God Bless America
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Amerykanie są patriotami ? to wiedzą wszyscy. Ale trzeba w Ameryce pomieszkać, by ten patriotyzm choć w części zrozumieć. Pojąć, jak jest potężny, ale i jak różnorodny ? na dobre i na złe.

Połowa lipca, mecz gwiazd ligi bejsbolu w St. Louis zaczyna – jak każde wydarzenie sportowe w tysiącach amerykańskich miast i miasteczek – hymn narodowy „Gwiaździsty Sztandar”. Potem przez prawie pół godziny 50 tys. ludzi na stadionie i 50 mln przed telewizorami ogląda „gwiazdy Ameryki”. To ludzie, którzy przez ostatni rok wsławili się działalnością publiczną – przede wszystkim założyciele fundacji charytatywnych czy edukacyjnych. W krótkich słowach chwalą ich Barack Obama i wszyscy żyjący byli prezydenci Stanów Zjednoczonych. Dziękują organizatorowi akcji wysyłania paczek dla żołnierzy na frontach w Iraku i Afganistanie. I kobiecie, która stworzyła grupę, która szyje i ofiarowuje pacjentom klinik onkologicznych w całym kraju fikuśne czapeczki. George Bush senior dziękuje im za to, że „pomagają lepiej budować nasz wielki, wspaniały kraj”. A Jimmy Carter mówi: „Dziękujemy, że czynicie Amerykę bardziej sprawiedliwą, tak, jak na to nasza ojczyzna zasługuje”.

Budowanie poczucia wspólnoty przez polityków, ale też działaczy społecznych jest w Stanach Zjednoczonych bardzo silne. Wciąż dostaję listy, w których namawia się mnie, bym wspomógł fundacje charytatywne pomagające weteranom, ale i dzieciom chorym na białaczkę. W Polsce, Czechach czy Niemczech, gdy polityk chce uderzyć w ton populistyczny, woła: „Podniosę poziom nauczania w szkołach tak, jak nasze dzieci na to zasługują!”. Amerykański polityk z reguły krzyczy: „My, Amerykanie, możemy wspólnie naprawić nasze szkoły. Ten wspaniały kraj jest w stanie to zrobić!”.

Patriotyzm jest popularny. W święto narodowe 4 lipca Amerykanie zbierają się na głównym placu czy głównej ulicy w każdym miasteczku. Gdy wybuchają sztuczne ognie, dzieci krzyczą: „Happy birthday, America!”. Reklamy odwołujące się do patriotyzmu, które w Polsce próbował średnio udanie kopiować Fiat, są w Stanach Zjednoczonych świetne. Odnoszą się nie tylko do martyrologii, ale także budują wspólnotę, poczucie obowiązku, misji. Od kilku tygodni oglądam reklamę pewnego banku. Końcówka jest nachalna – bank deklaruje, że „w trudnych czasach” da każdemu, kto założy konto, 100 dolarów. Ale przez trzy czwarte czasu trwania reklamy pod hasłem: „To jest Ameryka, pomagamy sobie wzajemnie”, pokazywane są przykłady pomocy rodzinnej czy obywatelskiej.

Jest w tym wszystkim dużo komercji, płytkiego nadęcia. Ale jest też autentyczne przywiązanie większości Amerykanów do roli wspólnoty narodowej, która ma tu zdecydowanie wymiar obywatelski, a nie etniczny. Według badań Instytutu Gallupa ze stycznia tego roku 58 proc. obywateli jest niezwykle dumnych z tego, że są Amerykanami, 24 proc. – bardzo dumnych, dość dumnych – 12 proc., tylko trochę dumnych – 3 proc., a w ogóle nie jest dumnych – zaledwie 2 proc.

Patriotyzm Amerykanów nie jest bezkrytyczny. Ze swej historii dumnych jest bardzo lub dosyć aż 91 proc. Amerykanów, z osiągnięć naukowych kraju i z sił zbrojnych – 93 proc. Ale już z systemu emerytalnego zaledwie połowa, w tym marne 13 proc. bardzo. Niezwykle ciekawa jest odpowiedź na pytanie Instytutu Gallupa sprzed pięciu lat: Czy uważasz, że sygnatariusze Deklaracji Niepodległości z 1776 roku byliby zadowoleni z dzisiejszego kształtu Stanów Zjednoczonych? Połowa Amerykanów mówi, że tak, a 48 proc., że nie.

Jednak, jak pokazują badania Instytutu Zogby z czerwca 2009 roku, choć Stany Zjednoczone znajdują się w środku najgorszego kryzysu przynajmniej od lat 70., ze swego kraju dumnych jest aż 88 proc. Amerykanów.

Integracja kolejnych fal emigrantów

Tak wcale nie musiało być. Odkąd niespełna 250 lat temu zaczęły powstawać Stany Zjednoczone Ameryki, krajem targały ogromne konflikty i sprzeczności. Podczas wojny o niepodległość, o czym często się zapomina, spora część kolonistów brytyjskich wolała pozostać wierna Londynowi. Trzydzieści lat później, podczas wojny 1812–1815, Brytyjczycy byli bliscy likwidacji Stanów Zjednoczonych. Po pół wieku o mało nie doszło do samounicestwienia kraju w wojnie domowej. Przez cały ten czas Stany Zjednoczone pozostawały bardzo luźną konfederacją. Karolińczyk czy mieszkaniec Nowej Anglii mieli głównie poczucie przynależności do wspólnoty lokalnej i stanu, dopiero potem (jeśli w ogóle) uważali się za Amerykanów. Jeszcze dziś przed wieloma domami na Południu zamiast flagi Stanów Zjednoczonych powiewa sztandar Konfederacji z wojny domowej. Ale coraz częściej powiewają obydwie. Do dziś istnieją ruchy separatystyczne w Teksasie czy na Alasce, ale są one raczej niepoważne.

Jeszcze 130 lat temu było inaczej. Federalne instytucje państwowe długo były rachityczne. Silna dyplomacja czy marynarka wojenna powstały dopiero pod koniec XIX wieku, a wywiad – w czasie II wojny światowej, długo po wywiadach rosyjskim, angielskim czy niemieckim.

Od dwustu lat niemal bez przerwy odbywa się w błyskawicznym jak na historię tempie proces integracji kolejnych fal imigrantów złożonych z obcych tubylcom grup etnicznych. Najpierw byli to Irlandczycy, potem Niemcy, Włosi, Polacy i inni Słowianie, wreszcie – w ostatnich 30 latach bezprecedensowo wielka fala Latynosów. Mimo nieporozumień, protestów, a nierzadko zamieszek w sumie ten proces jest udany – drugie pokolenie imigrantów, nawet latynoskich w zdominowanej przez nich Kalifornii, zna już świetnie angielski i jest zintegrowane oraz zaangażowane w procesy polityczne. Niedawne badania pokazują, że prawie 80 proc. obywateli myśli o sobie przede wszystkim jako o Amerykanach, tylko 12 proc. – jako o członkach swej grupy etnicznej czy rasowej.

Naród amerykański wciąż de facto się tworzy. Jest smutnym paradoksem, że najdłużej trwa integracja grupy będącej w Ameryce od samego początku kolonizacji – Murzynów. Jak wiadomo, jeszcze w czasie II wojny światowej jednostki armii Stanów Zjednoczonych były podzielone rasowo, a nawet w latach 60. XX wieku Murzyni na Południu nie mogli głosować ani myć się z białymi w tej samej umywalce na stacji benzynowej. Przez dziesięciolecia wyraźnie wpływało to na ich poziom identyfikacji z własnym krajem. Wielki skok poczucia patriotyzmu wśród Murzynów przyniósł wybór Baracka Obamy na prezydenta. W 1987 roku jedynie 27 proc. czarnoskórych Amerykanów uważało się za „bardzo patriotycznych”, jeszcze w 2003 – 38 proc. W tym roku, według tych samych badań Instytutu Pew, liczba ta po raz pierwszy przekroczyła połowę – wynosi 52 proc. i jest tylko o 5 punktów niższa niż wśród białych Amerykanów.

Stworzenie w dwa stulecia, przeważnie metodami politycznymi, nie orężem, potężnego ponad 300milionowego narodu z najróżniejszych grup i kultur (grupa, która ten projekt zaczęła, czyli biali Brytyjczycy, stanowi dziś nawet nie 20 proc.), to osiągnięcie bez żadnego odpowiednika w historii. I wielki sukces amerykańskiego patriotyzmu.

Tworzenie modelu dla świata

W dyskusjach o patriotyzmie w Stanach Zjednoczonych wciąż powraca pytanie, jak mocno musi się on wiązać z koncepcją amerykańskiej wyjątkowości. Od czterystu lat, gdy pierwsi purytanie pojawili się w Nowej Anglii, koncepcja Ameryki – „miasta świecącego na wzgórzu”, kraju, którego zadaniem jest budować i pokazywać światu model wolności i sprawiedliwości, jest wciąż żywa. Jej propagatorami byli wszyscy prezydenci ostatnich dziesięcioleci. Bush realizował ją dość topornie, zaprzeczając jej ideom choćby w początkowej fazie istnienia więzienia w Guantanamo. Obama, zapytany o nią podczas niedawnej podróży do Europy, nerwowo zaprzeczył, mówiąc, że „Amerykanie wierzą w swą wyjątkowość nie bardziej niż Grecy w swoją”. Ale to nieprawda.

W latach 2003–2004 przeprowadzono światowe badania wartości. I okazało się, że Stany Zjednoczone wcale nie wyróżniają się poziomem patriotyzmu. Owszem, jest on najwyższy wśród krajów Zachodu (prawie 80 proc.), ale wiele się do niego zbliża – Polska ma 69 proc,, Brazylia 64 proc., a Portugalia 58 proc. Szokujące są różnice w odpowiedzi na pytanie: Czy wolałbyś być obywatelem swego kraju, czy raczej mieszkać gdzie indziej? Tak odpowiada 74 proc. Amerykanów, ale już tylko 41 proc. Polaków, 40 proc. Brytyjczyków i zaledwie 18 proc. Niemców. Żaden inny kraj Zachodu, poza, o dziwo, Finlandią, nie przekracza 50 proc.

Aż 81 proc. Amerykanów wierzy, że „mimo wszystkich błędów, mamy najlepszy system rządów na świecie”. Tym niemniej są wśród nich spore różnice. W to, że Stany Zjednoczone są „modelem” dla świata i spełniają w nim bardzo pozytywną rolę, wierzą głównie Amerykanie o poglądach prawicowych, konserwatywnych. Lewicowcy mają dużo więcej wątpliwości – ale też tylko do pewnego stopnia. Po atakach 11 września 2001 roku, gdy Amerykę zalała największa od II wojny światowej fala patriotyzmu, na lewicy na krótko rozgorzał poważny spór o to, czy zamachy, w jakiejś mierze, nie są zasłużoną karą za zło, które Stany Zjednoczone wyrządzają światu (szczególnie Arabom). Badania dowodzą, że nawet na lewicy większość wyborców takie tezy (głoszone np. przez Noama Chomsky’ego czy Michaela Moore’a) odrzuca. Wierzy w nie zaledwie 4–5 procent.

I znów – nie znaczy to, że Amerykanie są bezkrytyczni wobec miejsca, które ich kraj zajmuje w świecie. Podczas najgorszych lat wojny w Iraku tylko 22 proc. z nich deklarowało, że jest z jego roli w świecie „bardzo dumne”. Ale mimo wszystko kolejne 52 proc. mówiło, że są z niej „w sumie dosyć dumni”. Ostatnio obie liczby wzrosły.

Wspólna żarliwa modlitwa do Boga Natury

Czy amerykański patriotyzm łączy się z amerykańską religijnością? Bez wątpienia, choć nie jest to związek prosty. Na przykład w ostatniej dekadzie poziom amerykańskiego patriotyzmu lekko rośnie, religijności – trochę spada.

Spora cześć lewicy uważa, że religia i odniesienia do Boga zatruwają patriotyzm i państwo, że budują groźny szowinizm, że wykluczają niewierzących i wierzących niechrześcijan. Od lat toczy się spór o to, jak związek religii i państwa ponad 200 lat temu widzieli ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych. Z jednej strony z pewnością chcieli ich rozdzielenia. Z drugiej strony Deklaracja Niepodległości pełna jest odniesień do Boga i Stwórcy. Konstytucja zaś zakazuje ustanawiania religii państwowej, ale i prześladowania jakiejkolwiek religii.

Podczas uroczystości patriotycznych, a nawet politycznych, Bóg i religia są wszechobecne. Mottem obecnym m.in. na banknotach jest „W Bogu pokładamy ufność”. Urzędnicy wszystkich szczebli, łącznie z prezydentem, składając przysięgę, dodają: „Tak mi dopomóż Bóg”. Jedną z najbardziej szokujących chwil przeżyłem w Las Vegas podczas lokalnej konwencji (lewicowej w końcu) Partii Demokratycznej w czasie prawyborów prezydenckich. Wieczór w sali jednego z największych kasyn otworzyły dwie modlitwy pastorów różnych wyznań – o pomyślność zjazdu i szczęście Stanów Zjednoczonych. Wstali i modlili się prawie wszyscy, z Hillary Clinton i Barackiem Obamą na czele. Biorąc pod uwagę to, że na sali obecni byli przedstawiciele grup mocno lewicujących, w tym aktywistki proaborcyjne, a za ścianą tysiące ludzi uprawiało hazard, wyglądało to wszystko dość dziwacznie. Ale widziałem, że większość ludzi na sali rzeczywiście żarliwie się modli.

Wszechobecność Boga w życiu Amerykanów wynika także i z tego, że nie jest to – na banknotach czy w przysięgach – konkretny Bóg jakiegoś wyznania czy religii. Jest to, jak mówi preambuła Deklaracji Niepodległości, „Bóg Natury” – jak kto go rozumie, to jego osobista sprawa. Choć, oczywiście, większość Amerykanów widzi w nim Boga chrześcijan. Twarda lewica wojnę o usunięcie tego Boga z życia publicznego Ameryki na pewno przegrała.

W połowie lipca podczas meczu gwiazd w St. Louis, znów – jak zawsze podczas meczów bejsbolu – w połowie siódmego gema wszyscy wstali, zdjęli bejsbolówki z głów i odśpiewali „Boże, błogosław Amerykę”, nieoficjalny drugi hymn kraju. Jego historia też pokazuje szeroką koncepcję Boga w życiu publicznym – i integrującą siłę amerykańskiego patriotyzmu. „Boże, błogosław Amerykę” napisał bowiem w 1918 roku Irving Berlin, Żyd urodzony w Rosji, przybyły za ocean w wieku trzech lat, późniejszy wielki twórca tak znanych piosenek jak „White Christmas”.

Patriotyczna megalomania

Ocena patriotyzmu amerykańskiego zależy od tego, jak postrzegamy patriotyzm w ogóle. Dla niektórych jest to mroczna, atawistyczna siła, sprawca największych katastrof ludzkości. Mam inne zdanie. Uważam, że tak, jak świat w sposób naturalny zorganizowany jest w państwa, tak patriotyzm jest siłą pozytywną – dopóki nie przeradza się we wrogość, szowinizm, dopóki jest troską o dobro wspólne, tym przypomnianym przez papieża: „jeden drugiego brzemiona noście”.

Amerykański patriotyzm – w zdecydowanej części – taki właśnie jest. Choć przeważnie mesjanistyczny, to – wbrew rozpowszechnionym w Europie poglądom – nie jest ani imperialistyczny, ani kolonialny. Owszem, po 11 września, zwłaszcza w początkach wojny w Iraku, byli wśród Amerykanów, także w polityce i w wojsku, ludzie, którzy marzyli o „krucjacie przeciw wrogom Stanów Zjednoczonych” (znów religia!). Ale publiczne takie wzmianki zostały szybko potępione. Tuż po zdobyciu Bagdadu i obaleniu Saddama Husajna głównym tematem dyskusji w Ameryce (i wśród strategów, i wśród zwykłych ludzi) było to, jak najszybciej się stamtąd wycofać, a nie to, jak ustanowić trwałe rządy.

Niektóre nachalne formy okazywania patriotyzmu męczą mnie. Ale w sumie Amerykanom ich dumnego patriotyzmu zazdroszczę. Nie mam im też za złe ich poczucia wyjątkowości. Mają ku temu powody. Stworzyli pierwszy w dziejach naród obywatelski, w dodatku potężny. A ich rola w szerzeniu wolności i demokracji w ostatnim stuleciu ludzkości jest – mimo tragicznych błędów (Jałta, pomyłki w Iraku) – pozytywna.

A jednak coś mi w amerykańskim patriotyzmie zgrzyta. Mianowicie spora doza megalomanii i pewna ignorancja. Amerykanie mało podróżują i mało czytają o świecie. Choć mają najlepszą (wąską) klasę specjalistów od dowolnego zakątka Ziemi, w swej masie niewiele o niej wiedzą. Uważają, że są w świecie jedyni, a już na pewno pierwsi. Pewne przejawy tego fenomenu mogą śmieszyć: na przykład w sporcie, gdy w zawodowych ligach bejsbolu czy koszykówki przyznawane są tytuły „mistrzów świata”. Albo to, że w Stanach Zjednoczonych dziesiątki miast silą się, by być „światowymi stolicami”, np. ziemniaków, cytryn, marmuru, cukierków czy nawet pizzy (!).

Ta mania ma poważne skutki – i dla Ameryki, i dla świata. Lewica w ostatnich latach wyśmiewała – słusznie – Busha za to, że zaatakował Irak, gdy ponad 90 proc. Amerykanów i większość ich przywódców nie miała pojęcia, co to szyici, a co sunnici. Ale ta sama lewica – z Hillary Clinton na czele – powtarzała np. w 2007 roku banialuki, jakoby wojna w Iraku „trwała już dłużej niż II wojna światowa” (II wojna trwała ponad pięć i pół roku, iracka wówczas cztery i pół). Gdy próbowałem jednemu z doradców demokratów to wytłumaczyć, nie rozumiał, o co chodzi. Nie, nie był niegrzeczny, on po prostu, podobnie jak zdecydowana większość jego rodaków, uważa, że II wojna światowa zaczęła się od ataku na Pearl Harbour.

Amerykanie w zbyt dużym stopniu patrzą na świat, nie uwzględniając kontekstu historycznego i geograficznego ani znajomości innych kultur. Patrzą nań z własnej perspektywy – perspektywy młodego narodu. Dla wielu największą tragedią w historii (nie tylko Stanów Zjednoczonych) jest ich wojna domowa sprzed 150 lat. Nie wierzą, gdy się im mówi, że podczas II wojny światowej więcej ludzi zginęło w samej Warszawie.

Ameryka w zbyt dużym stopniu kręci się wokół własnego ogona. Megalomania i ignorancja Amerykanów nie tylko denerwują. One szkodzą Ameryce. Nie pozwalają jej – mimo niesamowitej energii, którą ma ten kraj, i mimo godnego szacunku patriotyzmu – pełnić takiej roli w świecie, jakby Amerykanie chcieli.

God Bless America
Marcin Bosacki

urodzony 5 listopada 1970 r. w Poznaniu – absolwent historii UAM, w latach 80. działacz Szkolnych Kół Oporu Społecznego, od 1991 roku dziennikarz „Gazety Wyborczej” w Poznaniu i Warszawie, później korespondent w USA, były ambasador RP w Kanadzie, senator X kadencji....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze