Dziesięć lat (1)
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Od odzyskania niepodległości i odbudowania demokracji minęło już 10 lat, czas wystarczająco długi na uzyskanie niezbędnego, koniecznego dystansu dla interpretacji tego, co zaszło, ale ciągle jeszcze zbyt krótki na to, aby analiza ta była obiektywna i wystarczająco szeroka. Zwłaszcza, że uczestnicy procesu, który doprowadził do pierwszych w znacznym stopniu demokratycznych wyborów w dniu 4 czerwca 1989 roku, nadal czynnie i aktywnie działają w życiu politycznym. Poniższy tekst Stefana Niesiołowskiego, będący fragmentem jego nowej książki, która ukaże się nakładem wydawnictwa „W drodze”, jest jedną z możliwych interpretacji i jako taki nie jest tożsamy ze stanowiskiem redakcji.

Od „okrągłego stołu” do 4 czerwca

Polska w oczach światowej opinii publicznej słusznie uchodzi za państwo, które odegrało najistotniejszą rolę w wyzwoleniu Europy Środkowo– –Wschodniej od komunizmu. Tak jak kiedyś nazywana była ona przedmurzem chrześcijaństwa i natchnieniem narodów, tak w czasach najnowszych stała się katalizatorem i siłą sprawczą wolnościowych przemian. Począwszy od roku 1956, a w jakimś stopniu nawet wcześniej, Polska wyróżniała się wśród innych państw komunistycznych pewnym stopniem niezależności, a zwłaszcza wolności wewnętrznej. To w Polsce w latach 1944–1989 wielokrotnie dochodziło do protestów, zrywów i walk ulicznych; jeszcze przez wiele lat po wojnie działało zbrojne antykomunistyczne podziemie, a różnego typu opór wobec komunizmu istniał w zasadzie nieprzerwanie przez cały ten czas. Rozstrzygające były sierpniowe strajki w 1980 roku i powstanie Solidarności. Można zatem, w wielkim uproszczeniu, podzielić okres stopniowego upadku komunizmu po śmierci Stalina na czas powolnych i nawarstwiających się zmian w latach 1956–1980 i schyłkową fazę komunizmu, czyli lata 1980–1989.

Mimo różnego rodzaju wysiłków i manipulacji stan wojenny jedynie przedłużył agonię systemu. Do dziś nie rozstrzygnięta jest kwestia, czy Związek Sowiecki zdecydowałby się interweniować zbrojnie, gdyby władza PZPR została bardzo poważnie zagrożona lub obalona? I do dziś, jak zwykle w tego rodzaju sytuacjach, nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy możliwe były inne scenariusze wydarzeń niż „okrągły stół”, sejm kontraktowy i prezydentura generała Wojciecha Jaruzelskiego? Ostatecznie miał miejsce tylko jeden, ten właśnie dobrze znany scenariusz i wszelkie spekulacje o innym możliwym i rzekomo lepszym przebiegu wydarzeń wydają mi się całkowicie jałowe i przez to zbyteczne. Rządzący Polską komuniści przystąpili do rozmów z wybraną — przez siebie i przez Lecha Wałęsę oraz jego najbliższe ówczesne otoczenie — częścią opozycji demokratycznej i zawarli porozumienie, które w ich zamyśle najpewniej miało być przerzuceniem na nią odpowiedzialności za sytuację w kraju. Natomiast strona opozycyjna zakładała legalizację Solidarności i odbudowanie wpływów społecznych co najmniej porównywalnych do stanu z lat 1980–1981. (…)

Nikt wówczas nie przypuszczał, że zostaną uruchomione tak wielkie procesy, których dynamika w krótkim czasie uczyni wszystkie ustalenia okrągłego stołu w znacznym stopniu bezprzedmiotowymi. Wydaje się, że podręcznikowa definicja bardzo trafnie oddaje charakter tego porozumienia: „Porozumienie Okrągłego Stołu zakładało ewolucyjne, długofalowe reformowanie ustroju politycznego i systemu gospodarczego Polski poprzez wprowadzenie pluralizmu politycznego i związkowego” (Andrzej Krupa, Prawie biała księga polskiej sceny politycznej, Warszawa 1997). Nikt też najprawdopodobniej nie zakładał całkowitego upadku i załamania się nie tylko systemu komunistycznego w Polsce, lecz także rozpadu Związku Sowieckiego i tak poważnego osłabienia Rosji, że mocarstwo, do niedawna współdecydujące o losach świata, ma dziś poważne trudności z podporządkowaniem sobie liczącej dwa miliony mieszkańców, dążącej do oderwania, Czeczenii. Pod pewnymi względami sytuacja przypominała rok 1918 i listopadowy cud. Znane wówczas powiedzenie — „ni z tego, ni z owego, mamy Polskę na pierwszego” — dobrze oddaje chyba klimat towarzyszący wyborom w czerwcu 1989 roku i powstaniu w pełni niepodległej, demokratycznej Polski.

„Wielki historyczny eksperyment” gen. Jaruzelskiego zakończył się inaczej niż przewidywał jego autor. Próba wmontowania opozycji w spróchniały szkielet peerelowskiego systemu doprowadziła do jego błyskawicznego rozpadu. To tempo zaskoczyło na równi obie strony „okrągłostołowego” kontraktu. Stało się tak jednak nie wskutek jego zawarcia, ale w konsekwencji społecznej dezaprobaty dla realnego socjalizmu, wyrażonej podczas czerwcowych wyborów (Antoni Dudek, Mitologia polska, kulisy III RP: „okrągły stół”, „Wprost”, nr 6 z 7 II 1999 roku).

Spór o porozumienia „okrągłego stołu”, będący w Polsce żywym elementem dyskusji politycznej, często jest traktowany instrumentalnie zwłaszcza przez marginalne środowiska nazywające siebie prawicowymi, a w gruncie rzeczy stanowiące element prokomunistycznej dywersji. Wśród ich przywódców jest wielu odpowiedzialnych za rozbijanie prawicy, obalanie rządów Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej i tym samym torowanie postkomunistom drogi do władzy. Ostatnio ujawnili się także przeciwnicy przynależności Polski do NATO. Można chyba z dużym stopniem pewności mówić o działaniach sprzecznych z polską racją stanu i wpływach promoskiewskiej agentury.

Często przywołuje się argument, że komunizm był w Polsce tak osłabiony, że już sam fakt negocjacji przez polityków wywodzących się z demokratycznej opozycji ze sprawującymi władzę komunistami był błędem, a w każdym razie należało domagać się pełni władzy politycznej. Dodatkowym argumentem jest arbitralny i niedemokratyczny sposób wyłaniania społecznej reprezentacji, swoista nadreprezentacja środowisk tworzących później jedno tylko ugrupowanie — Unię Wolności, świadome niedopuszczenie do negocjacji i później do wyborów środowisk tradycyjnie antykomunistycznych, narodowych, niepodległościowych, generalnie radykalniejszych i niechętnych lewicy. Uczyniło to z rozmów „okrągłego stołu” w pewnym stopniu dyskusję ludzi, którzy w PZPR dotrwali do końca, z tymi, którzy tę organizację opuścili już wcześniej; swojego rodzaju porozumienie „czerwonych z różowymi”, czyli rewizjonistami i socjalistami, z elementami zmowy i projektem przyszłego porozumienia wymierzonego w prawicę i Kościół katolicki. Zarzuty te są w jakimś stopniu prawdziwe, ale niewiele z nich wynika. Nikt nie przedstawił innego niż „okrągły stół” jasnego i czytelnego scenariusza odbudowania demokracji w Polsce. Nikt też nie udowodnił, że miały miejsce jakiekolwiek inne niż ogłoszone porozumienia i ustalenia; i dopóki tego nie uczyni, trudno dyskutować z mitami i insynuacjami. Wiesław Chrzanowski widzi to tak: „Jestem przekonany, że poza tym opublikowanym, układu w formie pisemnej nie zawarto. Ci ludzie mieli zbyt duże doświadczenie polityczne, żeby ponosić takie ryzyko. W zamkniętym gronie można powiedzieć sobie wystarczająco dużo, żeby się dobrze zrozumieć” (Pół wieku polityki, z Wiesławem Chrzanowskim rozmawiali Piotr Mierecki i Bogusław Kiernicki, Warszawa 1997). Trudno wreszcie nie zgodzić się z tezą, że decyzja o składzie społecznej reprezentacji istotnie była niedemokratyczna, ale w warunkach wychodzenia z podziemia inna być nie mogła. I wreszcie z przykrością należy zauważyć, że znakomita większość środowisk, które z atakowania ustaleń „okrągłego stołu” uczyniły podstawę swojego programu i wręcz ideową rację istnienia, gdy później miała szansę odegrać rolę polityczną, pełniąc ważne funkcje w państwie, wykazała się wyjątkową nieudolnością, krótkowzrocznością, niezdolnością do jakiegokolwiek pozytywnego działania. Ludzie atakujący „okrągły stół”, gdy sami byli posłami, senatorami, ministrami, liderami partii politycznych i redaktorami gazet, nie potrafili poza agresją skierowaną przeciwko innym prawicowym politykom i obalaniem prawicowych rządów, uczynić niczego dobrego dla Polski. (…)

Wiosną 1989 roku uruchomiony został proces, który, jak dziś już wiemy, doprowadził do pełnej niepodległości, wolności i demokracji. (…) Odbudowywaniu demokracji w Polsce przez krótki tylko okres towarzyszył społeczny entuzjazm. Ale i on okazał się mniejszy od spodziewanego, gdy okazało się, że w wyborach 4 czerwca 1989 roku wzięło udział zaledwie 64% uprawnionych do głosowania. Od tego czasu udział uczestniczących w kolejnych, w pełni już wolnych, wyborach samorządowych, prezydenckich i parlamentarnych na ogół nie przekraczał 50% uprawnionych do głosowania i jest wyraźnym sygnałem mizernej kondycji demokracji w Polsce.

Polska odzyskała niepodległość i wolność w sposób, który stanowił zaskoczenie dla wszystkich chyba uczestników tych wydarzeń. Nie było rewolucji, ani nawet niczego, co dałoby się określić jako obalenie komunizmu. Miał miejsce w pełni kontrolowany proces stopniowego demontażu i autodemontażu dyktatury. Nigdy nie zostanie udzielona w pełni wiarygodna odpowiedź na pytanie — czy istniała wobec niego jakakolwiek lepsza alternatywa. Dla mnie i mojego pokolenia, ludzi urodzonych w ostatnich latach II wojny światowej — pamiętających okrutne czasy stalinizmu, walki w czerwcu 1956 roku w Poznaniu, powstanie na Węgrzech, studencki protest w marcu 1968 roku i walki na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku — upadek komunizmu wiązał się w sposób nieuchronny z demonstracjami i walkami, z powtórzeniem tym razem na wielką skalę walk w Poznaniu albo w Gdańsku. Wydawało się, że kiedyś, w sprzyjających okolicznościach, spełni się sen wybitnego pisarza, określającego swój zawód jako antykomunista, Józefa Mackiewicza i okrzyk — „precz z władzą sowiecką” — przeskoczy granice, rozleje się po całym imperium, a komunistom zostanie wystawiony rachunek za ich zbrodnie i krzywdy. Tak się jednak nie stało i jakkolwiek można dyskutować, dlaczego i czy to w efekcie dobrze, czy źle, komunizm w znacznym stopniu sam się rozmontował, upadł w sposób łagodny, dokładnie i całkowicie przeciwstawny wizji powstania zniewolonych narodów i cokolwiek na ten temat sądzić — tak jest. (…)

Przywracanie demokracji

Proces odbudowania demokracji odbywał się w warunkach rywalizacji dwóch zasadniczo odmiennych koncepcji politycznych, z których pierwsza zakładała utworzenie czegoś w rodzaju nowej monopartii komitetów obywatelskich, a druga postulowała tradycyjną demokrację wielopartyjną. Można z perspektywy późniejszych doświadczeń stwierdzić, że obydwie koncepcje w znacznym stopniu się nie sprawdziły i chociaż ostatecznie komitety obywatelskie szczęśliwie nie istnieją, a o głosy wyborców zabiegają partie polityczne, to jednak dochodzenie do obecnego stanu istnienia kilku silnych wyborczych koalicji było szczególnie dla prawicy bardzo kosztowne i bolesne. Wiele też kosztowało Polskę. W 1989 roku politycy tworzący późniejszą Unię Demokratyczną i Unię Wolności podjęli próbę zmonopolizowania sceny politycznej i wyeliminowania prawicowej konkurencji. Bardzo trudno odpowiedzieć na pytanie, czy tylko na pewien przejściowy okres, czy na stałe. Ale trudno sobie wyobrazić, aby dobrowolnie zrezygnowali z mechanizmu zapewniającego im automatyczne wygrywanie wyborów i udział we władzy. (…)

Ostatecznie demokracja w Polsce odbudowana została jako system wielopartyjny. Dziś wydaje się mało prawdopodobne, aby mogło to dokonać się inaczej, a koncepcja Polski rządzonej przez monopartię komitetów obywatelskich wydaje się całkowitą chimerą. Ale w latach 1989–1990 nie było to tak oczywiste, a bardzo wielu polityków, zaangażowanych później w budowanie partii politycznych, budowało uzasadnienia mające wykazać, że anachroniczny jest zarówno podział na prawicę i lewicę, jak i organizowanie przestarzałych i nie mających nic do powiedzenia partii w miejsce reprezentujących interesy całego społeczeństwa komitetów obywatelskich. (…)

Lech Wałęsa

Lech Wałęsa może i był „magnesem przyciągającym”, jak chce cytowany wyżej Antoni Dudek, ale bardzo szybko rozczarował do siebie obóz polityczny, który go poparł i wyniósł do władzy w wyborach prezydenckich w 1990 roku. Nadal pozostaje zagadką, dlaczego Wałęsa tak szybko, prawie natychmiast po zwycięstwie, zrezygnował z programu zrealizowania drugiego etapu polskiej rewolucji, polegającego na ostatecznym rozliczeniu komunistycznej przeszłości i rozgromieniu zbudowanego w wielu obszarach imperium wpływów komunistycznej nomenklatury? Zaskakujące wypowiedzi i decyzje Lecha Wałęsy w okresie stanu wojennego najczęściej były później tłumaczone posiadaniem przez niego jakichś tajemniczych, niedostępnych, jemu jedynie znanych informacji. W warunkach demokratycznych tego rodzaju wyjaśnienia nie wyglądały wiarygodnie. Tak tłumaczy postępowanie Wałęsy cytowany już Antoni Dudek:

Z natury ostrożny, sceptycznie odniósł się do praktycznej realizacji programu dekomunizacji i przyspieszenia, tym bardziej, że jego realizacja okazała się daleko trudniejsza, niż początkowo mogło się wydawać. Dlatego już po pierwszej turze wyborów prezydenckich Wałęsa wypowiedział się, zaskakując większość swoich współpracowników, przeciwko dymisji rządu Mazowieckiego i zaproponował premierowi pozostanie na stanowisku aż do wyborów parlamentarnych. W ten sposób prezydent próbował odbudować spalone w czasie „wojny na górze” mosty i zapoczątkować po raz kolejny swoją ulubioną grę polityczną: popieranie formacji słabszej przeciw silniejszej.

Nie jest to tłumaczenie wystarczające, albowiem Lech Wałęsa nawet nie próbował realizować swojego wyborczego programu i natychmiast po zwycięstwie rozpoczął demontaż własnego obozu politycznego. Innego w gruncie rzeczy już nigdy nie udało mu się stworzyć, być może nie próbował go odbudować i ograniczał się do koncepcji traktowania ludzi i całych ugrupowań jako „zderzaków”, które można dowolnie wymieniać i zamieniać w zależności od okoliczności. Niezrozumiałe kokietowanie postkomunistów, słynna formuła „wzmocnienia lewej nogi”, wizyta w redakcji „Trybuny”, otaczanie się ludźmi o podejrzanej przeszłości (postacią skupiającą na sobie najwięcej podejrzeń był oczywiście Mieczysław Wachowski) — to wszystko powodowało coraz większą erozję wpływów Wałęsy na prawicy, a przecież w najmniejszym stopniu nie zwiększało popularności w innych obszarach elektoratu.

Obserwując działalność Lecha Wałęsy po dwóch latach prezydentury ma się wrażenie, że jego żywiołem jest destrukcja — potrafi znakomicie odnajdywać się w sytuacjach zagrożenia, w momencie, kiedy trzeba odwołać rząd, powalczyć z Sejmem, stanąć na czele idących na Belweder tłumów. Chce nieustannie z kimś walczyć, więc ciągle wymyśla sobie wrogów. Mówi wprawdzie, że teraz jest czas budowania, a nie walki, czas pokoju, a nie destrukcji — ale kończy się tylko na słowach, nie pociąga to za sobą żadnych działań. On tego po prostu nie potrafi (Paweł Rabiej, Inga Rosińska, Kim pan jest, panie Wachowski?, Warszawa 1993).

Partie polityczne

W III Rzeczypospolitej nie udały się jakiekolwiek próby powrotu na scenę wielkich partii historycznych, kształtujących scenę polityczną w II Rzeczypospolitej. Próba restytucji PPS zakończyła się kompletną farsą, której symbolem jest błaznujący jako robotniczy trybun z łaski postkomunistów — Piotr Ikonowicz. Całkowicie zawiodły próby odbudowania chadecji, zawsze w Polsce słabej i nieokreślonej, odradzającej się w postaci kilku wzajemnie skłóconych i w bardzo tylko ogólnym sensie odwołujących się do przedwojennej Chrześcijańskiej Demokracji. Stosunkowo największy sukces odniósł na tym polu PSL, ale sytuacja tego niewątpliwie chłopskiego stronnictwa była o tyle odmienna, że działało ono przez cały czas Polski Ludowej jako ZSL. Nie musiało więc reaktywować się po wieloletniej przerwie, a wystarczyła jedynie zmiana nazwy i kilka kosmetycznych zabiegów. I tak polska scena polityczna nie uniknęła zabawnego widowiska w postaci zmagań kilku ugrupowań o tej samej nazwie „PSL” pretendujących do prawa reprezentowania tradycji i dorobku partii Witosa i Mikołajczyka. Ostatecznie walkę tę wygrało ugrupowanie będące kontynuacją Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i ono ciągle chyba jest najsilniej zakorzenionym w elektoracie wiejskim ugrupowaniem.

Postępującej dekompozycji politycznej, a przede wszystkim parlamentarnej reprezentacji ruchu komitetów obywatelskich towarzyszyło coraz silniejsze krystalizowanie się partii politycznych. Dnia 28 października 1989 roku w auli Politechniki Warszawskiej odbył się zjazd założycielski Zjednoczenia Chrześcijańsko–Narodowego, pierwszej partii politycznej powstałej w III Rzeczypospolitej. W uchwale zjazdu stwierdzono, że:

Zjednoczenie Chrześcijańsko–Narodowe pragnie skupić tych wszystkich, których łączą ideały katolickie, niepodległościowe i narodowe. Podejmujemy działanie, gdyż uważamy, że w sprawach zasadniczych opinia publiczna musi dokonać świadomego wyboru będącego wyrazem wolności narodu… Niezbędna jest rzeczywista przemiana polityczna, ukształtowanie się autentycznych, mających oparcie w społeczeństwie stronnictw. Bez nich wpływ opinii na sprawy ogółu jest znikomy, wzrasta chaos i dążenia manipulacyjne. Stoimy na stanowisku pluralizmu politycznego i rządów parlamentarnych. Hamowanie tych procesów będzie prowadzić do okrzepnięcia przemianowanych stronnictw dawnej koalicji komunistycznej, a przeszłość odrodzi się w nowych formach. Będziemy domagali się tego, by w życiu społecznym, wychowaniu respektowane były wartości chrześcijańskie wyznawane przez dominującą część społeczeństwa.

Zasady te rozwinięte zostały w programie Stronnictwa. Już na tym zjeździe, będącym nie tylko zjazdem założycielskim nowej partii chrześcijańskiej prawicy, lecz także manifestacją siły i jedności nurtów ideowych odwołujących się do tradycji chrześcijańskiej okazało się, że osobiste ambicje i partykularyzmy będą poważną przeszkodą na drodze do tak potrzebnej prawicy jedności. Mimo obecności na zjeździe zasłużonych, historycznych przywódców prawicy, Władysława Siła–Nowickiego i Jana Zamojskiego, nie tylko nie zdecydowali się oni wejść do Zjednoczenia Chrześcijańsko–Narodowego, ale utworzyli własne miniaturowe grupki. (…)

Od samego początku ZChN był gwałtownie atakowany przez ugrupowania postkomunistyczne, lewicowe, a także liberalne. Można powiedzieć, że w latach 1991–1992 kilku lewicowych publicystów zajmowało się przede wszystkim atakowaniem ZChN. Można przypomnieć wypowiedzi najbardziej może kuriozalne. I tak: Stefan Bratkowski nazwał żołnierza powstania warszawskiego, więźnia okresu stalinowskiego, bardzo zasłużonego dla demokracji w Polsce profesora Wiesława Chrzanowskiego — führerem. (…) Gwałtowna fala ataków dotyczyła, zgłoszonego i obronionego w długiej dyskusji właśnie przez posłów ZChN projektu ustawy o obronie praw nie narodzonych. W tej polemice, miejscami histerycznej, w trakcie której najwyraźniej jak do tej pory zaznaczyło się ideowe, a w pewnym stopniu także polityczne zbliżenie środowisk i ugrupowań postkomunistycznych oraz liberalno–laickich, wyjątkową zajadłością wyróżniali się między innymi Barbara Labuda, Tadeusz Zieliński, Ryszard Marek Groński, Magdalena Środa, Bożena Szyszkowska, a zwłaszcza Barbara Stanosz, która była uprzejma zauważyć, że:

Uodpornione na rozterki moralne i światopoglądowe, znające jeden tylko autorytet z jego Jedyną Prawdą, odizolowane od kulturowych wpływów świata zewnętrznego, zamykane w parafiach i w dusznych, wielodzietnych „prawdziwie katolickich” rodzinach, pokolenie to — dla którego prawa dziś ustanawiane nabiorą już patyny tradycji — prawdopodobnie pozwoli się doprowadzić na tym postronku do nowożytnej ziemi niewoli do państwa ideologicznego wyznaniowego typu (B. Stanosz, Terror z ludzką twarzą, „Gazeta Wyborcza”, nr 14 z 18 I 1993 roku).

Utrwaliła się w politycznej publicystyce wielokrotnie cytowana i wykorzystywana do walki z ZChN inwektywa Jarosława Kaczyńskiego: „Tego typu katolicyzmu politycznego nie akceptuję, chociażby ze względu na jego przeciwskuteczność. Jest to najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski”. Ataki na ZChN należy widzieć w kontekście próby realizacji pomysłu środowisk lewicowych i liberalnych zerwania więzi narodu polskiego z religią katolicką, a pod pozorem walki z groźbą nacjonalizmu była prowadzona brutalna walka z chrześcijańskim dziedzictwem i narodową tożsamością. W tej walce przeciwnicy Kościoła używali argumentu, że Kościół w Polsce dąży do zbudowania państwa wyznaniowego. (…)


Kościół jako nowy wróg

Atakowanie Kościoła i szerzej religii katolickiej stało się dla postkomunistów ważnym, pod pewnymi względami i w pewnym okresie podstawowym wyróżnikiem ich ideowej i programowej tożsamości. W tej walce napotkali na sojusznika w ugrupowaniach laickich, liberalnych tradycyjnie wobec katolicyzmu niechętnych i wrogich. To postkomuniści najpełniej sformułowali i wyrażali pogląd, że Kościół „nie jest przystosowany do demokracji”, „źle czuje się i funkcjonuje w warunkach demokratycznego państwa”, że wreszcie „znakomicie dający sobie radę w stosunkowo prostym czarno–białym świecie dyktatury, jest zagubiony w skomplikowanym świecie indywidualnych wyborów”. Ta przewrotna propaganda uprawiana przez ludzi aktywnie walczących z Kościołem w czasach Polski Ludowej była wspierana przez agresywną, prymitywną, wulgarną, ale przez to trafiającą do części opinii publicznej przedstawiającej wręcz katolicyzm jako totalitarne zagrożenie, a Prymasa Polski, a nawet Papieża jako symbole wstecznictwa i oderwanego od naszych czasów konserwatyzmu. Stosowanemu przez komunistów podziałowi biskupów i księży na postępowych i wstecznych, odpowiadał podobny podział na katolicyzm otwarty i zamknięty. Argument o zagrożeniu ze strony zwolenników państwa wyznaniowego zbiegał się z argumentem o mieszaniu się Kościoła do polityki, a księży do wyborów i wreszcie o nadużywaniu przez partie polityczne autorytetu Kościoła do własnych celów. (…) Po raz kolejny okazywało się, że dla wielu ludzi w Polsce, tak jak wcześniej na Zachodzie, religia katolicka była ich sprawą czysto osobistą, prywatną — w tym sensie, że chcieli oni uznawać tylko niektóre, wybrane przez siebie przykazania, a odrzucając inne, mniej wygodne i być może trudniejsze do zachowania, tworzyli w gruncie rzeczy jakąś nową swoistą religię, bez związku z hierarchicznym Kościołem. Przy takim podejściu katolicyzm stawał się wyznaniem tracącym związek z ewangelicznym przesłaniem i nauką Założyciela Kościoła. Sam Kościół natomiast nie miał już prawa domagać się jakichkolwiek ofiar, wyrzeczeń i poświęceń. Byłby co najwyżej rodzajem firmy ubezpieczeniowej, wystawiającej polisy ubezpieczeniowe na życie wieczne, a Ojciec Święty stawałby się turystyczną atrakcją przy zwiedzaniu Wiecznego Miasta. Sama zaś Ewangelia jeszcze jedną z wielu propozycji, taką samą jak np. sekta Hare Kriszna, synkretyczne religie typu New Age, czy jeszcze inne dziwaczne, absurdalne i często zwyczajnie przestępcze sekty, grupujące oszustów, kryminalistów i dewiantów, ruchy anarchistyczne, obrońców zwierząt futerkowych itp. Spór o kształt polskiego katolicyzmu w sytuacji, gdy polscy misjonarze są najliczniejsi spośród wszystkich katolickich misjonarzy na świecie, a liczba powołań kapłańskich w naszym kraju jest większa niż w całej Europie Zachodniej, jest najprawdopodobniej w znacznej mierze sporem o przyszłość Kościoła nie tylko w Polsce.

Oceniając położenie Kościoła w Polsce po 1989 roku, Jarosław Gowin, we wnikliwym i prezentującym różne punkty widzenia opracowaniu, pisze:

Szukając przyczyn kontrowersji związanych z publiczną obecnością Kościoła, nie należy tracić z oczu dwóch innych, powiązanych zresztą ze sobą zjawisk. Po pierwsze, na podstawie badań świadomości społecznej można wysunąć tezę, że przeważająca część społeczeństwa (a to znaczy również: przeważająca część katolików) za normę uznała te formy działalności Kościoła, do jakich przywykła w czasach PRL. Innymi słowy, opinia publiczna za właściwą przestrzeń aktywności Kościoła uważa życie prywatne i nie rozumie imperatywu wpływania na kształt życia publicznego, który płynie z misji ewangelizacyjnej Kościoła. Z pewną dozą przesady można by powiedzieć, że to sami katolicy chcą „zamknąć Kościół w kruchcie”. Na drugie ważne zjawisko, współprzyczynę „zimnej wojny religijnej”, zwrócił uwagę Edmund Wnuk–Lipiński, przenikliwie analizując mechanizm „podstawienia”: „Świadomość znacznej części społeczeństwa została przez lata totalitaryzmu ukształtowana w następujący schemat poznawczy: życiem ogółu, a w tym również moim życiem, zawsze rządzi jakaś potężna instytucja, która mówi mi, co mam robić, a czego mi robić nie wolno; nie mam wpływu na tę instytucję, ale ona ma wpływ na mnie i usiłuje ograniczyć moją wolność. Taką pozycję zajmowała przez pół wieku partia komunistyczna, a gdy zniknęła, w puste miejsce „podstawiła” Kościół, korzystając z pojawienia się w jego obrębie tendencji triumfalistycznych (J. Gowin, Kościół po komunizmie, Kraków 1995).

Ale przede wszystkim walka z Kościołem i religią katolicką była prowadzona w imię, jak miało się okazać, całkowicie błędnej kalkulacji politycznej. (…) Raczej umiarkowany w swoich ocenach Aleksander Hall tak pisze na ten temat: „Rzecz w tym, że dobrej woli najwyraźniej nie ma po stronie formacji postkomunistycznej, która swą nową tożsamość świadomie buduje na konflikcie z Kościołem. Nie wykazują też dobrej woli doktrynerskie środowiska liberalne i lewicowe wywodzące się z ruchu «Solidarność», głoszące — niekiedy w dobrej wierze — zagrożenie polskiej demokracji wizją państwa wyznaniowego” (A. Hall, Polskie patriotyzmy). Jedno, moim zdaniem nie ulega wątpliwości — istotna część zarówno lewicy, jak i środowisk liberalnych chce właśnie zniszczenia chrześcijaństwa, a dla całej w zasadzie prawicy utrzymanie więzi chrześcijaństwa z polskością jest podstawowym celem działania. (…)

Jednocześnie coraz wyraźniejsza była erozja wpływów bardzo szeroko rozumianego obozu politycznego nazywanego solidarnościowym lub wywodzącym się z opozycji demokratycznej. Stawało się oczywiste, że odbudowaniu niepodległości i odzyskaniu wolności nie będzie automatycznie towarzyszył szybki rozwój gospodarczy, a skutki przezwyciężenia komunistycznego dziedzictwa będą kosztowne, bolesne i długotrwałe. Powodowało to pogarszanie się nastrojów społecznych i coraz większe rozczarowanie z odzyskanej wolności. Nikt też wyraźnie nie powiedział, jak katastrofalny jest stan gospodarki i co to oznacza. Nie dokonany został tak zwany bilans otwarcia, ale wydaje się, że nawet gdyby został dokonany, niewiele by to zmieniło. Znaczna, trudno określić jak duża, część społeczeństwa oczekiwała, że po odsunięciu od władzy komunistów w szybkim tempie Polska nie tylko pod względem wolności i praw obywatelskich, lecz także pod względem ekonomicznym upodobni się do rozwiniętych krajów Europy Zachodniej. Były to złudzenia i oczekiwania naiwne i absurdalne, ale wielu działaczy opozycji, ludzi bardzo zasłużonych w walce o wolność i niepodległość, także sądziło, że zasadniczym problemem jest kwestia władzy politycznej, że upadek komunizmu i odsunięcie komunistów od władzy, niejako automatycznie i „z marszu” pozwoli pomyślnie rozwiązać wszystkie pojawiające się później problemy, stawić czoło nowym wyzwaniom. W jakimś sensie było to rozumowanie prawidłowe, ale jednocześnie okazało się ono grubym uproszczeniem. I dlatego powstająca na gruzach Polski Ludowej III Rzeczypospolita już po bardzo krótkim okresie powszechnego entuzjazmu, związanego z powstaniem pierwszego w pojałtańskiej Europie rządu niekomunistycznego Tadeusza Mazowieckiego, została zagrożona przez recydywę komunizmu. Dziesięć lat III Rzeczypospolitej to z jednej strony szereg ogromnych sukcesów w dziedzinie rozwoju gospodarczego — Polska jest niekwestionowanym liderem pod względem tempa rozwoju gospodarczego w tej części Europy. To zapewnienie bezpieczeństwa zewnętrznego, skuteczna polityka zagraniczna owocująca przyjęciem nas w pierwszej kolejności do NATO, dobre stosunki ze wszystkimi w zasadzie sąsiadami, międzynarodowy autorytet i uznanie. Z drogiej strony to także szereg zmarnowanych okazji w polityce wewnętrznej, fatalne funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości, którego stan można określić jako rodzaj zapaści. To wreszcie niezdolność do rozliczenia komunistycznej przeszłości, całkowita niemożność ukarania komunistycznych przestępców i wiążące się z tym niestety aż nadto realne zagrożenie ze strony postkomunistycznej recydywy. Generalnie można skonstatować, że elity polityczne III Rzeczypospolitej tylko w części podołały wyzwaniu, jakim jest posiadanie własnego państwa. Dużo lepiej tego rodzaju egzamin zdały, i to w zdecydowanie trudniejszych warunkach, elity polityczne II Rzeczypospolitej.

Dziesięć lat (1)
Stefan Niesiołowski

urodzony 4 lutego 1944 r. w Kałęczewie – polski polityk, profesor entomologii, nauczyciel akademicki, publicysta, senator RP, członek PO. Autor między innymi książek Wysoki brzeg (opowiadania więzienne), Niemi...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze