Kulsaj
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Kiedy w ubiegłą środę powróciliśmy z wyprawy nad Bałchasz, w pracy czekała nas bolesna nowina: od ściany Chan–Tengri — tak nazywa się najwyższy i najpiękniejszy szczyt w kazachstańskiej części gór Tien–Szan — odpadła młodziutka dziewczyna z Poznania. Miała szczęście w nieszczęściu: uszkodziła sobie kręgi szyjne, ale przeżyła i zapewne będzie żyć. Czy grozi jej kalectwo? Za wcześnie wyrokować… Ta dwudziestotrzyletnia dziewczyna przyjechała na zjazd alpinistów zwany Festiwalem Chan–Tengri. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ktoś organizuje wspinaczkę na Chan–Tengri na przełomie lipca i sierpnia. W górach Tien–Szan jest to czas lawin i sieli. Zwłaszcza ten rok jest niebezpieczny, od wielu lat nie było tu takich opadów.

Kamienne pomniki

Blisko dwa i pół roku temu, w grudniu, wybraliśmy się z moją córką Olą i jej koleżanką Magdą z bazy Czumbułak w górę. Zamierzaliśmy dotrzeć do skraju lodowca Tiung–Su. Ruszyliśmy rankiem o dobre dwie godziny za wcześnie, było mroźno i ślisko. Na wysokości około trzech tysięcy metrów, tuż przy szlaku, pod wysoką, potężną skałą zobaczyliśmy po raz pierwszy osobliwy memoriał. Pamiątkowe tablice, kamienne pomniki i znicze, ławeczki, miejsce zadumy i modlitwy, miejsce pamięci o tych, którzy odpadli od ścian, którzy pozostali na zawsze w górskich szczelinach, którzy ginęli od mrozu i zimna wśród skał, którzy ginęli, ratując innych. Wśród wielu innych była tam i tablica poświęcona pamięci brata naszego przyjaciela — Saszy Kałakolnikowa. Odleciał od lodowej ściany na Chan–Tengri… Czytaliśmy tablice: najwięcej ofiar zabrał właśnie Chan–Tengri, królewska góra lodu, góra piękna i śmierci.

Jesienią 2000 roku dwaj młodzi chłopcy z Poznania mieli szczęście: pod Chan–Tengri poodmrażali nogi i ręce, zostali jednak uratowani. Jeden z nich stracił stopy, ale przecież obaj żyją.

Śniadanie z Niemcami

Pomimo przygnębiającej wieści o wypadku dziewczyny z Polski w czwartek rano, w trójkę, z Mircią i z Mikołajem, dla którego był to ostatni tydzień pobytu w Kazachstanie, wyruszyliśmy naszym niezbyt sprawnym jeepem w stronę jezior kulsajskich. Tak jak zawsze w drodze, w stronę granicy chińskiej, towarzyszyła nam modlitwa. Za rzeką Czilik, w tym roku prawdziwą rzeką — zwykle o tej porze roku jej koryto jest niemal suche — skręciliśmy na Narynkoł, tym razem w stronę granicy kirgiskiej. Po prawej stronie całą drogę towarzyszyły nam góry, po lewej zaś najpierw były ujgurskie pola, winnice, ogrody, potem zaś pustynniejący, ale barwny, ukwiecony i dźwięczny step. Tak, step gra, jego muzyka przypomina drumlę. Orłów po drodze było mniej, za to osłów i oślątek więcej niż w najlepszym urzędzie, tabuny koni, stada pasących się owiec i kóz. Kilka kilometrów po zakręcie na Narynkoł wjechaliśmy w przepiękną, skalną przełęcz. Nawet zwykle cichy i skupiony Mikołaj westchnął: „Boże, jakie to piękne”. Nie wiedział jeszcze, ile piękna przed nim.

Śniadanie zjedliśmy na parkingu, który nad rzeką Czaryń spełniał jednocześnie rolę pola widokowego. I tu również Mikołaj, nie tłumiąc emocji, całym sobą chłonął piękno kazachstańskich gór. Zanim zakończyliśmy posiłek, na parking wjechała wielka ciężarówka na niemieckich numerach rejestracyjnych z ogromną przyczepą mieszkalną. Z samochodu wysiadł młody chłopak i dziewczyna z okołotrzyletnim dzieckiem. Okazało się, że od trzech miesięcy są w drodze. Przejechali przez Europę, Ukrainę i Rosję, potem Kaukaz i zachodni Kazachstan do Turkmenistanu, Uzbekistanu. Tam odwiedzili Chiwę, Samarkandę i Bucharę, potem ruszyli nad Issyk–Kul i wreszcie od strony Kiegieni dotarli do Kazachstanu. Mieli doskonale opisaną całą trasę. Wiedzieli nawet, że nas czeka bardzo trudny ostatni odcinek drogi. Pytali o helikopter, chcieli wynająć go w Ałma Acie, żeby oblecieć cały Kanion Czaryński. Nie potrafiliśmy im pomóc, tym bardziej, że wspomniany wyżej nasz przyjaciel Sasza Kałakolnikow przestrzegał nas przed korzystaniem z tutejszych śmigłowców: owszem, piloci są doskonali, choć nadużywają alkoholu, ale jak można na trzeźwo latać takim sprzętem, jaki oni mają obecnie do dyspozycji! Latają na doszczętnie wyeksploatowanych, sowieckich maszynach, które dawno powinny już być złomowane. W każdym razie pożyczyliśmy sobie z pogodnymi i bardzo sympatycznymi Niemcami szczęśliwej drogi i ruszyliśmy każdy w swoją stronę.

U Rimy i Jerkina

Rzeczywiście, ostatnie osiemdziesiąt kilometrów naszej wędrówki to była prawdziwa droga przez mękę. Jeziora Kulsajskie to jeden z najpiękniejszych zakątków nie tylko Kazachstanu. Czy nie byłoby można tej drogi, która prowadzi nad jeziora, regularnie remontować? Pewnie by można… Kazachstan mógłby zarabiać krocie na turystyce, gdyby zadbał o elementarną infrastrukturę. Jednak coś za coś. Nad jeziorami byłyby wówczas tłumy, dziś są tylko odważni. I jest spokój, no, prawie spokój…

Jeep kaprysił nam przez ostatnie trzy godziny jazdy. Na krawędziach Kanionów Czaryńskich porobiliśmy zdjęcia. Przejechaliśmy ostatnie auły: najpierw Żałanasz, potem Karakoł, wreszcie położony w nieprawdopodobnie malowniczej dolinie Czilika Saty. Wszędzie tam widzieliśmy ślady migracji, która w latach 90. ubiegłego już stulecia przybrała w Kazachstanie cechy kataklizmu. Puste, rozwalające się chaty, niegdyś wyraźnie zasobne, zapewne rosyjskie lub niemieckie — to widać, Kazachowie do dziś są pasterzami i nie umieją uprawiać ziemi. Wszędzie mężczyźni na pięknych, smukłych koniach, wszędzie stada, pasterze i wyjątkowa o tej porze roku zieleń — to wynik niezwykłych w tej części Kazachstanu opadów.

Wreszcie nasz jeep pokonał kilka solidnych, niełatwych wzniesień i zobaczyliśmy pierwsze jezioro kulsajskie. Zamurowało nas… Ciemna zieleń wody, ogromne smreki, wokół nich wysokie, skaliste góry. Zaraz przy drodze ogromna skała przypominająca polskie Trzy Korony, tyle że bardziej brązowo–czerwona niż biała, wapienna.

Około sześćdziesięciu metrów nad jeziorem osada leśna, domki wczasowe zbudowane ze świerkowych bali. Ostatni dom należący do miejscowego jegra — strażnika leśnego. To była nasza przystań na dwa najbliższe dni. Rima i Jerkin mieszkają tam od siedmiu już lat. Latem są wraz z nimi ich dzieci. Szóstka drobiazgu, od piętnastu do sześciu lat. Kiedy przyjdzie rok szkolny, wszystkie oprócz najstarszego i najmłodszego, wyjadą do szkół, do Ałma Aty. Między sobą rozmawiają tylko po kazachsku, ich rosyjski jest bardzo słaby i nienaturalny, a chłopcy najstarszy i najmłodszy prawie wcale nie mówią po rosyjsku. Cała rodzina zajęta jest pracą od świtu do nocy.

Dom z desek i bali, lekka konstrukcja, którą w przypadku kataklizmu — o te w tych stronach nietrudno — łatwo odbudować. Pokoje typowe, na ścianach dywany, niestety fabryczne, żadna artystyczna atrakcja. W obejściu letnia kuchnia z piecem na lepioszki — niebawem przekonamy się jakież one smaczne; kiedy już powrócimy do Polski, bardzo nam ich będzie brakować. Troszkę wyżej ohydny, jak w całym wiejskim Kazachstanie, kibel. Śmierdzący i brudny. Nikogo to tutaj nie razi.

Dostaliśmy u Rimy i Jerkina pokój dla nas i odrębny pokój dla Mikołaja. Jeszcze tego wieczoru poszliśmy na treningowy spacer. Z drugiej strony jeziora jest hotel — położony wysoko, dobre osiemdziesiąt metrów ponad poziomem jeziora — i plaża. Na plaży młodzi Kazachowie urządzili sobie dyskotekę, zakłócając tandetną muzyką disco spokój gór i jeziora. Co by to było, gdyby ktoś rzeczywiście wyremontował drogę nad jeziora?

Woda w jeziorze czysta jak kryształ, tafla jak najpiękniejsze zwierciadło. Tylko raz po raz marszczą ją harcujące w głębinach jeziora pstrągi. Mikołaj zrobił nam niezłego psikusa: poprowadził nas w górę, w stronę hotelu, a potem przyszło nam schodzić kilkadziesiąt metrów w dół po niemal pionowej ścianie.

Kiedy wieczorem powróciliśmy do naszego leśnego osiedla, zewsząd opadli nas tutejsi dżygici:

— Proszę, jutro tylko ze mną, mój koń jest najspokojniejszy i najsprawniejszy…

Byli bardzo zaskoczeni, kiedy dowiedzieli się, że rzeczywiście wybieramy się jutro w góry, nad drugie jezioro, ale pieszo, nie w siodłach. Szacunku nam to nie dodało: nie chcą na koniu, to znaczy, że nie mają pieniędzy. Po co się męczyć, jeśli do dyspozycji jest koń. W dodatku prawdziwy mężczyzna musi na koniu… Tymczasem poprosiliśmy Jerkina o przewodnika na drugi dzień, przewodnika do pieszej wyprawy.

— Będzie wam bardzo ciężko. Tylko do drugiego jeziora jest osiem kilometrów trudnym, górskim szlakiem. Dobre trzy godziny drogi…
— Ale my tak chcemy, my chodzimy pieszo po górach.
— Dlaczego pieszo, jeśli jest koń? Dobry koń, spokojny.
— No dobrze, następnym razem pojedziemy na koniach…

Nad jeziorami

Drugiego dnia wyruszyliśmy około dziesiątej, dobrze się nam w górach spało — pierwsze jezioro jest na wysokości blisko 1900 metrów powyżej poziomu morza, a osada jeszcze z sześćdziesiąt metrów wyżej. Już początek był trudny: ścieżka żwirówka, wejścia, zejścia, znów podejścia. A wokół tyle piękna… Przeszliśmy pierwsze jezioro, szlak Mirci, Magdusi i Oli z ubiegłego roku.

Tę ubiegłoroczną grupę prowadził Wołodia Proskurin, dziś wbrew własnej woli rychtig fajny Niemiec… Jeden z najwybitniejszych kazachstańskich krajoznawców, rodem z polsko–rosyjskich Żydów. Jego babcia, która przed Hitlerem uciekła w kazachstańskie stepy, jeszcze w 1939 roku była dyrektorem gimnazjum w Warszawie. Wołodia zna każdą kazachstańską ścieżynkę, tylko kogo to w Berlinie interesuje.

Nas tym razem poprowadził najstarszy syn Rimy i Jerkina, miły, sympatyczny, a przecież bardzo niezadowolony, że nie na koniach… Wędrowaliśmy wzdłuż rwącego potoku, który łączy jeziora pierwsze i drugie. Po lewej stronie, na hali, pozostawiliśmy za sobą końską zagrodę z gospodarzem serdecznie zapraszającym na świeży kumys. Nie należymy do wielbicieli kumysu, ale solennie obiecaliśmy mu, że w powrotnej drodze zajdziemy. Przeszliśmy halę, na skraju lasu trzeba było jeszcze pokonać potok. Niefrasobliwie postawiona na ruchomym kamieniu noga i wylądowałem wraz z plecakiem w wodzie. Ciepły był dzień i kąpiel byłaby niegroźna, ale po niej nasza minolta odmówiła posłuszeństwa. Żal, widocznie tylko w naszej pamięci i na Mikołaja aparacie miały pozostać świadectwa naszej obecności na drugim jeziorze kulsajskim.

Potem była już ściana płaczu. Kilkaset metrów, nie wiemy dokładnie ile, różne przewodniki podają w tym zakresie bardzo różniące się dane, wspinania się niemal pionowo w górę. Mikołaj z naszym przewodnikiem szybko pokazali nam plecy i zniknęli wśród drzew i skał. Ot, po prostu młodość.

Kiedy powracających z góry jeźdźców zapytaliśmy, ile pozostało nam do drugiego jeziora i ci odpowiedzieli nam, że to około kilometr, wiedzieliśmy, że dojdziemy.

Potem ukazała nam się wolna przestrzeń pomiędzy smerkami, wysoki szczyt, niezalesiona hala i wreszcie prawdziwy cud natury: drugie, najpiękniejsze z jezior kulsajskich. W jego lodowatej wodzie, gdzieś na wysokości najwyższych tatrzańskich szczytów, umoczyliśmy dłonie. Odpoczywaliśmy, racząc się niezmąconym pięknem natury. Obok nas odpoczywała grupka młodzieży z przewodnikiem. Skupieni, niekrzykliwi. Pytali nas, skąd jesteśmy. Rozmawialiśmy o Polsce i Kazachstanie, o historii, która nas łączy. Potem dołączyli do nas młody tata Rosjanin z czternasto–, piętnastoletnią córką i dwunastoletnim synkiem. Mieli ze sobą całe wyposażenie, zamierzali przenocować nad drugim jeziorem, rankiem zaś ruszyć dalej, nad trzecie.

Mikołaj ruszył nad trzecie jezioro, kiedy my jeszcze odpoczywaliśmy. Nie czekaliśmy z powrotem do jego nadejścia. Sam powrót był dla nas niemal równie trudny co podejście. Zgodnie z daną obietnicą wstąpiliśmy na kumys. Smakował nam jak nigdy dotąd. Wcześniej tak samo zasmakowała nam lodowata woda z rwącego potoku. Już nad pierwszym jeziorem spod nóg Mirci uciekła żmija. Dziwnie uciekła: ukryła się w krzakach, ogon zaś pozostał na ścieżce. Znad jeziora ledwie wspięliśmy się do domu. Potem jeszcze była kąpiel w letniej kuchni naszych gospodarzy, niebawem pojawił się ledwie żywy, szczęśliwy Mikołaj. Znów ogromny, smakowity pstrąg na kolację, modlitwa i wreszcie trudny, zasłużony sen. A ten nie chciał przyjść, bolały wszystkie kości, wszystkie mięśnie. Kiedy wreszcie przyszedł, był prawdziwym wybawieniem. Drugiego dnia, wczesnym rankiem, ruszyliśmy w powrotną drogę. Mikołaj nocą wracał do Polski, nam kończył się krótki, tygodniowy, a przecież jakże bogaty, urlop.

Chryste, prowadź

Dziś, kiedy to piszę, jest niedziela. Po Mszy świętej dowiedzieliśmy się, że wczoraj, w sobotę, od skały Chan–Tengri odpadł drugi z polskich uczestników tamtejszej wspinaczki. Zginął. Miał dwadzieścia dwa lata. Nasi koledzy Michał i Marek przygotowują eksportację jego ciała do Polski. Na memoriale pod Tiung–Su pojawi się następna tablica. Boże, który mieszkasz w górach, zmiłuj się nad nim.

Chryste, który wybrałeś góry na miejsce swoich spotkań z Ojcem, przygarnij tego chłopca do swojego serca. Utul ból tych, którzy po nim płaczą.

Dziś, o godzinie trzeciej po południu, Sasza Kałakolnikow wraz z ojcem Klaudiuszem poprowadzili ośmioosobową grupkę wędrowców z Jeziora Ałmatyńskiego przez Zailijski Ałatau nad jezioro Issyk–Kul w Kirgistanie. Powrócić mają szlakiem przez jeziora kulsajskie. W dniu święta Przemienienia Pańskiego będą w górach.

Chryste, który Jesteś Drogą, Prawdą i Życiem, prowadź ich. Prowadź ich przez góry do siebie…

Kulsaj
Zdzisław Nowicki

(ur. 17 grudnia 1951 r. w Pile – zm. 6 czerwca 2006 r.) – polski dyplomata, ekonomista, senator I kadencji, ambasador RP, w latach 1992-1998 oraz 2000-2004 przebywał na placówkach dyplomatycznych w Sankt Petersburgu, Charkowie i Astanie, publikował po polsku, rosyjsku, ukrai...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze