Po co światu mnich?
otworzyłem Katechizm Kościoła katolickiego i trafiłem na zdanie, które wszyscy znamy: „Sakrament chrztu należy obok bierzmowania i Eucharystii do sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego. Przyjąć chrzest to znaczy stać się nowym stworzeniem w Chrystusie”. Dobre sobie – pomyślałem. W końcu chrzest to żadne tam zanurzenie, ale biały śliniak, zawiązywany delikwentowi podczas mszy jak do obiadu, na gwałt szukani rodzice chrzestni, dla których proboszczowska kartka, poświadczająca odbycie spowiedzi, jest często traumatyczną okazją do przymusowej wizyty w konfesjonale po latach nieobecności. Potem jeszcze rytualne potakiwanie w odpowiedzi na pytania o gotowość pomocy rodzicom dziecka w wypełnianiu ich obowiązków, wysłuchanie mało zrozumiałych słów o przyobleczeniu się w Chrystusa i podtrzymywaniu światła świecy udekorowanej w gustowny kubraczek tak, aby spokojnie udać się na chrzciny. Tak właśnie – chrzciny! W końcu kościelny obrzęd polania wodą to najczęściej tylko wstęp do większej imprezy w domu lub w restauracji, podczas której pijemy zdrowie małego, który nieświadomy doniosłości chwili śpi sobie spokojnie w wózeczku, adorowany przez zachwycone ciocie. Tak niestety bywa. I to wcale nierzadko. A chciałoby się inaczej. Bo jak mówi bohaterka jednego z tekstów, przyjmujemy chrzest, aby się zbawić. Dlatego w tym numerze piszemy o tym, jak przeżywać chrzest własnego dziecka, ale też jak żyć własnym chrztem na co dzień, gdy już wyrośniemy z białej koszulki. Na czym polega jego znaczenie i dlaczego, choć jest to fundament naszego chrześcijańskiego życia, nie powinniśmy go traktować jak vouchera na życie wieczne…
Oceń