Jedz, módl się i kochaj
fot. mr cup fabien barral / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 43,92 PLN
Wyczyść

Jestem więcej niż pewien, że na liście spraw, które okradają nas z każdej niemal okazji do bycia szczęśliwymi, jedno z pierwszych miejsc zajmuje strach przed oceną innych. Niemal każdego dnia spotykam ludzi wrażliwych, twórczych, pełnych wewnętrznego piękna, a jednocześnie sparaliżowanych lękiem. Żyją w cichej desperacji własnych, niespełnionych pragnień. Boją się nie tyle porażki, ile tego, że ich porażkę dostrzegą inni.

W mniejszym lub większym stopniu wszyscy jesteśmy dotknięci tym deficytem. Naszym życiem nie kieruje wewnętrzny kompas, ale społeczne oczekiwania i oceny. I nie w tym rzecz, a przynajmniej nie do końca, że poddajemy naszą rzeczywistość pod dyktando tych, którzy nas otaczają. Staliśmy się niewolnikami wyników: tego, co można zmierzyć, pokazać, a przede wszystkim – porównać. Inni ludzie, ich stan posiadania, osiągnięcia, poczucie spełnienia i celu, to punkty odniesienia, wobec których przestajemy pytać o własne, prawdziwe potrzeby. Ważniejsze staje się to, czy (i jak szybko) dorastamy do określonego modelu.

To oczywiście nieuniknione. Społeczeństwa zawsze wyznaczały i wciąż wyznaczają określone normy. Zwykle nie ma w tym nic, co można uznać za z gruntu złe. Funkcjonujemy jednak w specyficznych czasach, których trudnym znakiem stało się niemal totalne odrzucenie wartości porażki na rzecz kultu sukcesu i pierwszeństwa. W konsekwencji pokazujemy światu tylko to, co – jak sądzimy – ma wartość w oczach innych. Porażka wyklucza nas, stawia poza kręgiem akceptacji, naznacza piętnem bycia gorszym.

Wypadkowa tych dwóch perspektyw to błędne koło, w którym przez kłamstwo i brak uznania dla słabości tworzymy świat coraz bardziej wygórowanych oczekiwań. Na tyle często spotykam się z tym zjawiskiem wśród osób mi znanych i na tyle często dotyka mnie ono osobiście, że trudno uznać je za incydentalne.

Tymczasem niemal zawsze okazuje się, że ci, którzy wydają się idealnie szczęśliwi i bez skazy, dźwigają mniejszy lub większy ciężar. Nie mówią o tym, nie pokazują, nie dzielą się z innymi, bo ryzyko bycia niezrozumianym, pochopnie ocenionym, wydaje się trudniejsze do udźwignięcia. Gra pozorów.

A paradoksalnie porażka, jeśli potrafimy znaleźć dla niej dobrą definicję, jest tym, co pozwala nam dojrzewać. Nie sprawia, że malejmy w oczach innych. Przeciwnie, stajemy się bardziej autentyczni, a przez to bardziej ludzcy. Sama w sobie jest naturalnym i nieuniknionym elementem naszej rzeczywistości. W końcu może być niezwykle cennym drogowskazem.

Zawsze, kiedy myślę o tym ostatnim, towarzyszy mi historia Elizabeth Gilbert, autorki bestsellerowej książki Jedz, módl się i kochaj. W 2010 roku autobiograficzną powieść Elizabeth zekranizowano, a w rolę głównej bohaterki wcieliła się Julia Roberts. Z perspektywy współczesności to spektakularny sukces, do którego każdy, kto mierzy się ze słowem pisanym, chciałby dotrzeć.

Ale za książką i za filmem kryje się sukces absolutnie nieprzeciętny, bo zdecydowanie głębszy. Elizabeth Gilbert, zanim wydała Jedz, módl się i kochaj, przez sześć lat przesyłała do różnych wydawnictw i pism próbki swojej prozy. Zawsze z tym samym efektem: odrzuceniem. Niemal codziennie w swojej skrzynce pocztowej znajdowała wiadomość, która sprawiała jej cierpienie i rozczarowanie. A mimo to, pracując jako kelnerka, po godzinach, z konsekwencją i uporem tworzyła swoją powieść. Aż do momentu, w którym ta stanęła na półkach księgarni, a czytelnicy na całym świecie uznali ją za dobrą.

Wielokrotnie była bliska poddania się. Zawsze jednak wracała do miejsca, które sama nazywa domem. Dom dla Elizabeth nie oznaczał powrotu do rodzinnych stron, własnego mieszkania. Powrót do domu oznaczał powrót do pracy. Do pisania.

Kiedy szał wokół Jedz, módl się i kochaj sięgał apogeum, autorka odkryła, że sukces ma tę samą właściwość, co porażka. Mianowicie: uruchamia strach przed tym, co pomyślą inni. Jeśli kolejna książka nie będzie wystarczająco dobra, świat uzna, że pierwsza była dziełem przypadku. Jeśli znów się okaże wartościowa i cenna, wiele osób stwierdzi zapewne, że to efekt dobrej fali, a część będzie rozczarowana, że Gilbert wciąż tworzy.

Właśnie wtedy ta niezwykle wrażliwa i mądra kobieta odkryła w sobie, że porażka może być drogowskazem. Stwierdziła, że skoro przez tak długi czas mogła pisać mimo niechęci i odrzucenia, to znaczy, że kocha pisanie bardziej niż własne ego. A jeśli kocha pisanie bardziej niż własne ego, kocha je bardziej niż siebie. Jedyne, czego potrzebuje, to wrócić do domu.

Ta perspektywa nie ma nic wspólnego z odrzuceniem siebie, brakiem akceptacji albo ślepym biegiem tam, gdzie iść nie powinniśmy nawet spacerem. To tylko i aż prosta recepta na poznanie tego, co ma dla nas nieprzeciętną wartość. I za czym, przełamując strach i opinie innych, możemy iść. Tu porażka nie jest komunikatem: „jesteś gorszy, nigdy…”, a jedynie „nie teraz, jeszcze nie czas”. Bywa, że prowadzi do mądrych pytań, ale nigdy do rezygnacji.

Jedz, módl się i kochaj
Konrad Kruczkowski

urodzony w 1986 r. – związany z branżą reklamową, bloger HaloZiemia, laureat nagrody Blog Roku 2013.Autor cyklu felietonów pt....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze