Kozacka opowieść
Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 39,90 PLN
Wyczyść

Do Gdańska przyjechał w połowie lipca z listami, półtora miesiąca spędził w siodle, zanim tu dotarł. To była daleka wyprawa, może nie najdalsza z tych, na które wyruszał, ale daleka. Na Wschodzie inny świat, lżej człowiekowi znosić wielkie przestrzenie, bo pustka, powietrze, niebo nad głową ogromne, pola szerokie albo lasy, takie lasy, jakie Bóg sadził na początku świata. Nie podobał się Iwanuszce Zachód, był dziwny, on się tu znaleźć nie potrafił. Drogi lepsze, karczmy wielkie jak pałace, wioski zadbane, a nikt kubka z wodą nie poda, każdy bykiem na człowieka patrzy. Ludzie zamknięci, rzadko się uśmiechają, chyba że dzieci, bo one wszędzie jednakie, wystarczy wąsa podkręcić za ucho, okiem błysnąć, butem o but trzasnąć, a już się śmieją. Dusza rośnie w człowieku, gdy radość. Tutaj mało radości. Raz się Iwanuszka napił, to go okradli, zabrali dukata i czapkę, odtąd z gołą, podgoloną głową jechał przed siebie, ku Gdańskowi, o którym wszyscy mówili, że jest jednym z najbogatszych miast na świecie. Tam zatrzymał się pan wojewoda, do którego Kozak z listami gonił. „Aj, pany, pany” — myślał, patrząc na świat Boży, na stroje paradne, wielmoży w karocach, damy obwieszone biżuterią, za którą tam, na Ukrainie, można by pola kupić i dom na nich postawić. Bez przerwy porównywał. „U nas prosto, tu wymyślnie. W głowach się tutaj ludziom przewraca” — dumał Kozak. Widział dziwy nad dziwami, a w Gdańsku większych się jeszcze spodziewał. Śmiech go brał, gdy widział upudrowane, ogromne peruki na głowach bogaczy, brali tabakę ze złotych tabakier, a śmierdzieli jak padlina, gorzej niż on po wielu dniach spędzonych w siodle. „Oni się tu chyba nie myją” — rozważał. W wioskach nie widział łaźni, a kiedy pewnego dnia goły wskoczył do jeziora, przyszli chłopi z widłami, krzyczeli coś w tym swoim dzikim, niezrozumiałym języku i kazali mu pójść precz. Rzadko kiedy w swojej podróży doświadczył życzliwości bliźnich, miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego jak na wroga, jakieś dziwadło, barbarzyńcę, który tu przybył z krańców świata i z pewnością żywi się surowym mięsem. Jeżeli więc na początku drogi Iwanuszka lgnął do ludzi, stawał w karczmach, przepijał do siedzących obok, to już wkrótce na noclegi wybierał miejsca odludne. „Rzeczywiście, bliżej mi chyba do zwierząt niż do tych ludzi” — rozmyślał ze smutkiem, rozpalał ogienek mały i wpatrując się weń, przypominał sobie Dzikie Pola, przymykając powieki, czuł powiew wiatru, co piął się po wzgórzu, gdy on, cwałując, zjeżdżał w dół po zielonych zboczach, ku rzece, szerokiej, wielkiej, że niepodobna. Im dłużej był w podróży, tym mocniej cierpiał, tęsknił za swą ziemią, zazdrościł ptakom, że tak szybko potrafią się przemieszczać. „Gdybym miał skrzydła, raz dwa byłbym z powrotem. Diabeł mnie podkusił — wyrzucał sobie — abym się najął na służbę u wojewody. Nie musiałbym listów wozić, świata oglądać”.

Czasami, gdy było mu naprawdę ciężko, śpiewał rzewnie o dziewczynie, co czekała wiernie na swojego Kozaczeńka, czekała, czekała, aż przestała. Myślał Kozak o swojej dziewczynie, co też czeka, wychodzi rano przed ojcową chatę i patrzy, oczka wypatruje za nim, krasawica. Dla niej z Gdańska przywiezie najpiękniejszy podarek, sznur bursztynu, jedwabną chustę albo coś, czego jeszcze nie zna, a co wpadnie mu w oko i będzie jej godne. „Warto bowiem żyć, ale tylko z trzech powodów: dla Boga, sławy, a przede wszystkim dla miłości, dla niej warto umrzeć. Bóg daje niebo, sława nieśmiertelność, a kobieta szczęście. Gdy się jest kochanym, czuje się radość w kościach, krew staje się gorąca, wzrok sięga nieba, serce bije jak dzwon, a płuca są jak miechy” — rozmyślał, jadąc. Im bliżej był morza, tym gorszej pogody zaznawał, deszcz gonił deszcz, chłód nocą stawał się dotkliwy. „Kto by tu chciał mieszkać” — zastanawiał się, spoglądając na mijane domy, krzątających się przy nich ludzi. Brał w garść ziemię z pól, była licha, żółta jak glina, sypka jak żwir. „Co by tu chciało rosnąć?” — kiwał głową. A jednak pola były obsiewane, kosa szła w ruch. Zaczynały się żniwa. Raz usłyszał: — Padajdi, odwrócił się i zobaczył człowieka, który krzyczał doń z pola. Zatrzymał się, a tamten podszedł. Jego rodzina została pod drzewem, w cieniu. Dzień bowiem był wyjątkowo ciepły.

— Kim jesteś? — spytał nieznajomy.

— A ty kim, że pytasz? — odparł dumnie Kozak.

— Ja Michaił, z ziemi połockiej przybysz. To na Białej Rusi — tłumaczył mężczyzna.

— Wiem — bąknął Iwanuszka — świat znam. A co to, nie było u was miejsca, żeś się tu przeniósł? — spytał niegrzecznie.

— Było — oparł chłop — ale serce nie sługa — wskazał na drzewo w polu i siedzących pod nim kobietę i kilkoro dzieci.

— Ach, tak — uśmiechnął się Kozak. — Znaczy, wpadłeś we wnyki?

— Wszedłem z własnej woli — poprawił się Michaił. — Zajdź do nas, przenocuj, bracie. Miał ochotę Iwanuszka rozciągnąć kości pod gościnnym dachem, miał ochotę zjeść przygotowaną przez kogo innego wieczerzę, ale zgrzeszył, kłamstwem się wymówił od przyjęcia gościny.

— Spieszno mi, może w powrotnej drodze zajadę, teraz dziękuję. Bóg zapłać — powiedział i pognał konia, a potem przez dwa dni następne zastanawiał się, dlaczego tak postąpił.

„Dusza harda we mnie siedzi — rozważył w swoim sercu — z góry patrzyłem na człowieka, całkiem tak, jak pany. Ot, szabelka przy boku wystarczy, konik gniady, aby się ponad bliźniego wynosić. W czorty! — zaklął. — Diabeł zaczyna mnie ciągać na manowce”. Od tego dnia postanowił choć raz w dniu pomodlić się do świętego Nikołki i nie brać wódki do ust, na wszelki wypadek. Tu, w obcej krainie, trzeba się mieć na baczności, diabeł czuwa, człowieka kusi, alkohol do łba może uderzyć. Kiedy już zobaczył przed sobą miasto, było ono jak nie z tego świata, ogromne, osadzone potężnie na szerokiej przymorskiej równinie. — Takiego miasta nikt by nie chciał dobywać — uznał. Większego w swoim życiu nie widział. „W miastach inni ludzie żyją” — takie miał przekonanie Iwanuszka.

Zjeżdżał w dół prawie na złamanie karku, dopiero przy samym trakcie przyhamował. Miał nadzieję, że rychło opuści to miejsce. Dzieci wskazywały na niego palcami, ludzie oglądali się za nim, śmiali się z jego podgolonej czupryny, z długich wąsów, z kolczyka w uchu, z szarawarów i zakrzywionej szabli, ze wszystkiego. Takie miał wrażenie. Miast jednak kulić się w sobie i spuszczać głowę, usztywnił kark, dolną wargę lekko na górną założył i wsparł się dumnie pod bokiem prawą ręką. Miał nawet ochotę zaśpiewać, ale w porę się powstrzymał, nie warto. Konik dziarsko podskoczył na drewnianym moście, straż zatrzymała go przy bramie, bez słowa pokazał im glejt i kartkę, na której wypisane było łacińskimi literami, do kogo przyjechał i gdzie się wojewodzic zatrzymał.

— W lewo! — zawołał do niego żołnierz, wskazując ręką. — Tam, w lewo — powtarzał. — Patrzaj, jaką ma dziwną minę — mówił do kolegi.

— To pewnie jakiś ludożerec — zaśmiał się tamten. Kozak kiwnął głową, pisma włożył za pas i skręcił w lewo.

— Duraki — mruknął na pożegnanie do siebie. Zaraz za bramą rozciągał się plac szeroki, na nim wzdłuż muru rozstawione były jako postrach dla przyjezdnych narzędzia tortur: dyby, koła do łamania i szafot. Iwan nie takie jednak rzeczy w swoim życiu widział. Każdy Kozak, który się na bisurmańskie ziemie przekradał, musiał się oswoić z widokiem miejsc kaźni stokroć straszliwszych od tych, które tu prezentowano. „Śmierć to łaska” — powtarzał mu niejeden raz ojciec Semen.

Wojewoda przyjął posłańca osobiście, ale tylko po to, aby odebrać odeń listy. Bez słowa rozerwał pieczęcie i machnął niecierpliwie na Iwana, aby wyszedł. Jakiś sługa w złotej liberii wskazał mu drzwi i powiedział:

— Ruszaj — jak do psa. W czeladnej Kozak dostał miskę z jedzeniem i garniec piwa.

— Tu będziesz spał — wyjaśnił jakiś człowiek, który pojawił się po drugiej stronie stołu, na jego blacie położył trzy monety. To była cała zapłata za szmat przebytej drogi, za upokorzenia i tęsknotę, za rozdzielenie. Trzy monety. Kozak spojrzał na nie spode łba. Śniły mu się w nocy, poruszały po dziwnej orbicie wokół tego miasta, stawały nad kościołami, aby stamtąd błyskać, przemawiać do zebranych w dole tłumów własnym, nieodbitym światłem. Trzy słońca mijały się, tańcząc menueta i hiszpańskiego w błękitnej, cudownie sklepionej sali, podskakiwały jak piłeczki, turlały jak kółka ogromnej taczki, do której ktoś nawrzucał puszyste worki obłoków. Niektóre z nich były całkiem dziurawe, wysypywała się z nich mąka, która w połowie drogi zamieniała się w śnieg. Iwan obudził się z dziwnego snu i bez ruchu spoglądał na sufit, potem przeniósł spojrzenie na niebo, prawie czarne z nabitymi na nie cekinami gwiazd. Wydało mu się obce, jemu nieprzychylne. — Pod takim niebem — pomyślał — nie można żyć. Rano obudził się wcześnie, rozebrany do pasa zimną wodą obmył pachy, ramiona i piersi, twarz. Wdział koszulę, którą trzymał w worku na tę okoliczność, nie po to, aby go w niej oglądał jakiś tam wojewoda, ale dla tego miasta, które wyznaczało kraniec drogi i w związku z tym zasługiwało na szczególne traktowanie. Chciał je zobaczyć i wierzył, że ono również ma nadzieję go ujrzeć. Mylił się. Trud Anuszki, która cały miesiąc obszywała haftem rękawy i kołnierz, poszedł na marne, nikt tego nie zauważył, nikt nie podziwiał równiutkich kwadracików i kółek, krzyżujących się linii, oszałamiającej bieli, która dodawała blasku opalonej twarzy Kozaka. W tej stronie świata każdy przybysz ze Wschodu traktowany jest jak rozbójnik, pijanica i złodziej. Iwan wędrował ulicami miasta, przyglądał się wysokim kamiennym domom, słyszał, jak biją dzwony kościołów, jak grają dzwonki ratusza zbudowanego w centrum miasta, przy długim rynku. Kozakowi szczególnie spodobały się stojące w porcie statki i ogromny ceglasty kościół, tak wielki jak twierdza. Ludzie, których mijał na ulicach, wyglądali bardzo dziwnie, pochodzili z rozmaitych krajów. Oczywiście, najwięcej było czarnych Niemców, Lutrów — jak ich nazywali Polacy. To oni głównie zamieszkiwali to miasto, byli najbogatszymi kupcami. Do nich należały potężne spichrze, które zbudowano na wyspie, za portem, z daleka wyglądały jak wielkie, ogromne ule dla pszczół, wysokie z małymi okienkami. Ruch wokół nich panował ogromny. Cały dzień Kozak spędził na mieście, wrócił na kwaterę dopiero przed zapadnięciem zmroku. Mimo że zmęczony, tym razem spał niespokojnie, budził się co jakiś czas mocno podenerwowany, aż przyszedł świt. Tym razem śniło mu się, że oprowadzał swoją Anuszkę po tym dziwnym mieście. Ona śliczna jak marzenie, chodziła za nim, ale zamiast patrzeć na statki, rozglądała się po ludziach, rumieniła się, ściskała go, a potem przepraszała, że ścisnęła. Iwan zachowywał się przy niej jak gospodarz tego miasta, wyjaśniał: — To jest Marie Kirche, a to Kranthor. Tłumaczył, dlaczego tak się tutaj ubierają, w czerń i biel, że udają skromnych, ale każdy z nich ma tysiączki schowane w swojej komodzie. — To luterańskie Żydy — mówił — są tak bogaci, że każdy mógłby sobie kupić małą wysepkę na oceanie. Ona otwierała swoje śliczne usteczka i tak mu patrzyła w oczy, że topiło się serce Iwana. Czuł, jak pot pojawiał się mu na czole i podgolonym karku. — Tylko ona — wzdychał — do końca, żadna inna. Mój skarb. Kiedy przed śniadaniem szambelan wojewody poszukiwał Kozaka, powiedziano mu, że ten zabrał konia ze stajni, osiodłał i pojechał. Nikt go nie pytał, dokąd zmierza, bo i po co. Jedzie to jedzie — widać mu kazali. Pan każe, sługa musi. Tyle o nim słyszeli. Ktoś widział go przy bramie, jak wyjeżdżał z miasta.

Parę dni później wojewoda z wojewodziną wybrali się na kolację i karty do francuskiego posła. Wśród zaproszonych znalazło się również kilku miejskich notabli, biskup kurlandzki, dwóch szwedzkich oficerów, a także starosta pucki z małżonką. Podano jagnięcinę, ryby i sery, wiele gatunków wina, kosze owoców. Rozmowa błąkała się wesoło od tematu do tematu, puentowana chwilami anegdotą, wierszykiem lub jakimś żartobliwym spostrzeżeniem. Mówiono o ostatnich plotkach, polityce, modzie, muzyce, kwiatach i zdrowiu, bo kilkoro z towarzystwa wkraczało właśnie w wiek, kiedy człowiek zaczyna szanować to, co mu zostało po szaleństwach młodości — słabujące nogi, struchlałą wątrobę i nieco rozregulowane serce. Wreszcie, a propos serca i jego arytmii, zaczęto zastanawiać się nad uczuciami, a zwłaszcza miłością.

— Miłość — zawyrokował pewien młodzian — to jak wygrana w kanastę.

Wojewoda zaśmiał się, wspominając ostatnie wieczory.

— Waćpan stale wygrywasz.

— No właśnie — potwierdził młodzian, który oczekiwał takich słów. — Niemal codziennie jestem zakochany.

— Ciągle w tej samej wybrance — wtrąciła się wojewodzina, której młody mężczyzna nie pozostawał obojętny. Doświadczona w trudnej sztuce flirtowania kobieta lubiła gierki słowne, w której pytania, jak harcownicy wyprowadzeni w pole, potrafiły niekiedy zmusić przeciwnika do objawienia prawdziwych intencji i zdradzenia planów.

— Gdzieżby — rozochocił się młodzian. Jego słowa nie wzbudziły aprobaty kurlandzkiego biskupa, który na pokaz pogroził mu palcem.

— Widocznie nie trafił waćpan na właściwą kobietę — odezwała się wojewodzina.

— Być może — powiedział — ale… ponieważ bardzo poważnie traktuję małżeński związek, chciałbym, zanim trafię do klatki i na dobre zrezygnuję z wolności, zasmakować życia, zobaczyć świat. Wyszaleć się.

— To mi dopiero wyznanie godne młodego szlachcica — zadrwił dobrodusznie biskup.

— Oto ptaszek, który nie chce zamieszkać w złotej klatce — zaśmiała się wojewodzina. Służba ustawiała właśnie rekwizyty do kart, zapalono dodatkowe świece.

— Przed zamknięciem miejskich bram nikt nie opuści tego miejsca — zagroził żartobliwie francuski poseł, którego dom znajdował się poza murami miasta. Wizyty u niego bardzo często przedłużały się do późna w nocy i większość gości przybywała tu, z góry zakładając nocleg u zacnego gospodarza.

— A skoro już mówimy o klatkach — wspomniał Francuz tonem, jakby zaczynał kolejną anegdotę — proszę sobie wyobrazić, czego niedawno byłem świadkiem na rynku. Pewien Rosjanin, a raczej Kozak, wydał całe trzy czerwońce na ptaki. Kupił wszystkie, jakie były na targu.

Towarzystwo zachichotało.

— A czy to mało ptaków na Wschodzie? — zdziwił się wojewoda.

— Pewnie lubi ćwierkanie — młodzian, przechodząc obok wojewodziny, delikatnie musnął ją ręką, ona poczuła to i na chwilę się zmieszała. Była jednak zadowolona.

— To dopiero — wyjąkała niepewnie.

Francuski poseł wskazywał gościom krzesła i fotele do gry karty.

— Nie zabrał ich z sobą — powiedział — o nie, bynajmniej. Proszę sobie wyobrazić, że kazał je wypuścić. Co Państwo na to?

— Szaleniec — mruknął wojewoda — co tu dużo gadać. Pewnie wypił za dużo. Pijani Kozacy są nieobliczalni, mówię to panu z własnego doświadczenia. Widziałem ja paru takich w swoim życiu. Zapewniam państwa, że to wysoce nieprzyjemny widok.

Młody szlachcic zasiadł tuż obok wojewodziny, jego prawe udo przywarło do jej lewego, nadzwyczajnie skupieni, cieszyli się powstałym stąd ciepłem, gotowi oddać go sobie jak najwięcej. Zuchwali, musieli panować nad własnymi nerwami, aby nie zdradził ich rumieniec, drżenie dłoni, jakieś głupstwo. Unikali więc jak ognia patrzenia na siebie, a nawet jakiejkolwiek wymiany zdań. Udawali, że grają i przegrywali. Młodzieniec, który jeszcze do tego wieczora uchodził w towarzystwie za niepokonanego, odszedł od stolika bez grosza, wszystko, co miał, pozostawił wojewodzie, który wracał do swego domu nazajutrz w doskonałym nastroju.

Kozacka opowieść
Waldemar Borzestowski

urodzony w 1964 r. – artysta, prozaik, malarz, dziennikarz. Był m.in. szefem działu prenumeraty w dużym koncernie prasowym oraz robotnikiem torowym, kupował stare książki na aukcjach i oprowadzał konie po parkurze....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze