I tutaj też mi dobrze
fot. victor garcia / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Pasterki odprawia cztery. Jak zacznie o ósmej wieczorem, to kończy o pierwszej w nocy.

Nie wywyższa się, z każdym porozmawia.

– Pomaga ludziom, bo u nas dużo biedy.
– Nie krzyczy w kościele.
– Nie politykuje.
– I stara się, żebyśmy nie żyli gorzej niż ludzie w mieście.

Tak mówią wierni z Róży Wielkiej koło Piły o swoim proboszczu.

– Ksiądz musi się wtopić w środowisko, do którego został posłany, a nie być ponad – uważa proboszcz.

Jemu trudno nie było – sam wyrósł wśród prostych ludzi. Chociaż parafii łatwej nie dostał.

Ale nie narzeka. Przykro mu tylko, kiedy słyszy dyskusje o tym, jak to księża w Polsce żyją ponad stan, rozbijają się drogimi samochodami i wikłają w afery. Naiwny nie jest: zdaje sobie sprawę, że i tacy są, ale przecież to wyjątki. On na plebanii jest sam, wszędzie musi zdążyć na czas, wszystko sam załatwić. Nawet gosposi nie ma. – Niech przyjadą i zobaczą, jak się żyje księdzu na wiejskiej parafii – mówi. – Ksiądz ma tak, jak mają ludzie, a u nas ludzi bogatych nie ma.

Komórka proboszcza

Kiedy ksiądz Andrzej Malczyński nastał cztery lata temu w parafii i chodził po kolędzie, w każdym domu zostawiał obrazek ze Świętą Rodziną. Na odwrocie wypisał godziny mszy i numer swojego telefonu komórkowego.

Numer komórki proboszcza znają odtąd wszyscy parafianie. Gdy nie może odebrać, zawsze oddzwania. – A po co ktoś ma z daleka na próżno do księdza przyjeżdżać? Cudzy czas trzeba szanować – powiada. Wie, co mówi: z najdalszego zakątka parafii do jego plebanii jest ponad dwanaście kilometrów. W jedną stronę.

Kiedy staje na ambonie i głosi kazanie, pilnuje jednej zasady: nie krzyczy na tych, którzy są w kościele. – Nie dość, że przyszli, to mają jeszcze obrywać za innych?

Zresztą w ogóle nie krzyczy. Uważa, że spokojne tłumaczenie jest lepsze. – Łatwo jest nakrzyczeć, ale można człowieka stracić – mówi. – A ksiądz powinien być z ludźmi i pomagać im odnaleźć się w życiu, kiedy się czasem zagubią.

Kiedyś przyszła do niego para ochrzcić dziecko. Ona siedemnaście lat, on – dziewiętnaście. Oboje chodzili jeszcze do szkoły. – Chcemy być kiedyś razem – odpowiedzieli, kiedy zapytał ich o plany.

Dziecko skończyło dwa latka, oni nadal mieszkają w swoich domach. Różnie się między nimi układa. Raz są razem, to znowu się rozstają. – Gdybym ich ciągnął do małżeństwa, to może wzięliby ślub, ale przy pierwszej kłótni pewnie by się rozwiedli – mówi ksiądz Andrzej. – A tak, może bardziej dojrzeją i kiedyś wszystko między sobą uporządkują.

Wcale nie pochwala życia bez ślubu ani tego, żeby dzieci zostawały rodzicami. Gdy przyszli w sprawie chrztu, powiedział im wyraźnie: „Za wcześnie zaczęliście”. I dodał: „Wiecie, że taki związek bez ślubu nie może trwać do końca życia”. Więcej morałów nie prawił. – Znają moje oczekiwania – mówi proboszcz.

Gdy głosi kazanie, jeszcze jednej zasady się trzyma. Zawsze kończy czymś pozytywnym. – Ludziom trzeba dawać nadzieję, a nie przygnębiać ich, bo i tak na co dzień mają dość biedy i utrapień – uważa. – Przecież nie powiem na koniec: „Jesteście grzesznikami”. Wolę ich zmobilizować do dobrego życia. Dlatego mówię, że dobro jest dla każdego. Dla nich też.

W parafii lubią jego kazania. Mówią, że są zrozumiałe i że ksiądz nie politykuje. – Nie słyszałam, żeby namawiał do głosowania na jakąś partię – mówi jedna z parafianek.

Ale trudnych spraw nie unika. Gdy młodzież schodziła się wieczorami koło szkoły pić piwo i hałasować, powiedział o tym w kościele. Koło szkoły nikt już piwa nie pije.

Urodzony w muzeum

Rocznik sześćdziesiąty siódmy. Czasem śmieje się, że urodził się w muzeum. To dlatego, że w jego rodzinnej wiosce Bolegorzyn między Czaplinkiem a Połczynem powstało kilka lat temu pierwsze w kraju Muzeum PGR (Państwowe Gospodarstwo Rolne).

Do kościoła w Kluczewie miał trzy kilometry. Chodziło się pieszo. W słońce, w deszcz, w tęgi mróz. Po podstawówce poszedł do technikum rolniczego. Po maturze – do seminarium w Koszalinie.

Powołanie do kapłaństwa odkrył bardzo wcześnie – jeszcze w dzieciństwie. Chociaż ministrantem nie był. – Podobało mi się, jak mój proboszcz odprawia mszę: z dużym namaszczeniem, gorliwie – wspomina. Zostało mu to: do dziś nie lubi, jak ktoś odbębnia liturgię i odprawia byle jak.

Wyświęcił go biskup Czesław Domin. Przyszedł ze Śląska, ale od razu wczuł się w problemy nowej diecezji. Zaangażowany w Caritas, był wyczulony na ludzką biedę. W diecezji księża i wierni do dziś z szacunkiem wymawiają jego imię.

Na obrazku prymicyjnym ksiądz Andrzej kazał umieścić słowa: „Pan mój i Bóg mój”. – Bo są znakiem czci i zaufania – mówi. Powiada, że został księdzem, bo chciał być blisko ludzi. Po dziewiętnastu latach kapłaństwa, gdyby jeszcze raz wybierał, poszedłby tą samą drogą – to znaczy zostałby księdzem.

Kiedy wstępował do seminarium, Kościół był na fali. Gdy przyjmował święcenia, czasy się zmieniły: w wolnej Polsce ludzie zaczęli patrzeć krytycznie na Kościół i księży. Czy nigdy się nie rozczarował kapłańskim życiem? Odpowie tak: – Dzisiaj jest trudno być księdzem od strony zewnętrznej, bo księża są pod ogromnym pręgierzem oczekiwań. Ale od wewnątrz wszystko zostało po staremu: trzeba mieć powołanie i służyć jak najlepiej ludziom.

Po święceniach był wikariuszem w Ustce, Słupsku i Koszalinie. Cztery lata temu biskup Edward Dajczak mianował go proboszczem i posłał do Róży Wielkiej – starej szesnastowiecznej wsi schowanej wśród lasów Pojezierza Wałeckiego.

Mówi żartobliwie, że sprawiedliwości stało się zadość, bo wrócił na swoje miejsce. – Powiadają: „Ze wsi jesteś, na wieś wrócisz”. I ja na wieś wróciłem – śmieje się.

Czas na łyk kawy

Parafia Trójcy Świętej w Róży Wielkiej ma aż cztery kościoły – parafialny w Róży i trzy filialne: w Kępie, Leżenicy i Łomnicy. – U nas kościoły filialne to norma – mówi ksiądz Andrzej o diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, najbardziej rozległej w Polsce i najmniej zaludnionej.

Niedziela proboszcza wygląda tak: rano jedzie cztery kilometry do Leżenicy, żeby za piętnaście dziewiąta odprawić mszę. Wraca do Róży Wielkiej i o dziesiątej odprawia kolejną mszę. Zdąży wypić łyk kawy i znowu siada za kierownicę, bo o wpół do dwunastej musi być w Kępie, ponad pięć kilometrów z Róży. Na trzynastą jedzie odprawiać do Łomnicy – prawie trzy kilometry. Stamtąd wraca na plebanię na obiad. Przed mszą w każdym kościele musi jeszcze znaleźć czas na spowiedź.

Nawet gdy staje przy ołtarzu czwarty raz, nie może pokazać po sobie, że jest zmęczony. – Przecież dla tych ludzi to pierwsza i jedyna msza – mówi. – To dla mnie dodatkowy doping, żeby nie chałturzyć.

W dni powszednie jest mu łatwiej: ma jedną mszę, codziennie w innym kościele. Za to w święta musi się podwójnie mocno dopingować. Odprawia cztery pasterki – w każdej ze świątyń. – Zaczynam o ósmej wieczorem, a kończę o pierwszej w nocy – mówi. W Wielkanoc radzi sobie tak, że w Wielką Sobotę odprawia w dwóch miejscach dwie Wigilie Paschalne z procesją rezurekcyjną, a w niedzielę – dwie rezurekcje w pozostałych kościołach.

W niedziele robi dwadzieścia pięć kilometrów. Raz przejechał pięćdziesiąt, bo śnieg zasypał drogę i musiał jechać naokoło. Ale mówi, że kościoły filialne mają też dobrą stronę. – Dzięki temu mam lepszy kontakt z wiernymi – uważa. Po czterech latach zna dobrze wszystkich swoich 1360 parafian w jedenastu wioskach.

Martwi go panująca bieda. Część ludzi mieszka w wioskach rolniczych, uprawiają ziemię i żyje im się nieźle. Gorzej tam, gdzie kiedyś były pegeery i ludzie zostali bez pracy. A z ubóstwem przychodzą inne ludzkie biedy, z którymi proboszcz też musi się mierzyć.

Myśleli, że sekta

– Społeczeństwo jest u nas trudne – przyznaje Grażyna Karczewska, sołtys w Róży Wielkiej. – Ludzi ciężko namówić do działania.

Wie coś o tym, bo choć sołtysem została niedawno, to od lat jest przewodniczącą Koła Gospodyń Wiejskich. Ile się musiała nachodzić, naprosić, żeby wspólnie coś we wsi zrobić.

Narzeka, że ludzie są nieufni i podejrzliwi. Do dziś pamięta zdarzenia sprzed kilkunastu lat, kiedy z mężem zapisała się do Kościoła Domowego. – Wyzywali nas, że jesteśmy w sekcie – wspomina. – Nawet dzieciakom w szkole dokuczali.

Pani sołtys twierdzi, że nieufność bierze się stąd, że mieszkańcy wsi pochodzą z różnych regionów kraju (jej rodzice na przykład spod Łodzi, rodzice męża spod Łowicza). Prawie wszyscy przyjechali tu w czterdziestym piątym roku, kiedy wieś przyłączono do Polski. Potem dołączyła do nich garstka osób po akcji „Wisła”, kiedy władze Polski Ludowej przesiedlały Łemków i Ukraińców.

Z dawnych mieszkańców Róży Wielkiej została tylko Gertruda Szczepańska (ojciec Polak, matka Niemka). – Szwaby idą – nasłuchała się po wojnie pani Gertruda od rówieśników, których rodzice zjechali tu z centralnej Polski. Na szczęście pomagał im ksiądz. – Przynosił nam paczki z darami i dodawał otuchy – opowiada kobieta.

– Zawsze mieliśmy tu dobrych księży. No, może poza jednym – powiadają parafianie z Róży Wielkiej. Najbardziej zapamiętali księdza Stefana Majchrzaka. Był proboszczem prawie dwadzieścia pięć lat. Dobrze się zapisał w pamięci mieszkańców – w każdą rocznicę jego śmierci modlą się za niego w kościele, a potem idą na cmentarz.

Diecezja koszalińsko-kołobrzeska duszpastersko łatwa nie jest. Do kościoła chodzi tylko jedna czwarta wiernych – najmniej w kraju. W parafii księdza Andrzeja nie jest lepiej.

Proboszcz na parafian narzekać jednak nie lubi. Niedawno trzeba było postawić nowy krzyż przy wjeździe do Róży Wielkiej. Pomagali nawet ci, którzy do kościoła chodzą rzadko.

– Tylko nasze dzieciaki się go trochę na początku bały – mówi Aleksandra Bukowska, dyrektorka podstawówki, w której uczą się dzieci od zerówki do trzeciej klasy. Religii uczyła przez jakiś czas katechetka, dlatego proboszcza znały tylko z kościoła. Ale gdy on przejął katechezę, szybko się z nimi zaprzyjaźnił – na powitanie zaczął przybijać z uczniami piątki i robić żółwiki. – Teraz za nim przepadają – mówi dyrektorka.

Z jagód i zasiłków

– Pewnie, że jest nam ciężko – Danuta nie będzie ukrywać, że żyją w biedzie. W jej mieszkaniu w popegeerowskim bloku bogactwa nie widać.

Trzydzieści dwa lata, sześcioro dzieci: najstarsze trzynaście lat, najmłodsze pół roczku. Mąż dopiero od miesiąca pracuje, wcześniej był na zasiłku. Czasem, gdyby nie pomoc z parafialnej Caritas, nie miałaby co do garnka włożyć. – Od nas pieniędzy ksiądz nigdy nie bierze – mówi Danuta. Nie wziął za chrzest synka, a kiedy na kolędzie chcą wręczyć mu kopertę, odmawia przyjęcia. – Powiedział, żebyśmy zostawili pieniądze dla dzieci – opowiada Danuta.

Pokrzywno to typowa wioska popegeerowska. – Dwadzieścia lat temu pegeer upadł, a oni poszli na bruk bez niczego – mówi o mieszkańcach ksiądz Andrzej. Żałuje ich. – Górnicy dostali odprawy, a ich pozostawiono na pastwę losu. Część do dziś nie przystosowała się do nowych warunków życia – ubolewa.

Proboszcz zawsze pyta, jak im się żyje. Chociaż są domy, w których nie musi pytać, bo biedę widać gołym okiem. Ale pyta, bo chcą rozmawiać. Pyta z jeszcze jednego powodu: żeby dawać im nadzieję.

– To, że straciłeś pracę, nie znaczy, że jesteś bezwartościowy – tłumaczy.

Pytają: „Co mam robić? Szukam pracy i nigdzie nie chcą mnie przyjąć”.

Odpowiada: „Trzeba szukać dalej”.

– Przecież nie powiem: „Nie rób nic, nie staraj się”. Bo wtedy pójdzie pod sklep i będzie pił.

Pokrzywno to nie jedyna popegeerowska wioska w jego parafii, gdzie ludzie ledwo koniec z końcem wiążą. W sezonie dorobią przy zrywaniu truskawek u okolicznych plantatorów, chodzą do lasu na grzyby i jagody, które potem sprzedają. Na szczęście w okolicy lasów dużo. Żyją z zasiłków i z pomocy społecznej.

Aż jedna czwarta parafian dostaje pomoc z kościelnej Caritas. Nie tylko paczki z żywnością. Kiedy w biednej rodzinie zachorowało ciężko dziecko i rodzice musieli jeździć z nim do dużego miasta na leczenie, proboszcz dawał im z parafialnej kasy na benzynę.

Pierwszy raz w metrze

Po niedzielnej mszy Maria Stasiak z Pokrzywna przyniosła do domu Biblię. Położyła ją na stoliku nakrytym białym obrusem i ustawiła obok wazon z kwiatami. Wieczorem zapaliła świecę i przeczytała z mężem i córkami kawałek. Potem rozmawiali o tym, co przeczytali. Tak co wieczór przez cały tydzień. W niedzielę odniosła Biblię do kościoła.

– Dużo nam to dało, bo sporo zapamiętaliśmy z tego czytania przez cały tydzień – mówi pani Maria. – Pismo Święte mamy w domu, ale na co dzień rzadko się do niego sięga – przyznaje.

Pielgrzymowanie Biblii po parafii rozpoczęło się po Wielkanocy. Pismo Święte przyjęło kilkadziesiąt rodzin. – Wymyśliłem tę akcję, żeby ożywić duszpastersko parafię – mówi ksiądz Malczyński. – Dzisiaj już nie wystarczy odprawić mszę i powiedzieć kazanie. Trzeba z nowymi pomysłami wychodzić do ludzi, bo inaczej ich wiara będzie powierzchowna.

Na początku proboszczowania zorganizował w parafii peregrynację obrazu Świętej Rodziny. Rodziny na jeden dzień przyjmowały obraz do domu i nazajutrz przekazywały sąsiadom. – Chciałem, żeby ludzie w rodzinach pomyśleli trochę o sobie, o swoich relacjach – mówi.

Problemów rodzinnych w parafii nie brakuje. Sporo par żyje bez ślubu. Proboszczowi nieraz przychodzi łagodzić rodzinne waśnie, na przykład godzi dorosłe dzieci z rodzicami. Rozmawia z jednymi i drugimi. „Wyciągnijcie pierwsi rękę, nawet jeśli nie czujecie się winni” – namawia. Parę rodzin już pogodził.

Nie ogranicza się do celebrowania nabożeństw i głoszenia pobożnych kazań. Stara się, żeby jego parafianie zobaczyli też kawałek świata. Jak tylko przyszedł na parafię, zaczął organizować wyjazdy do sanktuariów w kraju i za granicę.

Wie, że u siebie nigdy nie znajdzie tylu chętnych, żeby zapełnili autokar. Organizuje więc pielgrzymki wspólnie z zaprzyjaźnioną parafią w Wałczu. Byli w Licheniu, na Jasnej Górze, na misterium w Górce Klasztornej, we Wrocławiu, a nawet w Czechach. Tego lata zabrał ich do Wilna.

Te wyjazdy bardzo sobie ceni, bo wierzy, że integrują ludzi. – Niektórzy może by nigdy nigdzie nie wyjechali – mówi. Pamięta, jak byli w Pradze i jedna z jego parafianek przyznała się, że pierwszy raz w życiu jechała metrem.

Jeżdżą nie tylko na pielgrzymki. Czasem proboszcz załatwi bilety i organizuje parafianom wyjazd do kina na dobry film.

Sołtys Karczewska: – Ksiądz chce, żebyśmy żyli nie gorzej niż ci, którzy mieszkają w mieście.

Spaghetti na medal

Śmieszy go, kiedy słyszy albo czyta o bogactwie polskich księży. – W naszej diecezji takich nie ma – mówi.

U niego najwięcej pieniędzy idzie na remont kościołów. W maleńkiej, biednej parafii, nie jest w stanie uzbierać od ludzi. Stara się o dotacje w gminie i starostwie. Ma szczęście, bo wszystkie świątynie w parafii są zabytkowe.

Oszczędza, na czym się da. Na przykład na ogrzewaniu. Pamięta, że w Trzech Króli w kościele w Kępie było tak zimno, że na puszce z komunikantami zebrał się lód.

– Tę godzinę w kościele wytrzymamy – usłyszał od parafian, kiedy zastanawiał się, czy nie założyć ogrzewania. Powiedział sobie, że skoro oni wytrzymają, to i on musi. Dogrzewa się w samochodzie, gdy jedzie do następnego kościoła.

Na plebanii (też zabytkowa, z dziewiętnastego wieku) nie ma gosposi. – Przecież to koszty – mówi. – Bez tego jest sporo wydatków.

Gotuje sobie sam. – Jak kiedyś zrobił spaghetti, to młodzież nie mogła się nachwalić, jaki z księdza dobry kucharz – opowiada pani sołtys.

Czasem wpadnie do niego na kilka dni mama. Wtedy zajmuje się kuchnią i ksiądz Andrzej je obiady jak w domu.

Chodzimy po księżowskim ogrodzie. Trochę drzew owocowych, grządki z truskawkami i warzywami. I dużo miejsca – czasem rozbija tu namioty młodzież z różnych zakątków diecezji, która przyjeżdża do Róży Wielkiej na spotkania oazowe.

Jest początek lata, a ksiądz Andrzej myśli o zimie. Między orzechami i jabłonkami suszy się sterta drewnianych szczap. – Będziemy musieli ponosić, żeby było czym palić, jak przyjdą chłody – mówi do kleryka Tomka, który od września będzie miał u niego praktykę.

Proboszcz cieszy się z praktykanta, bo będzie miał trochę lżej.

Wiecie, że żyje

Swoją starą toyotą corollą jeździ jak terenówką. Zabrał kleryka i mnie, żeby pokazać nam swoje wszystkie cztery kościoły. Jeździmy więc od wioski do wioski.

Przy wyjeździe z Róży Wielkiej pozdrowił klaksonem panią Halinę, która przysiadła z sąsiadką na ławce. Starsza kobieta pomachała proboszczowi.

– To nasza „zapiewajło” w kościele, prowadzi śpiew – opowiada ksiądz Andrzej.

Jedziemy wąską drogą między polami do Leżenicy. Proboszcz najbardziej lubi jeździć tutaj wiosną. – Bo ludzie dużo rzepaku sieją i pola się ładnie żółcą – opowiada.

Kościół Świętego Jakuba w Leżenicy z 1857 roku. Wioska zadbana, typowo rolnicza. Ksiądz pokiwał dzieciakom wracającym ze szkoły.

Mijamy popegeerowskie bloki w Pokrzywnie i wjeżdżamy do Kępy. To w tutejszym kościele Świętej Rodziny zamarzła mu kiedyś podczas puryfikacji puszka na komunikanty.

– Synowie wrócili z zagranicy i od razu okna wymieniają – cieszy się proboszcz na widok remontowanego domu w Kępie. – A ci się wreszcie za płot wzięli – pokazuje na otaczające sąsiednie podwórko nowe sztachety. Lubi, kiedy ludzie się starają, żeby żyło im się lepiej.

Wreszcie kościół Matki Bożej Królowej Polski w Łomnicy, poewangelicki jak dwa poprzednie. Właśnie wymienia dach, bo stary zaciekał.

– Pani weźmie ten karton – zatrzymał się przy matce z dzieckiem i podał pakunek z pieluchami dla niemowląt.
– Jak mała, mniej płacze? – odzywa się kilkadziesiąt metrów dalej do innej kobiety z dzieckiem, które chrzcił w niedzielę.
– Trochę – mówi szczęśliwa mama.
– Przynajmniej wiecie, że żyje – zażartował na odjezdnym.
– Krzysiu, po pracy już? – pozdrowił jeszcze przy wyjeździe z wioski młodego mężczyznę.

Lubi mieć dobry kontakt z ludźmi. Gdy go zaproszą, chodzi na osiemnastki do domów, na wesela. Uważa, że proboszcz, zwłaszcza na wsi, musi być ze swoimi parafianami i w radości, i w smutku.

Swoje miejsce też zna. Na weselach nie zostaje do białego rana – wychodzi po godzinie, półtorej. – To w zupełności wystarczy, żeby gospodarze mieli poczucie, że proboszcz ich uszanował – mówi ksiądz Andrzej.

Stanisław Stasiak z Pokrzywna, który przez tydzień czytał z rodziną Biblię, tak mówi o proboszczu: – Umie trafić do ludzi. Nie podoba się tylko rozwydrzonej młodzieży.

Stasiakowa: – Tej, która pod sklepem wystaje i gwiżdże.

Dobrze wszędzie

Nie miał obaw, kiedy szedł pracować na wieś? On, miejski ksiądz?

– Jaki tam miejski? – śmieje się. – Przecież ja prosty pegeerowiec jestem.

Wylicza: – Wychowałem się w pegeerowskiej wiosce, tata pracował w pegeerze na kombajnie, mama też w pegeerze, mieszkaliśmy w pegeerowskim bloku.

Mówi, że wszędzie, gdzie do tej pory był, było mu dobrze. – I tutaj też mi dobrze. 

I tutaj też mi dobrze
Stanisław Zasada

urodzony w 1961 r. – dziennikarz, reporter, absolwent polonistyki na UMK w Toruniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Gazetą Wyborczą”. ...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze