fot. Mathew Macquarrie / Unsplash
Oferta specjalna -25%

Tradycja i tradycje, I i II tom

0 opinie

Pragnieniem mojego życia brata kaznodziei, mojego kapłaństwa, mojej służby doktrynalnej ludowi Bożemu było coś całkiem innego. Nic mi się nie udało. Płakałem wtedy godzinami i szlochałem jak dziecko. Potem pogodziłem się z tym, że życie mi się nie udało i że już zawsze będę kimś żałosnym.

15 września.

Kiedy piszę (do o. Prowincjała) albo mówię: „jeśli kiedyś zdarzy się jakieś nieszczęście…” 1 nie mam żadnego zamiaru ani planu. Nie jest to także groźba z odcieniem szantażu. Stwierdzam natomiast pewien ciąg faktów i stanów umysłowych najwyraźniej układających się w krzywą, której możliwy punkt przegięcia mnie niepokoi. Stawiam sobie pytanie, gdzie ja żyję, jak to się skończy, i obawiam się, że skończy się źle. Mam w głowie kompletny zamęt.

Z jednej strony spędziłem swoje trzy wygnania w duchu wiary Abrahama i Mojżesza; w wierze w Boga żywego; w łączności z Agonią i Krzyżem Chrystusa. Moja „modlitwa”, której byłem wierny, składała się tylko z tego: złączenia się z Wolą Bożą i z Krzyżem. W tym duchu odprawiam mszę: biorę swój krzyż na dany dzień i jednoczę go z krzyżem Chrystusa; postępując w ten sposób, uczestniczę – w Nim i ku Niemu – w cierpieniu świata, zwłaszcza w cierpieniu tych, których kocham, dla których chcę zrobić coś dobrego albo do których, nawet o tym nie wiedząc, mogę zostać „posłany”. Staram się zachowywać spokój, cierpliwość, nabierać pewnego dystansu w patrzeniu na różne rzeczy.

Ale z drugiej strony stwierdzam, że: zostałem ekskomunikowany z wszystkiego. Z wszelkiej działalności. Zabrano mi wszystko; od rzeczy wielkich po drobiazgi, od spraw publicznych aż po całkowicie osobiste plany czy pragnienia, od dwóch lat wszystko zostało zatrzymane, wszystko odsunięte, wszystko podeptane. Im łatwo jest powiedzieć z niezmąconym spokojem non oportet; ale mnie to niszczy, skazuje na okrutne oczekiwanie na śmierć. Myślę, że wszystko popsułem. Właśnie to, zwłaszcza 25–27 lipca (rocznica moich święceń i pierwszej mszy 2), doprowadziło mnie do załamania. Ach! nie po to wyruszałem w drogę; pragnąłem czegoś całkiem innego, zaczynałem coś całkiem innego. Pragnieniem mojego życia brata kaznodziei, mojego kapłaństwa, mojej służby doktrynalnej ludowi Bożemu było coś całkiem innego. Nic mi się nie udało. Płakałem wtedy godzinami i szlochałem jak dziecko. Potem pogodziłem się z tym, że życie mi się nie udało i że już zawsze będę kimś żałosnym. Było to okrutnie bolesne; w sumie jednak przez cały sierpień trwałem w tym stanie. Z wyjątkiem może jeszcze kilku najprostszych radości istnienia: chwil przyjaźni, radości dzielenia się z bliskimi mi osobami, ze słońca i pięknych rzeczy, a nawet radości z formy fizycznej i tej odrobiny, która jeszcze została z radości intelektualnej.

Prawie codziennie przez cały lipiec i sierpień zaznawałem chwil zwątpienia, zdarzały się dni w połowie nim wypełnione. Nie było już nic. Nic z rzeczy, w które wierzyłem i którym się poświęcałem, nie było dobre, brakowało tego promieniowania. Ciągnąłem to. Robiłem byle jak. Ale widziałem, że nadchodzi dzień, kiedy całkowicie zabraknie mi wiary. Dlatego nie chciałem przyjmować na siebie głoszenia kazań. 15 i 19 sierpnia głosiłem w takim nastawieniu, z ogromnym bólem. Nie byłem w stanie długo żyć w ten sposób.

W swoim liście z 10 września o. Forestier 3 pisze mi 4 „Niech Ojciec spisze swój traktat o Kościele”. Ale oprócz tego, że moje notatki i setki książek, do których one odsyłają, znajdują się w Le Saulchoir, nie jestem już tym człowiekiem, którym byłem. Człowiek, który zaplanował i zaczął ten traktat, umarł albo jest ciężko chory. O. Forestier (i inni, z wyjątkiem o. Saffreya 5 i o. Walty’ego, którzy tego zaznali) nie mają też pojęcia, czym jest angielski klimat. Klimat fizyczny, brak słońca; klimat ludzki, mdły, senny. Jest uroczo, kiedy jest się tu przez miesiąc; ale nie sposób tu żyć.

Co więcej, wydaje mi się, że o. Forestier nie przykłada wagi do dwóch rzeczy, którymi natomiast ja, być może, przesadnie się przejmuję:

niesprawiedliwość zagadnienie prawdy i moja intelektualna niezgoda na rzymski system.

Niesprawiedliwość. Nagromadzenie niesprawiedliwości i sankcji doprowadzi w końcu do tego, że zostanę zniszczony. Wszystko dzieje się tak, jakby – mimo że nie wprowadzają zasadniczego zakazu pisania i mówienia, co do którego muszą wiedzieć, że bym go nie przyjął, i który narzucony otwarcie nie dawał dobrych rezultatów (por. Laberthonnière 6) – chcieli de facto uzyskać ten sam efekt. Wszystko dzieje się tak, jakby zastosowano cały arsenał sankcji, których nigdy nie dano mi poznać, sankcji wymierzonych w wyniku procesu, w którym nie brałem udziału 7. Reżim policyjny. Nie mogę już NIC robić. Tego, co robiłem, angażując się całym sercem i z pełnym przekonaniem, na przykład mojej Temple, zabroniono mi bez powodu, z bezwzględnością kata, który zwalnia zapadkę maszyny do zabijania 8.

I nie mogę mieć nadziei na żadną sprawiedliwość. To jest system. System zdominowany przez „Najwyższą Kongregację” – której mają czelność nadawać miano „świętego” (oficjum). To system policyjny, w którym decyzja policji ani nie musi być uzasadniona, ani nie można jej w żaden sposób zakwestionować. Jest nieodwołalna. Kogo dosięga, ten zostaje jakby przeniesiony do innego świata, w którym nie ma już ani sprawiedliwości, ani miłosierdzia; w którym w najlepszej wierze i naiwnej szczerości depczą po tobie rozmaici Browne’owie. Nie podejrzewają nawet – bo są tylko systemem – że chodzą po kimś żywym.

Prawda. Intelektualna niezgoda na rzymski system. Odkrycie (1950– –1951, potem w Rzymie, 1954–1955), że jego tekstowe i historyczne podstawy są sfabrykowane albo sfałszowane, albo wypaczone. Etc.

Obecnie mam taką filozofię – która współistnieje z pewnym „absolutem”, z zadowoleniem z paru podstawowych radości, ale także z moim duchowym wysiłkiem, by dochować wierności Wierze i Krzyżowi: jestem stracony.

To okrutnie bolesne tak być skazanym na śmierć, uczestniczyć we własnym umieraniu. To moje odczucie, że na 80. urodziny Tere nie mam jej do dania nic więcej poza przegranym życiem niechlubnego wygnańca.

Ale tym gorzej! Jestem jak alpinista, który stracił równowagę, próbuje się chwytać, czego tylko może. Mój list do o. Forestiera był elementem serii takich gestów chwytania się, czego się da; próbą wyjścia z tej sytuacji 9… Szczerze mówiąc, boję się, czy nie jest już za późno. Nie przyjąłem propozycji Maillarda, Liégégo i Dupuy’ego 10, bo czułem, że już mnie nie ma. Jestem trędowaty. Nie mam już czego szukać wśród ludzi czystych. Wszystkie moje gesty wykonywane, by się czegoś chwycić, zostały sprowadzone do zera przez pozbawione miłosierdzia czynniki. Alpinista w końcu traci oddech, siły, nadzieję i już nic nie robi, już tylko czeka na śmierć.

Śmierć? Często o niej myślałem. Ale nie. Tak samo nie, jak nie mogę opuścić Zakonu. Najpierw dlatego, że obiecałem; zobowiązałem się. Tym gorzej. Poza tym – przede wszystkim – jestem bratem kaznodzieją ontologicznie: i bratem, i kaznodzieją. Nawet gdybym opuścił Zakon pod względem kanonicznym, zawsze byłbym dominikaninem.

Kiedy próbuję w swoim obecnym pomieszaniu dokonać jakiegoś podsumowania, zobaczyć mimo wszystko, jaki owoc może przynosić moje życie, zadaję sobie pytanie, czy moje powołanie nie polega na złożeniu siebie w ofierze, siebie samego, łącznie ze swoim szczęściem i swoim rozwojem duchowym, by walczyć z rzymską hydrą: by pomóc przyszłym pokoleniom, by nie zaznały wpływu tej Bestii. Jest walka, którą trzeba prowadzić, świadectwo, które trzeba składać. To się wiąże z cierpieniem.

Ale boję się, że brakuje mi odwagi. Jestem już za stary.

Albo też polega ono na porzuceniu wszelkich intelektualnych ambicji, wysiłku ukierunkowanego na intelektualną służbę ludowi Bożemu, by prowadzić życie oddane całkowicie najmniejszym: biednym, prostym ludziom, dzieciom?

20 września 1956. (przepisane po powrocie z Sedanu 11: 27.09.1956 przed wizytacją o. Generała).

Ktoś musiał się za mnie modlić. Pan okazał mi miłosierdzie. Przez te dni w ogromnej mierze się uspokoiłem. Nie odprawiłem rekolekcji w ścisłym znaczeniu. Trochę czasu spędziłem w kościele (gdzie dostawałem bólu głowy). Chyba lepiej widzę sprawy, wróciłem do prawdy i odzyskałem odwagę.

Rachunek sumienia. Poczucie, że przegrałem życie, ujawnia, że w tym życiu jest coś fałszywego. Z całą pewnością to moja wina. W głębi siebie byłem przekonany, że odgrywam jakąś rolę albo chciałem ją odgrywać. I wiedzieć, a może i samemu określać, jaką rolę mam do odegrania. Wszystko mi się zawaliło, kiedy przestałem być osobistością. Cierpię, kiedy widzę, że wszyscy coś robią i jak się o tym mówi; a ja – nic.

Nie uważam, by wynikało to z czystej pychy. Zaczęliśmy od wyobrażenia misji teologa, którą powinno się pojmować na planie rozgrywającej się historii. Ale zabrakło mi głębi egzystencjalnej. W głębi duszy w wielu sprawach wolałem raczej odegrać konkretną ważną rolę, niż w pokorze wchodzić w uwarunkowania tego, co najgłębsze w pewnych zagadnieniach, w pewnych posługach. Za bardzo troszczyłem się o własne dzieło, za bardzo je kochałem. Dzieło zewnętrzne. I to niemal do tego stopnia, że wszystko mu poświęcałem: nie tylko przyjemności, odpoczynek, ale egzystencjalne zainteresowanie ludźmi, komunię z nimi i dzielenie z nimi ich spraw, znoszenie w pokorze i cierpliwości uciążliwych warunków, jakie wiążą się z trwaniem w komunii w tym, co wielkie i głębokie: ludzkich cierpień i nędzy, tego, co niezasłużone, sztuki i pięknych przedmiotów, kontaktów, otwarcia na to, czego inni mogli ode mnie skrycie oczekiwać. „Walczący anioł”: w ogromnej mierze o to, by prowadzić własne dzieło, uznane dzieło.

Powrót do źródeł. W górę albo w głąb: to to samo.

Mimo szczerej modlitwy o to nie dość jeszcze patrzę na sprawy w kategoriach tego, co daje mi do zrobienia Ojciec: w kategoriach mojego obecnego zadania, które mam dobrze wykonać, starając się odnajdywać w tym własną radość, ponieważ to sprawia przyjemność Ojcu. Za bardzo patrzę na sprawy w kategoriach dzieła, którego należy dokonać, sukcesu, który należy osiągnąć.

Powinienem dużo poważniej, na poziomie głębi egzystencji traktować to, w co wierzę, to, co sam tak często głosiłem:

– Wiara Abrahama i Mojżesza; całkowita wiara w Boga żywego, w Boga – który…
– Pełna miłości i radości komunia z Wolą Ojca. Bez oglądania się na to, co mi daje, a zwłaszcza bez porównywania tego z tym, co może dał innym. Kochać z radością własne zadanie na każdą chwilę.
– Tajemnica opatrznościowego prowadzenia; obecna niezrozumiałość jego paradoksu. Mądrość krzyża. „Chodź przede Mną i bądź doskonały” 12. „Bóg pisze prosto po krzywych liniach ”. Przykład o. de Foucaulda i tyle innych. Nie wiemy, nie powinniśmy próbować się dowiadywać, dokąd nas zaprowadzi posłuszeństwo.
– Krzyż. Nie tylko go podziwiać, nie tylko wziąć go na siebie i dźwigać, ale umrzeć na nim. Naprawdę przeżyć Paschę.
– Budować Kościół w nas: podstawowe i najważniejsze zadanie. Prowadzić w ukryciu życie prawdziwego ucznia.
– Słowo Boże. Nie tylko o nim mówić, ale żyć nim, błagać o nie. Być egzystencjalnie, a nie tylko funkcjonalnie człowiekiem Biblii, człowiekiem Słowa istotowego i żywego. Dobrze odmawiane oficjum, w tym duchu. Psalmy wypowiadane w modlitwie Sługi Jahwe.

Płacić za swoje powołanie, za to, do czego mimo wszystko zostałem wezwany – nie po to, by podejmować jakieś przedsięwzięcia, lecz by służyć. Nic nie dokonuje się bez wielkiego cierpienia. Tymczasem ciągle z tego samego powodu – ponieważ za bardzo przywiązałem się do osobistości, a za mało do osoby – za bardzo zadowalałem się samym pisaniem o…:

1. Ekumenizmie. To ważny punkt. Nie mam wątpliwości, że w latach 1929–1930 otrzymałem powołanie, by się tym zająć. Moje powołanie zostało nieco zachwiane z dwóch (albo trzech) powodów: (a) postawy antynazistowskiej, antyszwabskiej, którą bardzo czynnie przejawiałem w roku 1940 i nn. i która wpłynęła na moje zachowanie i na wszystkie poglądy; (b) znużenia powtarzaniem i rozpoczynaniem tego samego bez znaczącego skutku; (c) ograniczeń, odmów, zakazów, w końcu systematycznego i zupełnego blokowania, którego doznałem po wojnie ze strony Rzymu i wszystkich konsekwencji jego zapatrywań w dziedzinie ekumenicznej. Doszedłem do przekonania, że najlepszym sposobem służenia ekumenizmowi jest dla mnie milczenie na ten temat, powstrzymanie się od wszelkiego działania. Uniemożliwiono mi wszystko. Po ostatnim godnym uwagi wydarzeniu, czyli po mojej podróży po Wschodzie w styczniu 1954 roku 13, nastąpiły sankcje z lutego, które spowodowały wycofanie się na wszystkich polach.

Powinienem do tego dodać: (d) pewne przemieszczenie się ośrodków moich zainteresowań w kierunku ruchu reformistycznego, zagadnień duszpasterskich, teologii laikatu i działalności świeckich; (e) wzrastający sprzeciw, który odczuwam w sferze intelektualnej wobec pewnych stanowisk Rzymu. Czy mogę reprezentować Kościół rzymskokatolicki wobec dysydentów? Jeśli tego nie robię, to kogo reprezentuję? Czy nie prowadzi mnie to do zajmowania się pracami, które wzbudzają podejrzenia, do pokazywania się w niebezpiecznym świetle? Nie chcę już prowokować sytuacji, w których będę publicznie wyjaśniać swoje stanowisko. Lepiej zamilknę.

Ale olbrzymie zagadnienie rozłamu i wezwania do jedności pozostaje nadal. Wierzę w to, co na ten temat powiedziałem. Wierzę, że obecny potężny ruch odpowiada woli Bożej i poruszeniu Ducha Świętego. To wielka rzecz. Wielka sprawa. Wiem o tym na płaszczyźnie intelektualnej. Ale czy w wystarczającym stopniu wszedłem w tę tajemnicę na płaszczyźnie egzystencjalnej, aż do utraty życia? Ziarno pszenicy. Czy nie jestem wezwany, nie tylko ja, ale i tak wielu innych, by za tę tajemnicę zapłacić? Powinienem całkowicie zanurzyć się w tej żywej tajemnicy i wraz z Chrystusem pisać rozdział Odkupienia.

Będę zatem wracał do źródła, jakim jest krzyż za grzech herezji i schizmy. Ich i naszej. Nawet tych, którzy są w Rzymie. Osądzam Rzym na płaszczyźnie intelektualnej, ale powinienem również zanurzyć się w odkupieniu jego grzechów, jego pychy, jego ducha dominacji, wejść w to na płaszczyźnie egzystencjalnej, angażując w to własne życie i je tracąc.

Będę dużo więcej, niż to czyniłem od dwudziestu lat, modlił się w wielkich potrzebach sprawy ekumenizmu. Msza; brewiarz; modlitwy przy różnych okazjach. Nieść ten ciężar w duszy i ciele. Wchodzić w tę część odkupienia.

2. O reformie Kościoła „in membris et in capite”, wraz z jej różnymi aspektami, problemami chrześcijańskiego sumienia; problemem kapłaństwa, episkopatu; powrót całego pokolenia księży i wiernych do źródeł. Tu także: więcej wielkoduszności; więcej odwagi; więcej egzystencjalnego zaangażowania. Uważam, że ogólnie rzecz biorąc, byłem prześladowany za tę właśnie sprawę. Powinienem być tego godny, moje działanie powinno być czyste. A zatem ponownie stać się, dużo poważniej, człowiekiem słowa Bożego, człowiekiem budzącym chrześcijańskie sumienia. Bardziej zastanawiać się nad problemami Kościoła i nad obecnymi problemami sumienia i opracowywać je głębiej, w połączeniu z wierniejszym powrotem do źródeł biblijnych.

Lepiej przeżywać to, co sam napisałem we Vraie et fausse réforme…

Nabrać dystansu; umieścić swoje obecne doświadczenie w wielkim ruchu, w wielkiej powszechnej Sprawie, wraz z tym wszystkim, co się z tym wiąże.

I tu także zanurzyć się w tej tajemnicy na płaszczyźnie egzystencjalnej, płacąc za to: spłata, odkupienie.

Ponownie urzeczywistnić w sobie pewne ważne perspektywy: wiary, a także historii. Nie pozwolić temu, co teraźniejsze i małe, zdominować tego, co wielkie i ostateczne.

Powrócić do pełnego pokory życia, które bardzo domaga się miłości. Kochać. Czynić dobro, w drobiazgach, w rzeczach ograniczonych, skromnych. Ukrytych. Urzeczywistniać wartościowe życie, wychodząc od Boga. O. Couturier: „moim dziełem będzie moje serce” 14.

Odnajdywać w tym pokarm, siłę i radość.

Żyć już nie tak bardzo horyzontalnie, z myślą o tym świecie, ale ku górze i wertykalnie, w obliczu Boga.

Odpychać, przekraczać, zostawiać za sobą małostkowy smutek z powodu tego, co, po ludzku patrząc, jest klęską, albo znużenie niskimi pobudkami, które pozostawiają mi jedynie rozczarowanie, a wracać jak do źródła do spraw wielkich. Tam odnajdywać radość.

Rozczarowanie przytłacza i osłabia. Radość dodaje sił, jest twórcza; otwiera perspektywy pewności i płodności. Daje coś innym. Jest córką Boga. Jedynie miłość ją daje.

Prosić Boga o dar miłości, jak również wiary.

Starać się żyć trochę tak, jak żyłaby na moim miejscu Tere.

Odważyć się powierzyć się całkowicie dłoniom Boga żywego. Odważyć się wierzyć do cna. We wszystkim zdać się na Jezusa.

przeł. Michał Romanek

Prezentowany tekst, który stanowią fragmenty notatek z rekolekcji w Downside (odbytych 12–21 września 1956 roku) pochodzi z książki Yvesa Congara OP Journal d’un théologien 1946–1956, Cerf, Paryż 2005. Wybór z tego dziennika, pod tytułem Teolog na wygnaniu, ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa W drodze. 

1 „Jestem jednak zmuszony stwierdzić istnienie pewnego rodzaju rozdarcia i ostrzec moich przełożonych, aby w wypadku pojawienia się jakiegoś nieszczęścia mogli retrospektywnie wytyczyć jego przebieg i etapy” (list z 2 września 1956 roku). 
2 25–27 lipca 1930 roku. 
3 Przypomnijmy: przeor Le Saulchoir i jeden z nadzwyczajnych radnych prowincji. 
4 Można tam przeczytać: „Gdyby Ojciec to uczynił [wystąpił z zakonu] […], to myślę, że właśnie wtedy popełniłby Ojciec samobójstwo w duszy tych, którzy się na Ojca powołują”. 
5 HenriDominique Saffrey z prowincji francuskiej (ur. 1921, śluby 1945, święcenia 1950) wykłada historię filozofii w Le Saulchoir. 
6 Zmuszony przez Rzym do milczenia w roku 1913 oratorianin Lucien Laberthonnière gromadził aż do swej śmierci w roku 1932 krytyczne teksty na temat rzymskiego myślenia i systemu; wielu z nich nie udało się uniknąć umieszczenia na indeksie, kiedy zostały potem opublikowane przez jego ucznia Louisa Caneta. 
7 Nasz teolog boryka się z kwestią wyroku Świętego Oficjum w jego sprawie. 
8 Przypomnijmy, że książka Le Mystère du Temple zostanie wydana dopiero w roku 1958. 
9 List, który się nie zachował, na który jednak ojciec Forestier odpowiada 10 września. 
10 Zaproszenie wystosowane przez młodych współbraci na dyskretne spotkanie w Alpach, gdzie Dupuy urządza obóz dla młodzieży (list Bernarda Dupuy’ego i Philippe’a Maillarda z 1 sierpnia 1956 roku; negatywna odpowiedź z 21 sierpnia; lista uczestników z 30 sierpnia: „Zebraliśmy się w gronie kilku braci, by ponownie skupić nasze siły w tych trudnych czasach, w których żyjemy. Próbowaliśmy połączyć przenikliwość i apostolską nadzieję”; Cosmao, Nielly, Verrier (Lyon); Dunas, Dupuy, Liégé, Maillard, Rettenbach (Paryż). 12 Z okazji pogrzebu ojca… na którego temat nie dowiemy się niczego więcej. 
12 Księga Rodzaju 17,1 w tłumaczeniu Wujka; w przekładzie Biblii Tysiąclecia werset ten brzmi: „Służ Mi i bądź nieskazitelny” [przyp. tłum.]. 
13 Zob. wyżej, s. 229.
14 Marie-Alain Couturier zmarł 9 lutego 1954 roku… nazajutrz po „czystce” przeprowadzonej w jego prowincji (wyrażenie zaczerpnięte z jego dziennika z lat 1947–1954: Marie-Alain Couturier, Se garder libre. Journal 1947–1954, Cerf, Paryż 1962, s. 74).

Ekskomunikowany z wszystkiego
Yves Congar OP

(ur. 8 kwietnia 1904 r. w Sedanie – zm. 22 czerwca 1995 r. w Paryżu) – Yves Marie Joseph Congar OP – francuski teolog, dominikanin, który zmienił Kościół, ekspert II Soboru Watykańskiego, jeden z wielkich myślicieli XX wieku....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze