemy wszystko w ręce niepewnego, niepoznanego, nieweryfikowalnego.
Niezależnie od tła, które wpływało na nasze wybory dotychczas, warto wziąć za nie spokojną odpowiedzialność. Pierwszym krokiem nie jest odrzucenie przeszłości, ale jej poukładanie i akceptacja. Na tym fundamencie łatwiej zmierzać do tego, czego rzeczywiście pragniemy. Zmiana przestaje być ucieczką od tego, co było, a staje się aktem twórczym.
To zasadnicza różnica między narracją krzywdy a narracją odpowiedzialności. Ta pierwsza skierowana jest przeciw czemuś. Druga jest twórcza i patrzy w przód. Pozwala na zmiany, nawet te daleko idące. Jednocześnie historii, której jesteśmy autorem, nie towarzyszą przykre skutki uboczne. Wtedy żyjemy naprawdę.
Oceń