Mieć w życiu pasje
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Guillame Goubert: Jak dokonało się u Ojca przejście od wiary dziecięcej do wiary dojrzałej?

Timothy Radcliffe OP: Podczas pobytu w szkole, pomimo mojego zachwytu pięknem liturgii, nie byłem bynajmniej chłopcem pobożnym. Nie służyłem wcale dobrym przykładem. Byłem chłopakiem, który przełaził przez ogrodzenie szkoły, żeby pójść do pubu, zapalić papierosa i coś wypić. Omal nie zostałem wyrzucony ze szkoły po tym, jak nakryto mnie czytającego powieść Kochanek Lady Chatterley w czasie nabożeństwa! Nigdy nie przestałem wierzyć w Boga. Wiara była jak powietrze, którym oddychałem; tak samo nigdy nie przestałem wątpić w istnienie chmur czy drzew. Istnienie Boga było oczywiste, ale nie myślałem wtedy zbyt wiele o religii.

Chciałem zrobić sobie roczną przerwę przed podjęciem studiów, aby nabrać trochę więcej doświadczenia. Znalazłem pracę w biurze w Londynie. Tam po raz pierwszy zaprzyjaźniłem się z niekatolikami, którzy zadawali trudne pytania o moją wiarę i chcieli wiedzieć, dlaczego w ogóle w coś wierzę. To był dla mnie prawdziwy przełom. Po raz pierwszy stanąłem wobec konieczności odpowiedzi na pytanie, czy moja wiara jest prawdziwa. Jeśli tak, to powinna być najistotniejszą sprawą w moim życiu. Jeśli nie, może w takim razie powinienem odejść od wiary. Opuszczenie jednorodnego środowiska katolickiego i zanurzenie się w świat niekatolików było dla mnie szokiem, który w konsekwencji doprowadził mnie do dojrzałej wiary.

Czy to właśnie wtedy zdał sobie Ojciec sprawę, że wierzy naprawdę?

Nie tylko że wierzę, ale że wiara musi być centrum mojego życia. I właśnie w tym czasie zacząłem myśleć o dominikanach. Prawdę mówiąc, wiedziałem jedynie, że jest zakon, którego mottem była Veritas, Prawda, ale nie pamiętałem jego nazwy. Zadzwoniłem więc do znajomego benedyktyna, który powiedział mi, jaki to zakon i jak się z nim skontaktować. Umówiłem się na spotkanie z prowincjałem. Już po pięciu minutach od spotkania pierwszego dominikanina w życiu oznajmiłem mu, że chcę wstąpić do jego zakonu. To spotkanie było trochę dziwne, ponieważ prowincjał chciał rozmawiać ze mną o piłce nożnej, podczas gdy ja w ogóle się nią nie interesowałem, a chciałem rozmawiać o teologii. Pojechałem zobaczyć nowicjat w Woodchester i pobyt tam wywarł na mnie głębokie wrażenie. Uderzyła mnie prostota życia nowicjuszy. Dom był w ruinie, grzyb pokrywał sufit pokoju gościnnego, w którym spałem. Inną rzeczą, która mnie tam uderzyła, była pasja dyskusji. Dyskutowano o wszystkim, od komunizmu do sakramentów. Pamiętam, na przykład, że jeden z braci wyjaśniał, jak sakramentalne życie Kościoła przenika każdy aspekt naszego życia cielesnego, jak błogosławi nasze urodziny, śmierć, jedzenie i picie, naszą seksualność. Nikt w ten sposób ze mną wcześniej nie rozmawiał o religii, byłem więc tym zafascynowany. Na odchodnym poprosiłem o przyjęcie do zakonu. Zapytałem mistrza nowicjatu, co powinienem przeczytać, żeby się do tego dobrze przygotować. Oczekiwałem, że poda mi tytuły pobożnych dzieł teologicznych, tymczasem polecił mi przeczytać Dialogi Platona. Faktycznie, pozwoliły mi one świetnie się przygotować na wszystko, co niesie ze sobą życie zakonne. Przez następne kilka miesięcy czytałem Pismo Święte w pociągu w drodze do pracy, a Platona w drodze powrotnej.

Czy przed tymi spotkaniami rzeczywiście Ojciec nie miał żadnego kontaktu z dominikanami?

Nie, choć ostatnio odkryłem swój głębszy związek z zakonem. Otóż jeden z moich przodków George Lane–Fox przeszedł na katolicyzm, przez co został natychmiast wydziedziczony przez swego ojca. Przybył więc do Rzymu i wstąpił do międzynarodowego nowicjatu w Santa Sabina 1 gdzie obecnie rezyduję. Lubił chyba opuszczać nowicjat i chodzić do restauracji z odwiedzającymi go krewniakami, w związku z tym submagister nowicjatu zasugerował mu, że nie ma powołania, i mój przodek opuścił nowicjat na dobre. Zakonnikiem, który w ten sposób potraktował mojego pradziada, był bł. Jacek Cormier, późniejszy generał zakonu. Mimo że nie miałem wiele styczności z dominikanami przed wstąpieniem, wydaje się, że jedną ósmą mojego kodu genetycznego zawdzięczam interwencji generała zakonu dominikanów!

Czy myślał Ojciec o zostaniu księdzem czy zakonnikiem przed ukończeniem 19 lat?

Nie, nigdy. Nie, żebym uważał bycie księdzem czy zakonnikiem za coś dziwnego. Byłem blisko benedyktynów. Nie postrzegałem ich jako stworzeń z innej planety, ale jako zwykłych ludzi, którzy byli moimi przyjaciółmi, a niekiedy nawet moimi krewnymi. Pomysł zostania zakonnikiem nigdy przedtem nie przyszedł mi do głowy.

Czy nie sugerowali tego, np. Ojca benedyktyńscy nauczyciele?

Nie. Być może uważali mnie za zbyt niepokornego…

Jaki zawód najbardziej się Ojcu podobał w młodości?

To dziwne, ale nigdy za wiele nie myślałem o tym, jak będę zarabiał na życie. Pamiętam jednakże, że gdy miałem dziesięć lat, usłyszałem rozmowę o akcji sadzenia drzew w celu powstrzymania rozprzestrzeniania się Sahary. Pomysł wydał mi się wspaniały i przez pewien czas marzyłem, że kiedy dorosnę, zostanę leśnikiem. Poza tym jednym wyjątkiem nie pamiętam, abym wiele myślał o przyszłym zawodzie.

Czy czuł się Ojciec wezwany przez Boga, kiedy podjął Ojciec tę dość nagłą decyzję o wstąpieniu do zakonu?

Tak bym tego nie ujął. Głęboko wierzę w powołanie. Wierzę, że każdy człowiek otrzymuje od Boga powołanie. I nie tyle jest to powołanie do czegoś, ile powołanie do istnienia. Jak widać z lektury Biblii, zagadnienia powołania i stwarzania są bardzo silnie ze sobą połączone. Rzeczy istnieją, ponieważ Bóg nadał im nazwy i imiona. „Powołał mnie Pan już z łona mej matki, od jej wnętrzności wspomniał moje imię” (Iz, 49,1). Jesteśmy wezwani do pełni życia.

I dlatego wierzę w powołanie. Bóg powołuje. Nie wygląda to tak, że odzywa się dzwonek telefonu, podnoszę słuchawkę, i słyszę, jak po drugiej stronie Bóg mówi do mnie „Pójdź, Tymoteuszu”. To kwestia znacznie bardziej metafizyczna, to coś, co dotyka głębi naszego jestestwa. Ja również nie słyszałem żadnego głosu, ale nie powiedziałem też sobie: „O tak, to jest zawód, który chciałbym wykonywać”. Zrozumiałem, kim mam być i do czego zostałem powołany.

Jak zareagowali na to Ojca bliscy?

Moi przyjaciele byli szczerze zdziwieni, w przeciwieństwie do moich rodziców. Pamiętam dokładnie moment, w którym oznajmiłem mój zamiar ojcu. Stałem wtedy przy kominku w pokoju gościnnym. Ojciec czytał „The Financial Times”. Powiedział mi: „Będziemy wspierać Cię, cokolwiek się stanie, bez względu na to, czy wytrwasz, czy nie. Musisz być wolny, aby tego spróbować i aby móc to porzucić. Twojego odejścia nie będziemy traktować jako porażki”. To było istotne: zostawili mi swobodę decyzji. Ojciec zasugerował mi, chcąc dać mi pojęcie o możliwych trudnościach, żebym porozmawiał o moim zamiarze z jednym z jego przyjaciół, znanym dziennikarzem, który spróbował niegdyś życia w seminarium, ale je po pewnym czasie porzucił.

Nie sądzę, żeby rodzice mieli problemy z akceptacją mojego wstąpienia do zakonu. Wielu spośród naszych przyjaciół i krewnych było zakonnikami. Moja babka miała dziewięcioro czy nawet dziesięcioro rodzeństwa, z którego siedem osób trafiło do zakonu. Z drugiej strony trochę się zdziwili, że wstępuję akurat do dominikanów.

Dlaczego?

W Anglii dominikanie mają reputację lewicowców. Byli bardzo znani ze swoich poglądów teologicznych i z dialogu z marksizmem. W prasie i w telewizji widziało się dominikanów biorących udział w demonstracjach przeciwko wojnie w Wietnamie, apartheidowi w RPA czy broni nuklearnej. Moi rodzice byli niedogmatycznymi konserwatystami: nigdy nie przepadali za Margaret Thatcher, ale sądzę, że było im ciężko, kiedy ich syn ogłosił decyzję o wstąpieniu do zakonu, o którym mówiono, że jest wychylony tak mocno w lewą stronę.

Czy Ojciec sam był świadomy tej właśnie lewicowej reputacji dominikanów?

Nie to powodowało mną przy podejmowaniu decyzji o wstąpieniu do zakonu. Tym, co mnie przyciągnęło, było poszukiwanie prawdy, ubóstwo, życie modlitwą i więzi braterskie. Mimo to po wstąpieniu do dominikanów przeżyłem szok, ponieważ byłem jedynym nowicjuszem o arystokratycznym pochodzeniu. Nieustannie mi dokuczano. Dawano mi także odczuć, że cała moja rodzina to wyzyskiwacze klasy pracującej i zepsuci kapitaliści. Było to dla mnie bolesne, ponieważ wiedziałem, że moi krewni to ludzie prawi i święci. Pierwsze miesiące były trudne. Później bracia zaczęli powstrzymywać się od podobnej krytyki, a moje własne poglądy polityczne z kolei zaczęły się zmieniać. Oczywiście nie zmieniłem zdania o prawości moich krewnych!

Został Ojciec zakonnikiem w połowie lat sześćdziesiątych. Złożył wtedy Ojciec śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, całkowicie na przekór panującym wówczas trendom, głoszącym pochwałę społeczeństwa konsumpcyjnego, wyzwolenia seksualnego i radykalnego zaprzeczenia wszelakim autorytetom…

Istotnie, był to trudny okres dla zakonu. Wielu współbraci odeszło. Wydawało się, że tradycyjne życie zakonne zanika. Nie mieliśmy pojęcia, co będzie dalej; zapytywaliśmy się nawet, czy w ogóle jakaś przyszłość nas czeka. Mieliśmy jednak szczęście do znakomitych przełożonych. Oni także nie wiedzieli, jak potoczą się nasze dalsze losy, ale stanęli po stronie młodych i dali nam poczucie pewności. Pamiętam swoją rozmowę z pewnym starszym dominikaninem, Gerwazym Matthew, słynnym uczonym. Zasugerowałem, że musi być mu ciężko, kiedy widzi to wszystko, co się dzieje dookoła. Na to on odparł: „E tam, w czternastym wieku było gorzej”. Perspektywa historyczna potrafi pokazać relatywność wielu dramatów. Jednocześnie czas dezintegracji tradycyjnego życia zakonnego zmusił nas do głębszej refleksji nad esencją naszego powołania. Musieliśmy odbudowywać nasze dominikańskie życie, poczynając od samych jego fundamentów, przyglądając się temu, w jaki sposób przebiegają spotkania naszych wspólnot, jak wygląda nasza modlitwa, co oznaczają dla nas śluby, jaki jest sens studiów teologicznych, jak prowadzić działalność kaznodziejską. Był to bardzo owocny okres. Popełniliśmy wiele pomyłek i często okazywało się, że odkrywaliśmy mądrość tego, co przedtem odrzuciliśmy, to jest mądrość naszej tradycji. Te trudne lata, choć zagmatwane i bolesne, były dla nas płodne.

Przyjrzyjmy się po kolei ślubom czystości, ubóstwa i posłuszeństwa.

Ubóstwo nie było dla mnie problemem. Zakon był biedny i odbieraliśmy to raczej pozytywnie, choć czasem było ciężko. Kiedy wstępowałem do zakonu, klerycy dominikańscy otrzymywali trzydzieści szylingów (1,5 funta) kieszonkowego miesięcznie, co wystarczało na kilka szklanek piwa. Protestowaliśmy przeciw temu, argumentując, że ojcowie otrzymują dwa funty i że to niesprawiedliwe — albo my powinniśmy dostawać więcej, albo oni mniej. Jak się można domyślić, kieszonkowe nam podniesiono. Jednakże ubóstwo dało nam wielką wolność serca i umysłu. W czasie podróży niektórzy z nas niemal wyłącznie korzystali z autostopu. Zjeździłem tak całą Europę, mając poczucie olbrzymiej wolności. Cieszyłem się z naszego ubóstwa, było to tak odmienne od mojego wcześniejszego życia. Odwiedziłem kiedyś wujka w Yorkshire. Kiedy przyszło się rozstać, zapytał mnie, o której odchodzi mój pociąg. Wyjaśniłem, że do Oksfordu wrócę autostopem. Zaofiarował się wtedy, że zapłaci za mój bilet, ale się nie zgodziłem. W końcu osiągnęliśmy kompromis: jego kierowca miał mnie podwieźć rolls–roycem do miejsca, w którym mógłbym złapać okazję. Gdy dojechaliśmy, poprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał. Wręczył mi moją torbę, a ja przesiadłem się do ciężarówki. Miałem wielkie poczucie swobody w trakcie przekraczania granic tych dwóch światów: rolls–royce’a i ciężarówki; jest to uczucie niezależności właściwe tym, którzy podróżują bez bagażu.

A co z posłuszeństwem?

Nie przypominam sobie, żebym miał z nim jakieś problemy. W dominikańskiej tradycji posłuszeństwo bardzo mocno powiązane jest z dialogiem i łącznością z braćmi. W Oksfordzie miałem szczęście mieć przez dziewięć lat niezwykłego przeora, znanego teologa, Fergusa Kerra. Z niesłychaną mądrością przewodniczył on spotkaniom wspólnotowym. Była to głęboka nauka dialogu i odpowiedzialności i jestem mu za to szczególnie wdzięczny.

Wreszcie ślub czystości.

To był najtrudniejszy ślub, ponieważ nie przeszliśmy żadnej formacji w zakresie naszej płciowości. Uważano, że wystarczy tu zimny prysznic i ćwiczenia fizyczne. Sfera ta była szczególnie trudna, gdyż nie byliśmy wcale odcięci od innych młodych ludzi. Tak więc popełnialiśmy pomyłki. Dużo czasu zabrało też wspólne nauczenie się wartości czystości.

Jak zdefiniowałby Ojciec wartość czystości?

Po pierwsze daje nam ona wspaniałą wolność w najbardziej podstawowym, dosłownym sensie tego słowa. Spędzam wiele czasu w podróży, wizytując prowincje zakonu. Nie byłbym w stanie tego robić, gdybym miał rodzinę. Uważam ponadto, że czystość jest świadectwem głębokiej miłości, jaką jest przyjaźń. „Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje odda za przyjaciół swoich”. Jest to przyjaźń, którą żyjemy zarówno wewnątrz zakonu, jak i na zewnątrz niego. Ewangelie i cała Biblia ukazują nam dwa modele miłości: namiętną miłość małżonków, tę z Pieśni nad Pieśniami i Listu do Efezjan oraz miłość, która zawiera się w przyjaźni, jak to pokazuje Ewangelia według świętego Jana. Skoro jesteśmy świadkami Boga, który jest miłością, musimy znaleźć w Kościele obie formy miłości. Potrzebujemy par małżeńskich, osób zakonnych, a także osób żyjących samotnie, gdyż wszyscy oni ukazują na różne sposoby jednię tajemnicy miłości.

Czy za wolność, która wynika z czystości, nie płaci się zbyt dużej ceny?

Najtrudniejszym aspektem czystości jest według mnie nie tyle brak aktywności seksualnej, ile brak intymności i poczucia, że ma się dla kogoś niepowtarzalne znaczenie i że tak samo myśli się o drugiej osobie. Był okres w moim życiu, gdzieś około trzydziestki, kiedy doświadczałem tego bardzo boleśnie. Marzyłem wtedy o posiadaniu własnego domu, dzieci, bardzo pragnąłem takiej intymności. W życiu zakonnym także odkryłem radość, szczęście, przyjaźń, wybuchy śmiechu, spontaniczność i niezwykły rodzaj miłości do drugich. Powołanie wzywa nas na pustynię. Pozostaje pytanie, czy odważymy się tam pójść, wiedząc, że jak mówi Pismo, Bóg przemawia do nas z czułością. Jeśli naprawdę twoim powołaniem jest przebywanie na pustyni, znajdziesz tam prawdziwe, głębokie szczęście.

Wielu współbraci odeszło z zakonu, jak Ojciec wyjaśni swoje pozostanie?

Nigdy nie wątpiłem, że takie było moje powołanie. Pomogła mi też moja miłość do studiów. Zdałem sobie sprawę, że uwielbiam studiować słowo Boże. Musimy mieć w życiu pasje — nikt tak naprawdę nie może się bez nich obyć. To właśnie, w połączeniu z odkryciem przyjaźni wśród moich współbraci, pozwoliło mi przeżyć, i nie tylko przeżyć. Wiedziałem, że nie będę już bardziej szczęśliwy, robiąc cokolwiek innego.

tłum. Marcin Turski

Fragment książki Timothy’ego Radcliffa Nazwałem was przyjaciółmi, która wkrótce ukaże się nakładem wydawnictw Znak i W drodze.

1 Klasztor na Wzgórzu Awentyńskim, administracyjne centrum zakonu.

Mieć w życiu pasje
Timothy Radcliffe OP

urodzony 22 sierpnia 1945 r. w Londynie w Wielkiej Brytanii – dominikanin, wieloletni profesor Nowego Testamentu na Uniwersytecie Londyńskim, generał Zakonu Kaznodziejskiego (1992-2001). Święcenia kapłańskie przyjął w 19...

Mieć w życiu pasje
Guillame Goubert

dziennikarz, autor wywiadu Nazwałem was przyjaciółmi. Z Ojcem Timothym Radcliffe'm rozmawia Guillaume Goubert, który ukazał się wspólnym nakładem Wydawnictwa W drodze i ZNAK....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze