Dyktatura żółtego paska
fot. bogdan dada / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 39,90 PLN
Wyczyść

W Polsce nikt nie siada do wspólnego stołu, żeby uzgodnić jakieś stanowisko czy działania. U nas przy jednym stole zbierają się tylko ci, którzy mają te same przekonania.

Anna Sosnowska: Skąd się bierze światopogląd?

Tomasz Szlendak: Światopogląd to zestaw przekonań o świecie i o tym, jak on jest zbudowany; wewnętrznie spójna bajka, uzasadniona rozmaitymi argumentami, które – filtrując – czerpie się od rodziny, z życia, z mediów. Ta bajka tłumaczy nam świat.

Ale bajka kojarzy się z fikcją, jakimś wyobrażeniem, a nie z prawdą.

A co jest prawdą w świecie, w którym wszystko jest zdekonstruowane? Nic. Prawda jest zawsze z jakiejś perspektywy. Ta perspektywa staje się dla ludzi prawdą. Światopogląd ułatwia nam życie – musimy go mieć, żeby brnąć przez rzeczywistość.

Czyli światopogląd daje nam poczucie, że przynajmniej trochę rozwikłaliśmy zagadkę świata, że ten świat ogarniamy?

Tak. Świat jest teraz potwornie złożony, żyjemy w obrębie czegoś, co socjologia ochrzciła mianem systemów abstrakcyjnych. Na przykład, zestaw rozmaitych czynników wpływających na to, ile zarabiamy, jest tak pogmatwany, że nie radzą sobie z tym nawet najsprawniejsi eksperci. Co najwyżej są w stanie zgłębić jakiś drobny element tej złożonej machiny finansowej. Dlatego musimy mieć jakiś światopogląd i codziennie się do niego odwoływać, żeby jako tako funkcjonować. Jeśli ktoś dysponuje światopoglądem „wróżkowym”, to zapyta wróżkę, w co inwestować albo jakie kupić numizmaty. I chociaż osobom z innych bajek wydaje się to arcydziwaczne czy głupie, to jest to z pewnej perspektywy racjonalny sposób postępowania.

Co ma największy wpływ na kształtowanie naszego światopoglądu?

Z prac genetyków populacyjnych wynika, że za naszą wizję świata i sposób, w jaki tę wizję staramy się realizować, w dużej części odpowiedzialne mogą być geny. Cała masa naszych dyspozycji mentalnych i cech behawioralnych, czyli właściwie wszelkiego typu cech i wzorów zachowań – od palenia papierosów po ekstrawertyzm – to są rzeczy, które dziedziczymy po rodzicach w genach. Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale dzieci radykałów politycznych też często są radykałami, proszę się przyjrzeć scenie politycznej w Polsce czy gdziekolwiek indziej.

A co poza genami ma wpływ na te dyspozycje mentalne? Rodzina?

Nie. Rodzina, czyli środowisko wspólne nie ma tu prawie nic do rzeczy. Istotne jest środowisko swoiste.

Czyli?

Czyli środowisko, w które człowiek sam trafia w procesie socjalizacji – to może być na przykład grupa rówieśnicza czy sekta, zwana elegancko w socjologii nowym ruchem religijnym. Wszystko zależy od tego, na co trafimy. Jeśli bliźnięta jednojajowe wylądują w odmiennych środowiskach swoistych, to mogą się od siebie znacząco różnić. Brutalnie mówiąc, z badań genetyków populacyjnych wynika, że rodzina niczego nie uczy, a rodzice jedynie przekazują specyficzny pakiet genetyczny. Potomek dziedziczy np. pewien poziom radykalizmu, a środowisko swoiste decyduje, jaki to będzie światopogląd. W ten sposób ojciec, który jest radykalnym faszystą, może mieć syna radykalnego anarchistę, jeśli ten trafi w swoiste środowisko lewicowe.

Czy mając lat 20, 30 można przebudować swój światopogląd?

Tak zupełnie nie, bo nie da się zbudować od zera nowego statku, kiedy się płynie na pełnym morzu. Ale da się rzeczywiście ze statku drewnianego zrobić jakąś jednostkę stalową, dokładając różne elementy. Z tym, że takie przemeblowanie zazwyczaj bywa konsekwencją prania mózgu, czyli tego, że ktoś zastosował wobec nas socjotechnikę. Bez tych impulsów z zewnątrz z rzadka wpadniemy na pomysł przebudowy własnego światopoglądu. Ktoś nam musi w tym pomóc.

Wyklucza pan taką sytuację, że ktoś świadomie decyduje się na inną wizję świata, niż miał do tej pory? Zobaczył na przykład, że pesymistyczne spojrzenie na rzeczywistość utrudnia mu życie, więc postanawia koncentrować się na pozytywach.

Takie rzeczy mogą się zdarzyć, ale jakiej dozy kapitału kulturowego należy się spodziewać od osoby, która tak robi?

Sporej.

No właśnie, a proszę zwrócić uwagę, że nasze wykształcenie – nawet to wyższe – nie skłania bynajmniej ludzi do autorefleksji. W odróżnieniu od Niemców czy Czechów nie jesteśmy krajem mieszczańskim, w którym ludzie za sprawą długiej tradycji namyślają się nad swoim życiem. Przy takiej wpojonej skłonności do rozmyślań nad sobą część postaw radykalnych odpada. Jesteśmy społeczeństwem postchłopskim, które próbuje – na miarę swoich specyficznych zbiorowych dyspozycji umysłowych – reagować na nieprzyjazny świat. Co więcej, ludzie o takim samym zapleczu kulturowym pracują w telewizji, więc wiedzą, gdzie należy uderzyć, żeby nakręcić atmosferę.

Telewizja jest jednym z narzędzi wcześniej wspomnianego przez pana prania mózgu?

Owszem. W ogóle media. Studia nad paniką moralną w Wielkiej Brytanii wyraźnie pokazują, że czytelnicy najpodlejszych tabloidów bardziej obawiają się rozbojów, gwałtów i kradzieży niż czytelnicy prasy mainstreamowej, w której informacje o przestępcach i przestępstwach są podawane rzadziej i mniej emocjonalnym tonem. Co zatem może się dziać w głowach telewidzów codziennie atakowanych żółtym paskiem? Dzieci w naszym kraju są mordowane przez rodziców niezmiernie rzadko, ale żółte paski umacniają w nas przekonanie, że dzieje się to codziennie. Oczywiście żółty pasek to działanie zamierzone, obliczone na przyciąganie uwagi. Większość informacji żółtopaskowych w naszym kraju to treści dotyczące walki politycznej, a Polacy są szczególnie uczuleni na władzę.

W jakim sensie?

W takim, że jest ona dobrem społecznie cennym. Kiedy ktoś się u nas dochrapie autentycznej władzy, to jednocześnie znajduje się na piedestale i jest podejrzany. Czujemy wobec niego zarówno zazdrość, jak i rodzaj nabożnej czci.

Skąd nam się to wzięło?

Stąd, że Polacy w ogóle nie mają władzy w swoim życiu prywatnym. Nie mają jej też, kiedy są w pracy, bo tam ciągle obowiązuje model pana folwarcznego, który nas batoży po plecach. Władza w zakładach czy firmach nie jest przecież demokratycznie rozdysponowana, tak jak to ma miejsce na przykład w krajach egalitarnych. Tam w zakładach pracy funkcjonują raczej sieci, a nie twarde stosunki hierarchiczne. I dlatego Czesi, którzy są naszymi sąsiadami i też są narodem słowiańskim – ale mieszczańskim, mają zupełnie inne podejście do polityki. Tymczasem nasza kłopotliwa spuścizna historyczna i stosunki klasowe sprawiają, że żywo interesujemy się władzą, która jest czymś nieosiągalnym dla Polaka szaraka.

I brak władzy w życiu prywatnym rekompensujemy sobie emocjonalnym zaangażowaniem?

Może tak być. Ludzie, którzy emocjonalnie angażują się w życie polityczne, nie mają absolutnie żadnego wpływu na instytucje publiczne w naszym kraju – na sądy czy komornika, ani też na władzę samorządową, chociaż bardzo by tego chcieli. Dla socjologów marsze, protesty na Krakowskim Przedmieściu, to nie jest problem dotyczący wartości czy religii, ale jedyna możliwość wyrażenia sprzeciwu wobec swojej podporządkowanej pozycji, zamanifestowania, że coś nas boli. To forma walki klasowej.

Bardzo silnie podszyta agresją.

Za co w dużej mierze ponoszą winę media, które cały czas zajmują się makropolityką. Przez to ugruntowują podziały klasowe i nakręcają sprężynę agresji. W telewizji nie rozwiązuje się konfliktów w cywilizowany, zinstytucjonalizowany sposób, tylko – pardon – drze się na oponenta ryja. I po obejrzeniu setek takich „dyskusji” ludziom się wydaje, że świat składa się z Kazimiery Szczuki z jednej strony i Tomasza Terlikowskiego z drugiej. A przecież to są tylko telewizyjne ekstrema – 80-procentowego środka w ogóle nie widać, bo on nie jest medialnie funkcjonalny, nie jest użyteczny w kontekście politycznej naparzanki.

Co mogłoby ostudzić i złagodzić nie najlepsze ostatnio nastroje społeczne?

Gdyby media publiczne serio przejęły się wymogiem neutralności i przestały być narzędziem w walce politycznej, to kilka milionów ludzi z czasem miałoby zupełnie inny obraz rzeczywistości. Rok, półtora roku takiego spokoju i sądzę, że większość zajęłaby się swoim życiem. Od jakiegoś czasu nie oglądam telewizji – poza kilkoma kanałami tematycznymi – żeby nie oglądać żółtych pasków, żeby nie postrzegać świata w narzucanych mi kategoriach i poprzez narzucane mi podziały. I powiem pani, że ludzie wydają mi się teraz o wiele sympatyczniejsi.

No dobrze, ale idzie pan na piwo z kolegą i tam następuje starcie waszych światopoglądów. Co się dzieje, kiedy one się różnią?

Trudno, żeby w społeczeństwie demokratycznym wszyscy mieli takie same poglądy – to obowiązywało w czasach słusznie minionych. Rozmawia się o wiele łatwiej, ponieważ człowiek nie jest nakręcony medialną nagonką i zaczyna działać bardziej koncyliacyjnie. Łatwiej wtedy ustalić z kimś, z kim się różnię, co jest dla nas wspólne.

Obserwując toczące się na Facebooku dyskusje, np. o tym, kto jest prawdziwym katolikiem, a kto prawdziwym Polakiem, jestem zdziwiona liczbą osób wyrażających bardzo radykalne poglądy. To sposób na zaistnienie, wybicie się w jakimś środowisku?

Taka osoba zaczyna przyciągać uwagę, a uwaga oznacza władzę w społeczeństwie cierpiącym na deficyt uwagi. W Polsce (chociaż nie tylko tu) chorujemy na przekonanie, że jeśli nie zwracam czyjejś uwagi, to mnie nie ma. Stąd te radykalne poglądy albo bardzo ostry sposób ich wyrażania. Pojawia się tu jeszcze jeden wątek: definiowanie siebie poprzez rozmaite, efemeryczne nawet zjawiska, stowarzyszenia czy gadżety. Te zjawiska, te stowarzyszenia, a nawet pojedyncze wydarzenia decydują o konstruowaniu tożsamości.

Czyli brakuje nam własnej tożsamości i próbujemy ją sobie jakoś stworzyć?

A skąd tę tożsamość mamy brać, skoro 37 proc. Polaków przeczytało w zeszłym roku zaledwie jedną książkę? Trzeba zdobyć szereg różnych doświadczeń, przemyśleć te doświadczenia i jakoś je mentalnie uporządkować, żeby ukształtować swoją tożsamość, a dzięki niej stać się wyrazistym. Jesteśmy narodem tożsamościowych szaraków poszukujących na gwałt wyrazistości. Jeśli szarak założy różowe uszy i dopnie sobie różowy ogon wyciągnięty z jakiegoś internetowego zestawu uszu i ogonków, to go, owszem, widać, ale czy przestaje być szarakiem?

Jak to możliwe, że w ramach jednego światopoglądu mogą się zmieścić sprzeczne wartości? Weźmy choćby katolika, który jest zwolennikiem aborcji.

Teraz coraz częściej mamy do czynienia ze światopoglądami – hybrydami i ludzie nie muszą się już z tym kryć. Jeśli nie trafią na podobnie myślące osoby w najbliższym otoczeniu, to wystarczy, że wejdą do internetu, gdzie znajdą setkę podobnych hybryd. Na Facebooku istnieje szereg mikrotowarzystw wzajemnej adoracji. Osobliwie dotyczy to najmłodszych kategorii społecznych. W Polsce można spokojnie być osiemnastolatkiem, który jest np. homofobicznym lewicowcem czy homoseksualistą faszystą. Z raportu „Młodzi 2011” wynika, że dzisiejsi 15- czy 20-latkowie to tożsamości hybrydalne, na które składają się różne elementy kiedyś do siebie nieprzystające.

I ci młodzi ludzie nie odczuwają żadnego zgrzytu?

Nie, oni nie mają z tym żadnego problemu.

Czy to znaczy – szukam teraz pozytywów tych przemian – że za dziesięć, dwadzieścia lat będziemy społeczeństwem bardziej otwartym na różnorodność światopoglądów?

O ile wytworzy się u nas i skonsoliduje mityczna klasa średnia, to hybrydalne tożsamości wśród jej reprezentantów zadecydują o większej otwartości w makroskali. Natomiast ruchy radykalne będą się jeszcze bardziej radykalizować.

Dlaczego?

A dlaczego 11 listopada mamy tyle przemocy na ulicach Warszawy? To są mężczyźni około dwudziestki, coraz gorzej wykształceni, wycofani, z problemami z reprodukcją. Przypomina mi się tekst z „Rejsu”: „jest mi smutno, jest mi źle, nie mam dziewczyny…” Znaczna część mężczyzn nie może uczestniczyć w wielkomiejskim wyścigu szczurów, podczas gdy kobiety są coraz lepiej wykształcone, uciekają do miast i przestają zwracać uwagę na rówieśników, z którymi się wychowywały pod blokiem. To rodzi frustrację, a ona musi być gdzieś wyładowana. Do tego dochodzi rosnąca rozpiętość dochodów. I już mamy odpowiedni grunt dla dowolnych radykalnych ruchów.

Czy frustracja musi być wyładowywana publicznie? Nie wystarczy postrzelać do kogoś w grze komputerowej?

Wyładowywanie agresji w grach komputerowych jest bezużyteczne politycznie. Żaden lider pragnący wykorzystać wysoki poziom frustracji nie będzie zachęcał do siedzenia przed ekranem. Natomiast do wyjścia na ulicę już owszem. Bo to widać. Zresztą, czy wystrzelanie tysiąca przeciwników w grze komputerowej kogokolwiek odwiodło od agresji w świecie rzeczywistym?

Co daje przynależność do radykalnych ruchów? Tożsamość? Poczucie własnej wartości?

Oczywiście. Plus bardzo jasną grupę odniesienia porównawczego. Jeśli stoję pod blokiem i muszę się konfrontować z nową toyotą sąsiada, który przyjeżdża do nowo wybudowanej plomby, to czuję się słabo. Ale kiedy znajdę się między ludźmi do siebie podobnymi, podobnie do mnie myślącymi i jeszcze wódz wytyczy mi cel, dystans między ludźmi i własną niską jakość życia jest dużo łatwiej znieść. Dlatego (między innymi) światopogląd pomaga w starciu z życiem – to narzędzie uspołeczniania, sieciowania.

Przełóżmy to, o czym pan przed chwilą powiedział, na życie Kościoła. Skoro wszyscy wierzymy w Chrystusa, to dlaczego wciąż toczą się dyskusje o to, kto jest prawdziwym katolikiem, a kto nie? Kto ma prawo należeć do Kościoła, a kto nie jest w nim mile widziany?

Tam, gdzie pojawia się kilka milionów ludzi, musi być przynajmniej kilka zdań. Nie jest możliwe, żeby w tak rozbudowanej i hierarchicznie skonstruowanej instytucji nie było konfliktów. Kościół przekazuje jasne wytyczne co do światopoglądu, one są zapisane w katechizmie. Katolicy powinni się tego trzymać, ale katechizm przeczytało pewnie 2 proc. wierzących. Dlatego bazują na pakietach światopoglądowych przekazywanych im przez charyzmatyczne jednostki – mamy o. Tadeusza Rydzyka, Tomasza Terlikowskiego, wcześniej na pewno byli to ks. Józef Tischner czy ks. Jan Twardowski ze swoją poetycką wizją katolicyzmu.

No tak, ale powinna istnieć jakaś wartość, która jest dla wszystkich wspólna, nadrzędna.

Nie ma takiej wartości.

A miłość bliźniego?

Nawet by mi to do głowy nie przyszło, bo to nie jest wartość – zapewniam panią – którą wskazaliby Polacy. Chyba że tym bliźnim jest mama, mąż albo dziewczyna. Owszem, chrześcijaństwo zostało ufundowane na tej wartości, ale nie polski katolicyzm, który jest historycznie religią walki – z opresyjnym państwem, z opresyjną władzą, z ludźmi o innych poglądach traktowanymi jako zagrożenie. U nas katolicyzm był orężem, więc gdzie tu miejsce na miłość bliźniego?

I nadal, pana zdaniem, jest tym orężem?

Trochę siłą rozpędu. Ludzie, którym za sprawą czynników strukturalnych się nie udało, nie mają innego niż narodowo-religijny języka czy innego zestawu wartości, do którego mogliby się odwołać, upominając się o swoje prawa. Nie mają też żadnych świeckich narzędzi, których mogliby użyć, żeby poprawić swoje życie.

Ciągle spotykamy i będziemy spotykać ludzi o innym światopoglądzie, statusie czy doświadczeniu. Jak w takim razie pięknie się różnić?

Trzeba się nauczyć niehałaśliwie i bez drąga w ręku ucierać ze swoimi poglądami. Musimy się też nauczyć tego, że demokracja jest długotrwałym procesem, a nie polem bitwy, w której musi nastąpić natychmiastowe rozwiązanie – obcy musi tę bitwę przegrać. W Polsce nikt nie siada do wspólnego stołu, żeby uzgodnić jakieś stanowisko czy działania. U nas przy jednym stole zbierają się tylko ci, którzy mają te same przekonania. Dlatego trzeba zacząć tworzyć kulturę dialogu, dyskusji i – na końcu – współpracy. A przy tym pamiętać, że konflikt jest wpisany w ludzką naturę i nigdy nie będzie świata pozbawionego konfliktu. Nie będzie jakiegoś upragnionego końca, kiedy to zapanuje braterstwo i miłość.

Mówi pan o płaszczyźnie społecznej, politycznej. A co z naszym mikroświatem?

Paradoksalnie to samo, bo komunikacja nie jest najmocniejszą stroną polskich rodzin. Niby żyjemy w świecie koedukacyjnym, ale uzgadnianie własnych interesów między kobietami a mężczyznami wychodzi nam słabo. W Polsce mamy bardzo bogatą historię konfliktów i żadnych tradycji pokojowego ich rozwiązywania. Dlatego musimy się nauczyć ze sobą gadać. Tylko tyle.

Dyktatura żółtego paska
Tomasz Szlendak

urodzony 1 marca 1974 r. – socjolog, profesor zwyczajny na Wydziale Filozofii i Nauk Społecznych UMK, dyrektor Szkoły Doktorskiej Nauk Społecznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor książek z dziedziny socjo...

Dyktatura żółtego paska
Anna Sosnowska

urodzona w 1979 r. – absolwentka studiów dziennikarsko-teologicznych na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie Współpracowała z kanałem Religia.tv, gdzie prowadziła programy „Kulturoskop” oraz „Motywacja...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze