Za oknem na ciemniejącym pogodnym niebie wykwitają właśnie kule kolorowych fajerwerków. Petersburg kończy z przytupem obchody osławionego Dnia Zwycięstwa, a ja myślami biegnę do Nowogrodu Wielkiego, dokąd kilka dni temu wybraliśmy się z braćmi na wiosenną wycieczkę. Pierwszy raz byłem tam kilka miesięcy temu i z radością zauważyłem, że miejsce, które kiedyś bardzo mi się spodobało, za drugim razem nie tylko nic nie straciło z pierwszego powabu, lecz przeciwnie – jeszcze bardziej mnie zachwyciło. W każdym innym kraju miasto takie jak to byłoby perłą turystyki: rozłożone nad rzeką, w której przeglądają się obronne mury miejscowej twierdzy, czyli kremla, pełne starych murowanych cerkwi (przynajmniej dziesięć pochodzi z XI–XIII w.), ze znakomitą kolekcją staroruskich ikon, muzeum sztuki cerkiewnej w gotyckim pałacu biskupim, wyjątkowym muzeum piśmiennictwa, zachęcające, by udać się nad pobliskie jezioro Ilmień, zwiedzić po drodze kilka starych klasztorów. W każdym innym kraju, ale nie tutaj. Bo chociaż turystów bywa tu sporo, to jednak Nowogród Wielki jest raczej prowincjonalnym, zbiedniałym miastem, jakby ukrytym, zepchniętym z głównych szlaków, a może nawet skazanym na zapomnienie?
Ostatnia myśl towarzyszy mi, od kiedy przeczytałem syntetyczną historię Rosji
Oceń