Drugie życie Heleny Rissmann

Drugie życie Heleny Rissmann

Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Rodziców biologicznych nigdy nie szukałam. Myślę, że mnie też nikt nie szukał.

Rawicz, kwiecień 1945 roku

Kazimiera Kuczmerowicz zastanawia się, które dziecko ma zabrać. Chłopca czy dziewczynkę? Postanawia: „To, które pierwsze spojrzy”.

Pierwsza spojrzała na nią dziewczynka, miała najwyżej rok. Siedziała na nocniku w kącie dużej sali.

– Miałaś kręcone włoski i czarne oczy – powie Kazimiera po latach swojej wnuczce.

* * *

Z listu Heleny Rissmann:

„Z kartonika zawieszonego na szyi wynika, że nazywałam się Helena Osmowa i urodziłam się 15 kwietnia 1944 roku, a w Wąsoszu znalazłam się 12 lipca 1944. Nie wiem, jaka była moja droga do Wąsosza. Cieszę się, że nic nie pamiętam z tamtego okresu, bo nie umiałabym żyć z takimi wspomnieniami.

Moje prawdziwe życie zaczęło się od dnia, kiedy moja kochana Babcia przyniosła mnie na ulicę Ignacego Buszy w Rawiczu. To właśnie wtedy urodziłam się po raz drugi.

Nigdy nie próbowałam szukać moich biologicznych Rodziców. Nie czułam takiej potrzeby. Wydaje mi się, że mnie też nikt nie szukał”.

Różową włóczką

Niewielki kartonik. Dziesięć na siedem centymetrów. Oprawiony w przezroczystą folię, obszyty różową włóczką. Z tej samej włóczki zrobiony jest sznurek przywiązany do brzegów tekturowej tabliczki, żeby można ją było zawiesić na szyi.

Na kartoniku ktoś wypisał na maszynie: Helena Osmowa. Pod spodem data urodzin: 15.4.1944. Napis musieli zrobić Niemcy albo ktoś, kto znał niemiecki. Przed datą urodzin jest „geb. am” – skrót od niemieckiego słowa „geboren”, czyli „urodzony”.

Helena Rissmann przechowuje kartonową tabliczkę niczym relikwię. Skończyła 66 lat, mieszka w Toruniu. Jest jednym z 39 polskich dzieci, które przeżyły wojnę w niemieckim ośrodku w Herrnstadt (dzisiejszy Wąsosz na Dolnym Śląsku) dla niemowląt odebranych matkom wywiezionym na przymusowe roboty do Trzeciej Rzeszy.

Pani Helena wie o sobie niewiele. Pewne jest tylko, że była w Herrnstadt. Swojego prawdziwego nazwiska ani daty urodzin pewna nie jest.

– Przecież te tabliczki mógł ktoś zamienić – mówi Helena Rissmann (obecne nazwisko ma po mężu).

Szkoda mleka

Środek drugiej wojny światowej. Hitlerowskie Niemcy mają kolejny szatański plan: będą odbierać dzieci przymusowym robotnicom ze Wschodu. Powody są dwa: obarczone potomstwem matki nie mogą wydajnie pracować, a na dodatek ich dzieci wzmacniają biologiczny potencjał wroga.

Główny Urząd Rasy i Osadnictwa bada skrupulatnie, które dzieci kobiet wywiezionych na roboty są „wartościowe rasowo” i nadają się do zniemczenia. Władze Rzeszy umieszczają je w domach dziecka bądź oddają na wychowanie niemieckim rodzinom.

Więcej jest dzieci „rasowo niewartościowych”. Naziści odbierają je matkom po porodzie i kierują do tak zwanych „dziecięcych ośrodków opiekuńczych dla obcokrajowców”. Kobiety wysyłano do pracy i zabraniano im odwiedzania dzieci. Zapewniano, że maleństwa są zdrowe i mają dobrą opiekę.

Prawda była inna – dziecięce ośrodki były cichymi obozami zagłady. Z zachowanych dokumentów wynika, że panowały w nich okropne warunki sanitarne i higieniczne, a dużo niemowląt umierało. Była to niewątpliwie jedna z najbardziej haniebnych zbrodni Trzeciej Rzeszy.

Tragiczny los dzieci odebranych przymusowym robotnicom oddaje tajny list, który w sierpniu 1943 roku trafił na biurko szefa SS i policji Heinricha Himmlera. Nadawcą był gruppenfuehrer Erich Hilgenfeldt z Urzędu ds. Opieki Społecznej NSDAP. List jest szczery:

„Są tu tylko dwie możliwości. Albo nie utrzymujemy tych dzieci przy życiu – wówczas nie należy stopniowo doprowadzać ich do śmierci głodowej, tracąc wiele litrów mleka potrzebnych do wyżywienia naszych obywateli; są jeszcze sposoby, by uczynić to bez dręczenia i bezboleśnie.

Albo też zamierza się te dzieci wychować, aby je potem wykorzystać jako siłę roboczą. Wówczas jednak należy je żywić w taki sposób, aby kiedyś stały się w pełni zdolne do pracy”.

Nie wiadomo, co odpowiedział Himmler.

Szneka z glancem

Kuczmerowiczowie to szanowana w Rawiczu rodzina. Kazimiera razem z mężem Edmundem mieszkają w kamienicy przy ulicy Ignacego Buszy. Ulica znajduje się w centrum miasta, niedaleko rynku.

Kazimiera i Edmund prowadzą piekarnię i sklep. Piekarnia jest od podwórza, sklep od ulicy. Oprócz chleba i bułek pieką ciasta. Piekarnia słynie z pysznych drożdżówek posypanych kruszonką i polanych grubo lukrem. W Wielkopolsce na takie drożdżówki mówi się: szneka z glancem.

Mają dwoje dzieci: córkę Anielę i syna Henryka. Córka urodziła się, gdy powstańcy pod wodzą Ignacego Buszy walczyli o przyłączenie ziemi rawickiej do Polski po przeszło 120 latach zaborów. Młodszy Henryk przyszedł na świat już w niepodległej Polsce.

Aniela, wysoka czarnowłosa dziewczyna, ma narzeczonego – Czesława Kowalskiego. Młodzi planują ślub, ale wybucha druga wojna światowa. Czesław idzie na front i dostaje się do niemieckiej niewoli. Wróci do Rawicza na początku czerwca 1941 roku. Dwa tygodnie później poślubi Anielę.

Wojenny front jest na razie daleko. Kuczmerowiczom żyje się względnie dobrze – okupant pozwolił im prowadzić piekarnię i sklep. Nie mogą tylko doczekać się wnuków.

Żłobek brzmi niewinnie

Za oknami wciąż szaleje okrutna wojna. W piętrowym budynku z czerwonej cegły przy Joseffstrasse w Herrnstadt niemieckie zakonnice prowadzą „Żłobek pod wezwaniem świętego Józefa”.

Niewinna nazwa jest myląca. Miejsce to nie jest żłobkiem. Od połowy 1943 roku do końca wojny hitlerowcy przywożą tu dzieci odebrane matkom wywiezionym na roboty do Trzeciej Rzeszy. To jeden z osławionych „dziecięcych ośrodków opiekuńczych dla obcokrajowców”.

Przełożoną zakładu jest siostra Marta Borgia Goetzler. Protestanckie zakonnice do dzieci zwracają się po niemiecku. Warunki bytowania są straszne: dzieci mieszkają w dwóch zimnych izbach, śpią na barłogach ze słomy, są bite. Niemowlęta dostają na dzień po pół litra mleka i kostce cukru. Starsze żywią się gotowaną brukwią i marchwią.

Kilka lat temu Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Poznaniu rozpoczęła śledztwo w sprawie ośrodka w dawnym Herrnstadt. Poznański Instytut Pamięci Narodowej nie ma wątpliwości, że było to miejsce eksterminacji.

„Wszystkie dzieci były wycieńczone, na ciele miały mnóstwo wrzodów, a także rany aż do kości (co może świadczyć o ich maltretowaniu), na głowie nie miały włosów. Część z nich nie mówiła, większość jeszcze długo później nie poruszała się o własnych siłach. Wszystkie były znerwicowane, bały się światła i dźwięków. Wykazywały opóźnienie w rozwoju fizycznym i psychicznym” – napisała w raporcie Magdalena Sierocińska z poznańskiego IPN-u.

Z zachowanych dokumentów wynika, że przez ośrodek przeszło prawie pół tysiąca dzieci. Większość z nich zmarła. Miejsca pochówku dotąd nie odnaleziono.

12 lipca 1944 roku do niemieckiego „Żłobka świętego Józefa” w Herrnstadt hitlerowcy przywieźli Helenkę Osmową. Do trzech miesięcy brakowały jej trzy dni. Nie wiemy, kim była jej matka.

Ulubione zdjęcie

Z czarno-białej fotografii patrzy ufnie pulchna dziewczynka. Ma ładną sukienkę i dużą kokardę we włosach.

– Rodzice musieli o mnie dbać, bo wcale nie widać, przez co przeszłam – powie po latach Helena Rissmann.

Zdjęcie zrobiono w październiku czterdziestego szóstego roku w rawickim zakładzie fotograficznym. Helenka miała dwa i pół roczku. To jej ulubione zdjęcie z dzieciństwa.

Patrioci z Rawicza

Armia Czerwona zdobyła Herrnstadt w końcu stycznia 1945 roku. W piętrowym budynku z czerwonej cegły przy Joseffstrasse czerwonoarmiści natknęli się na przerażający widok. W dwóch salach wegetowało 120 dzieci w wieku od kilku miesięcy do pięciu lat. W łazience znaleziono siedem zwłok.

Z maluchami był niemiecki pastor Paul Tillman. Przed ewakuacją wycofujących się oddziałów hitlerowskich wybłagał u rodaków z trupią czaszką na mundurach, by oszczędzili dzieci i nie wysadzali budynku w powietrze. Z zachowanych dokumentów wynikało, że część dzieci pochodziła z Polski, a część z Ukrainy i Rosji.

Herrnstadt leży wtedy po niemieckiej stronie granicy. Rosjanie chcą odesłać polskie dzieci do Polski. Najbliższe polskie miasto to Rawicz – kilkanaście kilometrów od Wąsosza. 10 kwietnia traktor z wozem wyścielonym słomą przywiózł do miasta 39 dzieci. Przed wyjazdem Rosjanie zaopatrzyli je w tekturowe tabliczki rozpoznawcze z imieniem, nazwiskiem i datą urodzin.

Wycieńczone maluchy przygarniają siostry elżbietanki – mają klasztor przy rawickiej farze. Jednak nie mają warunków, żeby schorowanym dzieciakom zapewnić przeżycie. O zaopiekowanie się dziećmi władze miasta proszą rawickie rodziny. Apel władz odczytuje z ambony ksiądz. Chętnych nie brakuje.

„Rawicz spełnił patriotyczny obowiązek” – napisze pół wieku później jedna z rawickich gazet.

Czarne oczy

Gdy kończy się wojna, Kowalscy wiedzą już, że nie będą mogli mieć dzieci, a Kuczmerowiczowie wnuków.

Kazimiera Kuczmerowicz działa w Polskim Czerwonym Krzyżu. Słyszała, że do Rawicza przywieziono transport dzieciaków z Herrnstadt. Chce dać dobry przykład innym i przygarnąć jedno z dzieci. Ma jeszcze jeden powód: koniecznie chce mieć wnuka, chociażby przybranego.

W ciepły wiosenny dzień idzie do elżbietanek, żeby zabrać jedno z ocalałych dzieci. Po drodze zadaje sobie pytania: Które dziecko ma wziąć? Chłopca? A może dziewczynkę?

Przecież nie będzie przebierać w dzieciach, jak w rzeczach, postanawia w końcu. Zabierze to, które pierwsze na nią spojrzy.

Nie mówiła nic córce ani zięciowi. Jednak nie martwi się, co będzie, jeśli się nie zgodzą zajmować obcym dzieckiem. Kuczmerowiczowa czuje się jeszcze na tyle młoda, że sama zdoła je wychować.

Dzieci przebywały w dużej sali. Gdy Kuczmerowiczowa weszła, jej wzrok spotkał się z czarnymi oczkami rocznej dziewczynki. Siedziała właśnie na nocniku.

– Dzieckiem, które spojrzało na Kazimierę Kuczmerowicz, byłam ja, Helenka Osmowa – mówi Helena Rissmann.

Przezywają od bękartów

Spośród 39 polskich dzieci ocalałych z Herrnstadt jedno wkrótce umrze. Po część zgłoszą się prawdziwi rodzice i zabiorą je do domów.

Odnalezienie krewnych pozostałych dzieci jest prawie niemożliwe. Niemowlęta nie mają dokumentacji. Oprócz imienia, nazwiska, daty urodzin i daty przybycia dozakładu w Herrnastadt nic więcej o nich nie wiadomo.

Większość dzieciaków adoptują rawickie rodziny. Na razie nie mówią im o bolesnej przeszłości. Niektóre dzieci dowiedzą się prawdy o sobie, gdy będą dorastać. Informacje przekażą im sąsiedzi. Zrobią to w sposób mało delikatny: będą przezywać je od bękartów i znajd.

Po latach kilkoro dzieci odnajdą biologiczni rodzice. Dzieci będą już duże, będą miały nowych opiekunów, będą mówić do nich: mamo, tato. Prawdziwych rodziców potraktują jak obcych ludzi. Nie obejdzie się bez dramatów.

Helenki nikt nie szuka

Kazimiera Kuczmerowicz niepotrzebnie się niepokoiła. Córka i zięć przyjęli dziecko jak swoje własne. Helenka jest strasznie zabiedzona, ale Kowalscy i babcia Kuczmerowiczowa robią, co mogą, żeby mała doszła do siebie. Gdy Helenka będzie miała dwa i pół roczku, zaprowadzą ją wystrojoną do fotografa – chcą mieć zdjęcie, żeby pokazywać rodzinie i znajomym.

Minęły trzy lata od zakończenia wojny. Po niektóre dzieciaki z Herrnstadt zgłosili się rodzice. O Helenkę nikt nie pyta. Kowalscy adoptują dziewczynkę i dają jej swoje nazwisko. Dziecku niczego nie mówią, nawet gdy będzie starsze.

Z kilkuletnią Helenką wyjeżdżają z Rawicza. – Bali się, że ktoś będzie mnie szukał albo że sąsiedzi rozpowiedzą, że nie jestem ich dzieckiem – mówi dziś Helena Rissmann. Kowalscy wiedzą, co robią: Rawicz to małe miasto; wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą.

Aniela i Czesław mieszkają z przybraną córką w Bydgoszczy, potem w Toruniu. Gdy Helenka skończy trzynaście lat, zachoruje na gruźlicę – pamiątka po ciężkich warunkach pobytu w Herrnstadt. Przez rok będzie leczyła się w sanatorium w Rabce. Mama będzie przyjeżdżała do niej co miesiąc. – Gdyby nie przyjechała, to bym się zapłakała – mówi dziś Helena Rissmann.

Leczenie przybranej córki prawie zrujnowało Kowalskich. – Nieraz jedli suche ziemniaki, bo nie mieli co do garnka włożyć – usłyszy po latach od sąsiadki dorosła Helena.

Na kolejnej fotografii Helenka w długiej białej sukience wraca z rodzicami z kościoła. W ręku trzyma dużą gromnicę i książeczkę do nabożeństwa. Przed chwilą przyjęła Pierwszą Komunię. Przed komunią ksiądz ją ochrzcił – nie miała metryki chrztu.

Inne zdjęcie. Kilkuletnia Helenka siedzi między rodzicami na kamiennej ławce w Makowie Podhalańskim. Pojechali na wczasy. Helenka ma jasne włoski spięte w kucyk. – Gdy byłam mała, mama płukała mi włosy w rumianku, żeby je rozjaśnić. Mówiła: będziesz oryginalna, bo będziesz mieć czarne oczy i jasne włosy – wspomina Helena Rissmann.

Aniela jest dumna z przybranej córki. Helena jest wysoka tak samo jak ona i ma takie same jak ona czarne włosy. – Ale ta pani córka do pani podobna – słyszy czasem na ulicy Kowalska, gdy spaceruje z Heleną.

Nie prostuje, że to nie jej córka.

Nauczycielka: nie jesteś ich dzieckiem

– Twoi rodzice zrobili ci wielką łaskę, że cię adoptowali, a ty im się tak odwdzięczasz – słyszy Helena Kowalska.

Ma szesnaście lat i chodzi do najlepszego w mieście liceum. Słowa te wypowiada do niej nauczycielka. Za to, że napisała na dwóję klasówkę. Mówi przy całej klasie.

Helena pakuje się bez słowa i wychodzi za drzwi. W zimnym wiosennym deszczu wraca do domu. Zastaje matkę. – Czy to prawda, że mnie adoptowaliście? – pyta od drzwi.

Matka stoi jak zamurowana. Nic nie mówi. Prosi tylko, żeby córka zaczekała, aż wróci ojciec. Gdy wrócił, oboje tłumaczą jej, jak to się stało. Do Heleny niewiele dociera. Wie tylko jedno: to nie są jej biologiczni rodzice.

Wychodzi z domu. Wieczorem zmartwieni rodzice znajdą ją w ławce kościoła jezuitów na toruńskiej starówce. Zabiorą ją do domu.

Helena Rissmann: – Więcej do tematu nie wracaliśmy.

Do szkoły też już nie wróciła.

Gdy Helena skończy osiemnaście lat, rodzice wręczą jej szarą kopertę z dokumentami z Wąsosza i aktem adopcji. Powiedzą: – Zrobisz z tym, co zechcesz.

Przez kilkadziesiąt lat nie zrobi nic.

Kolczasty drut i złamana róża

Na mosiężnej tablicy kobieca postać tuli do siebie dziecko. Przy płaskorzeźbie napis: „Pamięci więzionym tu dzieciom polskim. Ofiarom barbarzyństwa hitlerowskiego 1943–1945. Mieszkańcy Wąsosza”.

Tablica wisi na piętrowym budynku z czerwonej cegły przy ulicy Korczaka w Wąsoszu. Tym samym, w którym w czasie wojny był „Żłobek świętego Józefa”. Teraz mieści się tu ośrodek opiekuńczo-wychowawczy dla dzieci i młodzieży.

Mosiężną tablicę odsłonili prawie dwadzieścia lat temu ci, którzy przebywali tu w czasie wojny. „Dzieci Wąsosza” – tak o sobie mówią. Założyli stowarzyszenie, mają własne godło: na trójkącie w biało-szare paski (przypomina obozowy emblemat) kolczasty drut oplata złamaną różę. Spotykają się na corocznych zjazdach.

– Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy tę tablicę, popłakałam się – wspomina Helena Rissmann.

Był 1998 rok, gdy przyjechała po raz pierwszy na zjazd do Wąsosza. – Odnalazła się Helenka – powiedział ktoś uradowany. Była ostatnią osobą z 39-osobowej listy ocalałych dzieciaków. Kilkoro już nie żyło.

Dlaczego przyjechała tak późno?

Najpierw nie czuła takiej potrzeby. – Może dlatego, że miałam tak dobrych, kochających rodziców. Nigdy nie dali mi odczuć, że mnie adoptowali – mówi.

Zresztą w rodzinie był to temat tabu. Raz tylko, kiedy skończyła 18 lat, próbowała porozmawiać o tym z babcią. Usłyszała, że jej prawdziwi rodzice zginęli w czasie wojny i że trafiła do domu dziecka.

– Może dobrze, że babcia nie opowiedziała mi wtedy całej okrutnej prawdy, bo trudno byłoby mi żyć z takimi wspomnieniami – mówi dziś Helena Rissmann.

Potem myślała, że Herrnstadt leży gdzieś w Niemczech. Nie wiedziała, że chodzi o polski Wąsosz. Gdy kuzyn podpowiedział jej, że to niedaleko Rawicza, postanowiła pojechać.

Od tamtego czasu jeździ prawie co roku.

Jest rok 1985, Helena skończyła czterdzieści lat, od ponad dwudziestu jest mężatką, ma dorosłego syna. Ojciec napisał do niej list, bo była w sanatorium.

Aniela będzie często mówić dorosłej Helenie: – Co ty beze mnie zrobisz, jak ja umrę?

Czesław Kowalski zmarł w 1990 roku, Aniela – w 2005.

Helena Rissmann często chodzi na ich grób. Czasem mówi: „Dobrze, że mnie mieliście. Tak bylibyście sami”.

Nazwisko niespotykane

O rodzonej matce zaczęła myśleć, gdy sama urodziła syna.

Zadawała sobie pytanie, jak wyglądała. Czy też miała czarne włosy? Czy była wysoka? Czy ona jest do niej podobna?

Próbowała wyobrazić sobie, co przeżywała, gdy ją od niej zabierali. – Na pewno strasznie płakała – mówi. Sama nie wyobraża sobie, że mogłaby stracić swojego syna.

Pociesza się, że matka już nie żyje. – I nie cierpi – mówi.

Kilka lat temu napisała do Polskiego Czerwonego Krzyża. Na starość chciała dowiedzieć się czegoś o swojej prawdziwej rodzinie. Odpowiedzieli, że mają za mało danych.

Czasami zastanawia się, co by było, gdyby nie trafiła do Kowalskich. Jak potoczyłyby się jej losy? Czy w ogóle by żyła? – Ale widocznie tak miało być – mówi.

Z nazwiskiem Osmowa pani Helena nigdy się nie zetknęła. – Jakieś niespotykane to nazwisko – mówi.

Gdy wiele lat temu po raz pierwszy otworzyła szarą kopertę, przeczytała o sobie: „dziecko nieznanych rodziców”.

Było jej przykro.
 

Drugie życie Heleny Rissmann
Stanisław Zasada

urodzony w 1961 r. – dziennikarz, reporter, absolwent polonistyki na UMK w Toruniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Gazetą Wyborczą”. ...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze