Kochać i okazywać miłość
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Bóg oddaje nam dzieci na wychowanie, ale nie na własność. One same nawiązują z Nim kontakt albo nie – mądrość rodziców polega na tym, by dać swoim dzieciom narzędzia, które pozwolą im dotrzeć do Najwyższego, a nie wpychać Mu je na siłę w objęcia.

Ojcze Wojciechu, drogi Wojtku,

prosisz mnie, bym napisał o wychowywaniu dzieci do wiary, ale mnie – ojcu dwóch córek – nic mądrego do głowy nie przychodzi. Gubię się w banałach typu: „dobrze jest się wspólnie modlić” albo: „coniedzielna msza spaja rodzinę”. To prawda, dobrze jest się modlić, a Eucharystia spaja, ale moje wątpliwości dotyczą zupełnie czego innego.

Po pierwsze, moja starsza córka jest dziś gdzieś na obrzeżach Kościoła: nie uczęszcza na msze, nie modli się, żyje w konkubinacie i nie zamierza zmieniać tego stanu rzeczy. Krótko mówiąc, 23–letnia Marysia jest nominalną katoliczką, ale żyje w oderwaniu od Kościoła. I nie szuka drogi powrotu, bo czuje się zawiedziona i sfrustrowana jego słabościami. Jest – jak wiele osób w jej wieku – wyczulona na upolitycznienie czy zwykłą głupotę niektórych księży, ale nie dostrzega własnej hipokryzji. Gdy ją spytasz, czy w tym beznadziejnym polskim Kościele chciałby ochrzcić swoje dzieci albo wyjść za mąż, to oczywiście odpowie, że tak i że chciałaby, żeby było podniośle i pięknie.

Rozmawiam z nią często na te tematy i staram się uczulić przynajmniej na głos zdrowego rozsądku – ze średnim skutkiem. Marysia miała w swoim życiu różne okresy religijne: na czas przystąpiła do pierwszej komunii św. i bierzmowania, potem w ramach buntu pod koniec średniej szkoły przestała chodzić do kościoła i na lekcje religii, następnie nagle zapałała wiarą i zaczęła uczęszczać na spotkania wspólnoty przy jednej z parafii i chodziła do kościoła pięć razy w tygodniu.

Moje doświadczenie ze wspólnotami, ruchami Odnowy w Duchu Świętym i innymi tego typu zjawiskami jest takie, że albo cię one połkną, albo wyplują. Marysię wspólnota wypluła, a właściwie ona sama się z niej wypluła, co nie znaczy, że Bóg przestał ją interesować i pociągać, a Kościół intrygować. Myślę, że Marysia, tak jak wielu z nas, wyznaje nie tyle religię katolicką, ile „wiarę w wiarę”. To takie nie do końca sprecyzowane przekonanie, że dobrze, iż Kościół ze swoją nauką etyczną i dogmatami istnieje, dobrze, że nas temperuje i wygładza. Jednak dogmaty są nieistotne w codziennym życiu, a nauka etyczna w niektórych rejonach (głównie wszystko, co dotyczy seksu) nie nadaje się do zastosowania.

Nie wiem, jak to świadczy o mnie jako katolickim ojcu, aż korci mnie, by napisać, że skoro dzieci nie odpowiadają za błędy swoich rodziców, to może warto byłoby też odwrócić tę zasadę. Tylko że oczywiście nie jest to takie proste, bo czasami niedostatki, problemy i słabości naszych rodziców nosimy przez całe życie. Do pewnego stopnia jesteśmy zatem odpowiedzialni za błędy naszych dzieci. Nasze dzieci o nas świadczą. Kiedyś uważałem, że wszyscy rodzice są winni, dopóki nie dowiodą swojej niewinności. Dziś już nie jestem tego taki pewien, choć lubię wracać do wiersza Philipa Larkina o rodzicach This Be the Verse, który zaczyna się od bardzo niecenzuralnych słów. Polecam wszystkim zbyt zadowolonym z siebie rodzicom.

Tak na marginesie pytanie: czy wszyscy rodzice w którymś momencie dochodzą do miejsca, w którym widzą we własnych dzieciach swoje najgorsze cechy, czy to tylko mnie się to zdarza? Dostrzegam w Marysi tę samą porywczość, arogancję, głupotę, którą dawno rozpoznałem u siebie. Takie odkrycie „złego siebie” w dziecku nie trwa długo – mija, a potem wszystko wraca do normy, ale czasami coś podobnego czuję. Zastanawiam się, czy to normalne.

Drugi powód moich trudności z pisaniem o wychowaniu do wiary jest jeszcze poważniejszy, bo dotyczy nie Marysi, ale mnie. Chodzi mianowicie o to, że według kryteriów nauki Kościoła sam nie jestem dobrym przykładem dla moich córek. A przecież jedynym sposobem przekonania kogoś do wiary jest dawanie świadectwa. Jeśli umiesz kochać i okazywać miłość, twoje dziecko będzie kochało, jeśli nie umiesz – nic nie da wymuszona modlitwa ani ciąganie po kościołach. Wiara to nie jest matematyka, tego nie da się nauczyć poprzez wytłumaczenie zasad i odrabianie zadań. Nawet talent to za mało. Poza dawaniem przykładu własnym życiem nie znam metody, która przekonałyby kogoś do wiary – znam natomiast metody, które potrafią od niej ludzi odrzucić. Wystarczy spojrzeć na działalność niektórych księży albo polityków podających się za katolickich.

Abyśmy mieli jasność: od dawna nie oczekuję od siebie perfekcjonizmu w dziedzinie wiary i moralności. Nie uznaję zasady wszystko albo nic, nie frustruje mnie fakt, że nie jestem idealny. Jeśli lgnę do Jezusa, to właśnie dlatego, że przyszedł nawracać grzeszników takich jak ja. Cieszą mnie drobiazgi. Gdy dotrzymuję słowa albo rezygnuję z czegoś w imię przekonań. Albo gdy coś się udaje, a mogło się przecież nie udać. Odmawiam z małą Zosią Aniele Boży, jestem dumny, gdy potrafi się przeżegnać albo wyciąga z półki książki o Panu Jezusie i każe mi je sobie czytać. To są naprawdę ważne sprawy, chciałbym, żeby moje młodsze dziecko poznało drogi, które mogą zaprowadzić je do Boga, i zrobię wszystko, by mu w tym pomóc. Mam również nadzieję, że będę umiał uszanować jej wolność. Wiem, że w przypadku starszej, Marysi, mi się to udało, i choć cena była wysoka, to było warto. Głęboko wierzę, że Bóg oddaje nam dzieci na wychowanie, ale nie na własność. One same nawiązują z Nim kontakt albo nie – mądrość rodziców polega na tym, by dać swoim dzieciom narzędzia, które pozwolą im dotrzeć do Najwyższego, a nie wpychać Mu je na siłę w objęcia.

Z drugiej strony nie mogę pomijać faktu, że jestem katolikiem „drugiej kategorii”, i jakkolwiek to zabrzmi, nauczyłem się z tym żyć. Jestem od wielu lat w związku niesakramentalnym. Zatrzymam się przy tym chwilę, bo nawet jeśli wygląda to na dygresję, to stanowi istotę relacji z dziećmi wielu katolickich rodziców w sytuacji podobnej do mojej. Być może grzeszę pychą, ale miało być szczerze, to niech będzie. Uważam, że stosunek Kościoła do osób rozwiedzionych jest pełen co najmniej niejasności, a właściwie hipokryzji. Zamiast trzymać się twardo zasady nierozerwalności małżeństwa albo po prostu zezwolić na wstępowanie w powtórny związek pod określonymi warunkami – Kościół coraz bardziej obniża poprzeczkę dla osób chcących unieważnić małżeństwo. Ludzie więc się zgłaszają, twierdząc, że biorąc ślub, byli „niedojrzali”. Rozumując w ten sposób, każdy związek można by unieważnić. Niewielu z nas jest na tyle bezapelacyjnie dojrzałych, by w wieku dwudziestu paru lat brać na siebie odpowiedzialność za innych.

Nawiasem mówiąc, być może warto, by księża zastanowili się, czy należy namawiać do ślubu osoby, których nie łączy wiele więcej niż np. krótki romans i oczekiwane dziecko. Jeśli chcemy uniknąć rozwodów, to nie namawiajmy ich do ślubu. Dajmy im ochłonąć, poczuć swoją sytuację, rozważyć zakres odpowiedzialności. Może część z nich po jakimś czasie zdecyduje się na ślub, może inni na szczęście dla siebie unikną niepotrzebnego związku i jego rozpadu.

Być może się mądrzę, i to niezgodnie z kościelną nauką, ale prawda jest taka, że w podobnej do mojej sytuacji są tysiące polskich katolików. Jesteśmy gdzieś na obrzeżach Kościoła, poczucie przyzwoitości nie pozwala nam zgłosić się do księdza i bredzić, że 20 lat temu byliśmy niedojrzali i właśnie teraz to zrozumieliśmy. Wolimy zaakceptować fakt odsunięcia od niektórych sakramentów.

Jak to się przekłada na stosunki z dziećmi? Bezpośrednio – już choćby podczas pierwszej komunii świętej twojego syna czy córki. „Tatuś mówi jedno, a robi drugie” – każdy rodzic zna taką sytuację i każdy jej nienawidzi, ale problem ma głównie dziecko. Zresztą problem ten dziecko zwykle rozstrzyga na korzyść rodzica, zwykle broni matki i ojca. W jego oczach, gdy ze względu na fakt założenia drugiej rodziny nie mogę przyjąć komunii świętej, to nie ja wychodzę na hipokrytę, ale Kościół, który mi tego zakazuje. A stąd już krok do zwątpienia, nieufności, niechęci do wszystkiego, co ten Kościół głosi.

W jakim stopniu moja droga życiowa odsunęła od Kościoła Marysię? W jakim stopniu zaważy ona na wyborach religijnych Zosi? Nie wiem. Wiem jedno: dziecko najbardziej na świecie oczekuje miłości rodzica. Niczego więcej, ale też niczego mniej. Tylko kochającemu zaufa, tylko takiego będzie naśladowało. Jeśli w tej miłości odnajdzie ślady miłości Chrystusa, to chyba wystarczy, prawda?

Pozdrawiam serdecznie

Tomasz

Kochać i okazywać miłość
Tomasz

ojciec dwóch córek....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze